Carl
HIAASEN
STRIPTEASE
Przekład
Sławomir Kędzierski
Tytuł oryginału STRIPTEASE
Ilustracja na okładce
VISION
Film Distribution Company
Redakcja merytoryczna
EWA PIOTRKIEWICZ
Korekta
BARBARA KAPCZYNSKA
Copyright © 1993 by Carl Hiaasen
For the Polish edition Copyright © 1996 by Wydawnictwo Amber Sp, z o.o.
ISBN 83-7169-136-X
Wydawnictwo Amber Sp, z o.o.
Warszawa 1996. Wydanie I
Druk: Wojskowa Drukarnia w Łodzi
Dla oszałamiającej Esther Newberg
Powieść ta jest fikcją literacką. Wszystkie postacie i ich nazwiska zostały albo wymyślone, albo użyte w nieprawdziwej sytuacji. Przedstawione wydarzenia są absolutnie wyimaginowane, chociaż opis zawodów zapaśniczych topless w prażonej kukurydzy z kremem oparty jest na faktach.
1.
Wieczorem szóstego września, w wigilię ślubu Paula Gubera, jego kumple urządzili mu wieczór kawalerski w znajdującej się niedaleko Fort Lauderdale knajpie ze striptizem. Klub nazywał się „Żwawy Bóbr” i znany był w całym hrabstwie ze swych olśniewających nagistek, czyli tancerek nago, oraz rozwodnionych koktajlów rumowych. Mniej więcej o północy Paul Guber był już kompletnie pijany i beznadziejnie zakochany w ośmiu czy dziewięciu striptizerkach. Za dwadzieścia dolarów siadały mu na kolanach i pozwalały wtulać twarz w ich aromatyczne dekolty. Paul czuł się najszczęśliwszym człowiekiem na świecie.
Jego przyjaciół roznosił rubaszny humor. Wyli szaleńczo i polewali scenę szampanem. Prysznic początkowo irytował tancerki, ale wreszcie dały się porwać duchowi powszechnej zabawy. Ociekając korbelem, utworzyły roześmiany szereg i wymachiwały wysoko nogami w rytm starej melodii Boba Segera. Bąbelki migotały niewinnie w ich włosach łonowych. Paul Guber i jego koledzy aż ochrypli od pełnych pożądania wrzasków.
O wpół do trzeciej groźnie wyglądający bramkarz ogłosił ostatni numer. Gdy kumple Paula robili zrzutkę na zapłacenie gigantycznego rachunku, Guber spokojnie wczołgał się na podium i przylgnął do jednej z tancerek. Był zbyt pijany, aby stać, więc chwiał się na kolanach, namiętnie obejmując kobietę w nagiej talii. Uśmiechała się do niego pogodnie i poruszała w rytm muzyki, podczas gdy on trzymał
się jej jak tonący marynarz. Przycisnął policzek do opalonego brzucha dziewczyny i zamknął oczy. Tancerka, która miała na imię Erin, głaskała go po włosach i powtarzała: — Idź do domu, słoneczko, i odpocznij przed swoim wielkim dniem.
Jakiś mężczyzna wrzasnął na Paula, aby wynosił się ze sceny, i przyjaciele Gubera uznali, że to pewnie bramkarz. W klubie obowiązywały wyraźne przepisy zabraniające dotykania tancerek za friko. Sam Paul nie usłyszał ostrzeżenia — wyglądał, jakby był w transie rozkoszy. Jego najlepszy kumpel Richard, z którym dzielił pomieszczenie w firmie brokerskiej, wyjął aparat i zaczął fotografować Paula i nagą kobietę. — Szantaż — oświadczył wesoło. — Bul forsę albo wyślę fotki twojej przyszłej teściowej. — Wszyscy obecni w klubie zdawali się doskonale bawić. I dlatego właśnie przyjaciele Paula byli tak wstrząśnięci, gdy nagle nieznajomy facet wskoczył na scenę i zaczął okładać go pustą butelką po szampanie.
Na głowę Paula spadły trzy, cztery, pięć silnych ciosów, mimo to Guber nie wypuszczał tancerki, która robiła wszystko, co w jej mocy, aby nie dać się trafić. Gość z butelką był wysoki i ubrany w drogi garnitur. Miał brzuszek i srebrne włosy, ale jego wąsy były czarne i podkręcone. Nikt z kawalerskiej paczki Paula Gubera nie znał tego człowieka.
