Jonathan Carroll
SZKLANA ZUPA
Przełożył Jacek Wietecki
DOM WYDAWNICZY REBIS POZNAŃ 200
Tytuł oryginału
Glass Soup
PROLOG
Simona Dom Szminki
Haden znów był w tarapatach. Stara śpiewka, no nie? Nic nowego pod słońcem, hę?
Haden nie wiedziałby nawet, że ma tętno, dopóki by go nie osaczyli chłopcy z
IRA, była żona nie nadciągnęła z armią prawników albo wściekły pies nie ugryzł
go w kutasa.
Kiedy rano otworzył oczy, natychmiast zdał sobie sprawę, że nie ma pieniędzy,
aby zapłacić leżące na biurku rachunki. Jego samochód umierał na trzy rodzaje
motoryzacyjnego raka. Haden miał dziś oprowadzić po mieście wycieczkę, a jeśli
tym razem nie zrobi tego jak należy, najpewniej go wyleją.
Dawniej nie było problemu. Gdy tracił pracę, zawsze się coś znalazło. Ale obecna
posada była niczym ostatnia para skarpet na dnie szuflady; musiał ją nosić z
wielką dziurą na paluchu - lub chodzić na bosaka. To zaś oznaczało dalsze
kłopoty.
Westchnął i zrzucił z siebie cienki fioletowy kocyk, który kupił w chińskim
sklepie z taniochą po tym, jak żona odeszła, zabierając z sobą wszystko, łącznie
z pościelą. Miała zresztą rację, bo zachował się wobec niej jak pies, tyle że
niewierny. Nie, to nie tak: nazwanie Hadena psem byłoby obrazą psiego rodu.
Zasłużył sobie raczej na miano szczura albo łasicy; chodzącej choroby z ładną
buźką. Simon Haden był nader niesympatycznym człowiekiem, choć nadzwyczaj
przystojnym.
Jego twarz zgubiła nie tylko niezliczone rzesze ufnych kobiet, ale również
byłych przyjaciół, dilerów używanych aut, którzy dawali mu zbyt dobre okazje, i
dawnych szefów, którzy przez chwilę czuli się dumni, że zatrudniają takiego
przystojniaka.
Dlaczego zawsze, ale to zawsze dajemy się złapać na urodę? Czemu nie jesteśmy na
nią odporni? Optymizm czy
głupota? Może chodzi o nadzieję - widzisz śliczną osobę i jej widok przekonuje
cię, że skoro ona może istnieć, sprawy tego świata idą w dobrym kierunku.
Akurat!
Haden zwykł mówić, że kobiety nie chcą się pieprzyć z nim, tylko z jego twarzą,
i miał zupełną słuszność. Ale to już minęło. Teraz mało która kobieta miała
ochotę się pieprzyć z jakąkolwiek częścią jego ciała. Nie, no jasne - czasem
siedziała taka przy barze, wypiła tyle, że dwoiło jej się w oczach, i widziała
dwóch Hadenów; no i brała go za gwiazdora filmowego, którego nazwiska nie mogła
sobie akurat przypomnieć. To jednak zdarzało się rzadko. Zwykle Haden pił sam i
sam wracał do domu. Był płytkim, zapatrzonym we własny pępek mężczyzną w średnim
wieku, z przygasłą twarzą i wyzerowa-nym kontem bankowym; oprowadzał wycieczki
po mieście, które przestało być jego przyjacielem.
Dlaczego przewodnik? Dlatego że taka praca nie wymaga namysłu, wystarczy raz się
jej nauczyć. Poza tym turyści chłonęli każde jego słowo. Haden wciąż nie mógł
uwierzyć, jacy są mu wdzięczni. Jakby im podarowywał swoje miasto, a nie tylko
pokazywał zabytki.
Od czasu do czasu w grupie turystów znajdowała się ładna kobieta. Była niczym
ekstranapiwek, który wpadał mu do kieszeni. Jakim genialnym przewodnikiem stawał
się wtedy Haden! Tryskał dowcipem i erudycją, wiedział wszystko, co ludzie
chcieli wiedzieć. To, czego nie wiedział, zmyślał. Przychodziło mu to z
łatwością, bo w ciągu całego życia nabrał wprawy. Ludzie ani razu się nie
połapali. Poza tym jego kłamstwa były takie ciekawe i twórcze. Po wielu latach,
przeglądając zdjęcia z podróży, ludzie mówili: „Widzisz tego psa na portrecie?
Dożył dwudziestu ośmiu lat, a książę tak go kochał, że postawił mu nagrobek
równie wielki jak własny".
Kłamstwo, rzecz jasna, ale niebanalne.
Może i dziś napatoczy się jakaś ślicznotka. Trzymając się oburącz umywalki,
Haden wgapił się w łazienkowe lustro i zmówił krótką modlitwę: Niech pojawi się
dziś piękna kobieca twarz w tym tłumie niebieskich włosów, aparatów słuchowych i
wielkich jak telewizory okularów. Miał to wszystko przed
oczami: gumowe obcasy butów w kształcie miniaturowych wodolotów, wyjściowe
garnitury z niemnących się materiałów, które wyszły z mody tysiąc lat temu.