Z gardła mężczyzny łomoczącego w czaszkę maklera wydobywały się zwierzęce, bulgoczące odgłosy. Bramkarz zdążył wkroczyć do akcji, dopiero gdy butelka po szampanie się rozbiła. Schwycił siwowłosego faceta pod pachy i wszystko wskazywało na to, że zamierza zrzucić go ze sceny w sposób, który niechybnie musiałby skończyć się połamaniem kilku ważnych kości, okazał się jednak wystarczająco czujny, by zauważyć, że siwy ma towarzysza, ten zaś ma pistolet, być może naładowany. Czując zdrowy szacunek do wyrobów Colt Industries, bramkarz postawił więc ostrożnie napastnika i pozwolił mu uciec z klubu wraz z uzbrojonym kompanem.
Zadziwiające, ale Paul Guber nie upadł. Aby zabrać go do szpitala, sanitariusze musieli siłą oderwać jego palce od pośladków tancerki. W poczekalni izby przyjęć zmartwieni przyjaciele pili kawę za kawą, starając się uzgodnić wyjaśnienie, które mogliby podać narzeczonej Paula.
W chwili gdy pojawiła się policja, sala „Żwawego Bobra” była pusta. Wycierający krew ze sceny bramkarz upierał się, że niczego nie
widział. Gliniarze byli najwyraźniej zawiedzeni, że dziewczyny poszły już do domu, i nie przykładali się zbytnio do dochodzenia w sprawie pijackiej napaści, skoro nie było też jej ofiary. Z rzekomego narzędzia przestępstwa pozostała jedynie kupka połyskujących zielonych odłamków. Bramkarz zapytał, czy może wyrzucić je do śmieci, i gliny chętnie wyraziły zgodę.
Ślub Paula Gubera odłożono na czas nieokreślony. Przyjaciele niedoszłego pana młodego wyjaśnili jego niedoszłej oblubienicy, że Paula napadnięto na parkingu koło synagogi.
W samochodzie pędzącym na południe autostradą federalną kongresman David Lane Dilbeck potarł skronie i zapytał:
— Bardzo paskudna sprawa, Erb?
A Erb Crandall, jego lojalny sekretarz i wytrwały inkasent, odparł:
— Jedna z najgorszych.
— Nie wiem, co mnie naszło.
— Napadłeś na człowieka.
— Demokratę czy republikanina?
— Nie mam zielonego pojęcia — stwierdził Crandall.
Kongresman jęknął, widząc pistolet na kolanach:
— Jezus, Maria, Józefie święty! Tylko nie to!
— Nie miałem wyboru. Niewiele brakowało, a byłbyś zmasakrowany — wyjaśnił beznamiętnie Crandall.
Minęło pięć minut, zanim Dilbeck odezwał się ponownie:
— Erb — powiedział. — Uwielbiam nagie kobiety. Słowo daję.
Crandall skinął obojętnie głową. Nie wiedział, co ma sądzić o kierowcy Davy'ego. Dilbeck zapewniał go, że szofer nie zna angielskiego, jedynie francuski i kreolski. Mimo to Erb wbił wzrok w tył czarnej głowy, zastanawiając się, czy facet czasem nie podsłuchuje. W dzisiejszych czasach każdy może być szpiegiem.
— Wszyscy mają jakieś słabostki — ciągnął polityk. — Moja jest natury cielesnej. — Zdarł przylepiony wąsik. — Załatwmy sprawę do końca, Erb. Co właściwie zrobiłem?
— Wskoczyłeś na scenę i zaatakowałeś młodego człowieka.
Kongresman się skrzywił.
— W jaki sposób?
— Walnąłeś go butelką w głowę — rzekł sekretarz. — Wielokrotnie.
— I nie powstrzymałeś mnie? Przecież to twoje cholerne zadanie, Erb: uniemożliwiać mi pakowanie się w takie sytuacje. Nie pozwalać, aby moje nazwisko dostało się do prasy.
Crandall burknął, że podczas incydentu znajdował się akurat w toalecie.
— Czy dotykałem tę dziewczynę? — spytał Dilbeck.
— Nie tym razem.
Erb polecił po francusku haitańskiemu kierowcy, żeby zatrzymał samochód i poczekał, a następnie poprosił kongresmana, by z nim wysiadł. Podeszli do pustego przystanku autobusowego i usiedli na ławce.
— Po co te bzdury? — obruszył się Dilbeck. — Możesz swobodnie mówić w obecności Pierre'a.
— Mamy problem. — Crandall zetknął czubki palców obu dłoni. — Uważam, że powinniśmy zadzwonić do Moldy'ego.
Polityk odparł, że nie ma mowy, pod żadnym pozorem.
— Ktoś cię dzisiaj wieczór rozpoznał — oświadczył Crandall. — Ktoś w tym klubie striptizowym.
— Boże! — Dilbeck zamknął oczy i uszczypnął się w grzbiet nosa. — Przecież to rok wyborów, Erb.
— Jakiś mały palancik, nie wiem, jak się nazywa. Gdy wybiegaliśmy, stał przy tylnych drzwiach. Taki chudy dupek w okularach jak ze szkła butelkowego.
— I co powiedział?
— „Brawo, Davey”. Patrzył prosto na ciebie.
— Ale przecież wąsy...
— A potem dodał: „Rycerskość jeszcze nie umarła”. — Erb przybrał bardzo ponurą minę.
— Czy sprawiał wrażenie faceta, który chciałby mącić?
Crandall resztką sił powstrzymywał się przed parsknięciem śmiechem.
— Wygląd bywa mylący, Davidzie — oznajmił. — Rano zadzwonię do Moldy'ego.
Gdy ponownie siedzieli już w samochodzie jadącym dalej na południe, kongresman spytał o stan zdrowia zaatakowanego przez siebie mężczyzny.
— Nie mam pojęcia — oświadczył sekretarz. Zamierzał zadzwonić do szpitala później.
— Czy wyglądał na martwego?
— Trudno zgadnąć — uchylił się od odpowiedzi Crandall. — Było za dużo krwi.
— Boże! — westchnął Dilbeck. — Boże, muszę jakoś wziąć się w karby. Erb, pomódlmy się. Podaj mi dłonie. — Wyciągnął ręce do Crandalla, ale ten otrząsnął się z uścisku jego lepkich łap i warknął:
— Daj sobie siana.
— Proszę, Erb. Podajmy sobie dłonie. — Polityk błagalnie machał palcami. — Połączmy ręce i pomódlmy się razem.
— Nie ma mowy, do cholery! — burknął sekretarz. — Pomódl się za nas obu, Davidzie. I módl się jak wszyscy diabli.
Następnego wieczoru Erin, rozbierając się przed występem, napomknęła Shadowi, że porozumiała się ze szpitalem:
— Powiedzieli mi, że już nie jest na intensywnej terapii... Ten człowiek, którego pobito.
Shad ani na chwilę nie podniósł wzroku znad stolika.
— Dzięki Bogu — oświadczył. — Teraz wreszcie będę mógł zasnąć.
— Przestraszyłam się pistoletu — dodała Erin, wkładając estradowy stanik. — Przecież wcale nie wyglądał na ochroniarza, prawda? Ten facet z bronią.
Shad był niezwykle zajęty. Próbował za pomocą chirurgicznej pincety odchylić plombę z aluminiowej folii zamykającą pojemnik z niskokalorycznym jogurtem jagodowym. W garderobie było fatalne oświetlenie, a on miał nie najlepszy wzrok. Pochylał się nad jogurtem jak zegarmistrz.
— Muszę się skoncentrować — burknął do Erin.
Patrzyła na martwego już karalucha, i to dość okazałego, nawet jak na standardy Florydy. Owad, z nogami sterczącymi w powietrzu, leżał na stoliku koło lewego łokcia Shada.
— Niech zgadnę — rzekła. — Miałeś kolejny przebłysk geniuszu.
Shad oderwał się od swojego zajęcia i przerzucił papierosa
z jednego kącika ust w drugi. Zaciągnął się mocno, a potem dwoma strumieniami wydmuchnął dym z nozdrzy.
— Jak to, do cholery, wygląda? — zapytał.
— Jak szwindel — odparła Erin. Stanęła za drzwiami i zsunęła spódnicę. — Dla mnie wygląda to na szwindel.