Słyszał ich wrzaskliwe głosy, niezadowolone i ciągle pytające: o zamek, o
ubikację, restaurację, o autobus. Czy jedna piękna twarz to taka wielka prośba?
Towarzysząca w podróży córka, wnuczka na wydaniu, czyjaś pielęgniarka, byle
uratować ten dzień spędzony z Domem Szminki. Haden modlił się do lustra jak
aktor uczący się roli. Co to za Dom Szminki? Sklep handlujący kredkami do ust?
Firma, która je produkuje? Dowie się szczegółów, gdy otworzy kopertę.
Uśmiechnął się, wyobrażając sobie dwadzieścia grubo uszminkowanych staruszek,
przysłuchujących się bacznie jego słowom. Czerwone usta lśniące jak klaunowski
nos albo gumowa piłka należąca do psa. Westchnąwszy, sięgnął po szczoteczkę do
zębów i rozpoczął przygotowania do czekającego go dnia.
Ponieważ Simon Haden był człowiekiem próżnym, jego niewielka szafa wręcz pękała
od markowych ubrań. Kaszmirowe swetry Avon Celli, cztery garnitury od Richarda
Jamesa, paski za sto pięćdziesiąt dolarów. Bez wątpienia miał dobry gust i styl,
ale jak dotąd nie zdały mu się one na wiele, N Owszem, pomogły mu nabrać paru
ludzi. Prędzej czy później jednak wszyscy, nawet najwięksi frajerzy, przejrzeli
Hadena na wylot, co zawsze kończyło się jego wylotem — z pracy, z małżeństwa, z
wygodnego życia.
Jeszcze ciekawsze niż ich śliczne buzie jest to, że tego typu ludzie nie
rozumieją, dlaczego świat w końcu ich nienawidzi. Haden skrzywdził wielu ludzi.
A jednak ni w ząb nie mógł pojąć, czemu wylądował tutaj: w ciasnym, obskurnym
mieszkaniu, sam jak palec, bez perspektyw na lepszą pracę, gapiąc się godzinami
na byle jaki program w telewizorze. Znał wszystkich zapaśników w wolnej
amerykance. Całkiem serio zastanawiał się nad zakupem tych japońskich noży do
krojenia steków, które reklamowano w telezakupach. Pieczołowicie nagrywał na
wideo swoje ulubione opery mydlane, jak gdyby miał opuścić jakiś odcinek.
Jak mógł się tak stoczyć? , , ? (... ,
Gdyby ktoś powiedział Hadenowi, że jest gigantycznym kretynem, i wyjaśnił mu,
dlaczego nim jest, ten by się zdziwił. Nie zaprzeczyłby. Po prostu by nie
zrozumiał. Urodziwym ludziom wydaje się, że świat powinien wybaczyć im grzechy,
ponieważ oni istnieją.
Skończył się myć i poszedł do sypialni. Koperta z dzisiejszym planem zajęć
leżała na nocnym stoliku. Stojąc w samych gatkach i czarnych skarpetach,
podniósł ją i rozerwał.
Z koperty wymaszerował człowieczek wielkości batonika i stanął na jego dłoni.
Jak się masz, Haden.
Broximon! Kopę lat. Co u ciebie?
Broximon, ubrany w piękny garnitur w błękitne prążki, otrzepał ramiona, jakby
się pobrudził we wnętrzu koperty.
- Nie narzekam, nie narzekam. A co z tobą?
Haden postawił go ostrożnie na stoliku i podsunął sobie krzesło.
- Ej, Simon. Weź narzuć coś na siebie. Nie będę gadał z fa
cetem w gaciach.
Haden uśmiechnął się i poszedł do szafy wybrać strój na dzisiejszy dzień.
Czekając na niego, Broximon wyjął maleńkiego discmana i włączył płytę Luthera
Vandrossa.
Podczas gdy muzyka grzmiała mu w uszach, Broximon podreptał na krawędź stolika,
usiadł i majtał nogami w powietrzu. Haden mieszkał skromnie, fakt. W jego
mieszkaniu nie było widać oznak życia. Żadnej faktury, duszy, niczego, co by
mogło zaimponować. Broximon opowiadał się za zasadą „każdy sobie...", ale jak
człowiek się znajdzie w czyimś domu, trudno się nie rozejrzeć, no nie? No a jak
się widzi, że wnętrze — oprócz kaloryfera — świeci pustkami, prawda sama
wychodzi na jaw. Nikogo nie osądzasz, po prostu opisujesz to, co widzisz. Czyli
prawie nic. Cholera.
- Oprowadzam dziś Dom Szminki, zgadza się? — Haden
Pojawił się ubrany w urzędową białą koszulę rozpiętą pod
Szyją i eleganckie czarne spodnie, na które musiał wydać
Sporą sumę.
- Zgadza. — Broximon włożył rękę do kieszeni i wydobył
Stamtąd złożoną na pół karteczkę. - Dwunastoosobowa grupa.
Niemal same kobiety, czyli coś dla ciebie. Średnia wieku około trzydziestki.