Shad triumfalnie zdjął foliową plombę (nienaruszoną) z pojemnika z jogurtem i ostrożnie położył ją na stole. A następnie złapał pincetą martwego karalucha za jedną z jego kruchych brązowych nóg.
— Czy to nie twoja muzyka? — zapytał dziewczynę. — Van Morrison. Lepiej zabieraj stąd swój tyłek.
— Zaraz — powiedziała i wciągnęła czerwone minifigi z konikami morskimi. Gdy je kupowała, myślała, że jest to turecki wzór i dopiero któraś z koleżanek tancerek zauważyła, iż są to po prostu koniki morskie. Uśmiechnięte koniki morskie.
Erin wyszła zza drzwi. Shad nie podniósł wzroku.
— Czy kręciła się tu policja? — spytała.
— Nie. — Bramkarz uśmiechnął się do siebie. Gliniarze zazwyczaj nie docierali dalej niż do baru, a tam zapominali, po co właściwie przyszli. Błąkali się po „Żwawym Bobrze” z wytrzeszczonymi oczyma, oszołomieni jak małe dzieci w Disney Worldzie. Gliny stawały się absolutnymi matołami wobec gołych cycków.
Erin przyznała, że nigdy dotąd nie widziała, by ktokolwiek oberwał tak mocno jak ów facet poturbowany butelką po szampanie.
— Cud, że ten wariat nie uszkodził mu mózgu — oznajmiła.
Shad potraktował jej słowa jako krytykę swojego czasu reakcji.
— Wskoczyłem na scenę najszybciej, jak potrafiłem — odparł nieco obronnym tonem.
— Nie martw się tym — uspokoiła go dziewczyna.
— Nie wyglądał na takiego. Że nagle odbije mu palma.
Erin zgodziła się z nim. Gość z butelką po korbelu nie sprawiał wrażenia typowego striptizowego świra. Miał jedwabny krawat i sypał dwudziestkami jak konfetti.
Sprawdziła, czy na jej szpilkach nie ma śladów krwi.
— Paskudna sprawa — zauważyła.
— Jasne. A jak myślisz, dlaczego tu siedzę, pieprząc się z tym zdechłym karaczanem? Bo ten mały dupek jest moim kluczem do wolności.
Pewną ręką chirurga umieścił karalucha na powierzchni niskokalorycznego jogurtu, a następnie trzonkiem pincety nacisnął go lekko. Owad powoli zniknął bez śladu w głębi mlecznego napoju.
— Jesteś wielkim, zwariowanym marzycielem — oświadczyła Erin.
Shad odebrał jej sarkazm bez emocji.
— Masz „Wall Street Journal”? — zapytał.
— Nie. — Zastanawiała się, do czego zmierza.
— Według „Journal” — wyjaśnił — Spółka Mleczarska „Delicato”, dzięki temu, że niskokaloryczny jogurt owocowy „Delicato” stanowi najlepiej sprzedający się produkt w skali całego kraju, jest warta sto osiemdziesiąt dwa miliony dolarów. Akcje przez cały czas trzymają się wysoko.
— Shad, nie dadzą się nabrać na ten numer — ostrzegła Erin. Nie mogła uwierzyć, że znowu próbuje.
— Spóźniasz się, dziecinko. — Machnął kciukiem w stronę sceny. — Wielbiciele czekają.
— Mam czas. To długi numer. — Włożyła bluzkę (która odfruwała po pierwszym numerze) i buty (które zachowywała przez cały wieczór).
— Dlaczego tak bardzo lubisz tę piosenkę? — zainteresował się Shad. — Przecież nawet nie masz piwnych oczu.
— Nikt nie patrzy na moje oczy — odrzekła. — A melodia jest dobra do tańczenia, nie sądzisz?
Shad przyglądał się uważnie jogurtowi. Z mazi wyłoniła się kosmata brązowa noga. Czy przypadkiem nie poruszyła się?
— Widziałaś Wyzwolenie! — zwrócił się do dziewczyny. — Film, nie książkę. I tę ostatnią scenę, w której z wody wynurza się pomarszczona martwa ręka? No to podejdź i popatrz na tego pieprzonego karalucha.
— ...
AGAPE_AGAPE