Twarz Hadena rozjaśniła się. Jego modlitwa została wysłuchana! To się nazywa
mieć szczęście.
- Co to za kobiety?
- Słyszałeś kiedyś o „Mallvelousie" w Secaucus w New Jersey?
- Nie. — Haden spojrzał na Broximona, podejrzewając, że
Tamten robi sobie żarty.
- To największe centrum handlowe w Trzech Stanach. Ktoś
Podłożył tam ogień i zamienił je w największy pożar centrum
Handlowego w Trzech Stanach.
Haden przeszukał kieszenie, aby się upewnić, że zabrał klucze i portfel. Po
chwili zapytał bez większego zainteresowania:
- Ile osób zginęło?
- Dwadzieścia jeden, z czego ponad połowa z Domu Szmin
ki. Ogień wybuchł tuż obok ich sklepu, nie miały szans na
Ucieczkę.
- Co to było, jakiś sklep z kosmetykami?
- Tak. Facet, który był właścicielem - zobaczysz go dzisiaj -
rozkręcił dobry interes. Nie sprzedawał niczego innego. Wiesz
zresztą, jak ludzie wariują dziś na punkcie specjalistycznych
sklepów. Facet miał pomadki z całego świata, z najdziwniej
szych krajów, nawet z Paragwaju. Ludzie zapominają o tym,
że kobiety w Paragwaju też się malują, rozumiesz?
Haden zatrzymał się pośrodku pokoju i wlepił wzrok w Bro-ximona.
- Czemu?
Mały Człowieczek momentalnie wpadł w zakłopotanie.
- Nie wiem. Bo to coś... no, nie wiem. Bo to pierdolony Pa
ragwaj.
- Co z tego?
Zamiast odpowiedzieć, Broximon wstał i ponownie otrzepał rękawy. Potem zapytał
drżącym głosem:
- Idziemy czy nie?
Haden gapił się na niego jeszcze chwilę; jego mina wskazywała na to, że uważa
człowieczka za idiotę. Komunikat był jasny i wyraźny. Wreszcie skinął głową.
»v« . A' * =,
- Dobrze! No to w drogę, hę?
Haden podniósł Broximona i posadziwszy go sobie na prawym ramieniu, wyszedł z
mieszkania.
Zawsze witał się z wycieczką przed kawiarnią, w której jadał śniadania. Kierowca
był jednym z tych ćwoków, którzy poddali się urokowi Hadena, i chętnie objeżdżał
kilka przecznic, żeby zabrać przewodnika.
Drzwi otworzyły się z sykiem. Simon Haden raźno pokonał stopnie, rozpalony od
środka przez dwie filiżanki mocnego cappuccino oraz optymizm, płynący ze
świadomości, że spędzi dzień w otoczeniu młodych kobiet.
Kierowca autobusu, Fleam Sule, pomachał Simonowi na powitanie jedną ze swoich
macek. Drugą wcisnął guzik zamykający drzwi. Haden zawsze uwielbiał ośmiornice.
A może Fleam Sule był kałamarnicą? Kiedyś będzie go musiał o to spytać, ale nie
teraz. Wszakże na pokładzie są kobiety!
Puścił oko do ośmiornicy za kółkiem, uśmiechnął się swoim najbardziej
zniewalającym uśmiechem i obrócił się ku pasażerom.
Broximon stał na ulicy i patrzył na odbijający od krawężnika autokar. Nagle
niesiony wiatrem klonowy liść zderzył się z człowieczkiem i na moment całkowicie
go zakrył. Ten otrząsnął się bezceremonialnie i liść pofrunął dalej. Kręcąc
głową, Broxi-mon wyciągnął z kieszeni telefon komórkowy wielkości gumki na
ołówku. Wcisnął szybkie wybieranie i czekał na połączenie z żądanym numerem.
- Cześć, Brox z tej strony. Tak, właśnie odjechał. - Bro-
ximon umilkł, słuchając czyichś długich i skomplikowanych
wywodów.
Na rogu ulicy zapaliło się zielone światło. Autokar skręcił w lewo i zniknął,
wjeżdżając do centrum.
Broximon drobił w tę i z powrotem i spoglądał w niebo, podczas gdy jego rozmówca
mówił i mówił. W końcu udało mu się wtrącić:
- Słuchaj, Haden jeszcze nic nie wie. Po prostu. Nie ma zie
lonego pojęcia. Rozumiesz? - Broximon spostrzegł jasnoczer-
wony papierek po ciasteczku pędzący w jego stronę ulicą i czym prędzej zszedł mu
z drogi. Widząc, jak papierek przesuwa się obok niego, przypomniał sobie, że nie
jadł jeszcze śniadania. Podwójnie zniecierpliwiony, postanowił zakończyć rozmowę
i poszukać jakiejś restauracji. — Słuchaj, Bob, nie wiem, jak ci to jaśniej
powiedzieć: On nic nie rozumie. Nic nie wskazuje na to, by Prostaczek Simon
orientował się w sytuacji.
Broximon słyszał płynący z drugiej strony głos, ale prawie nie zwracał na niego
uwagi. Dla żartu wytknął język i zrobił zeza. Grymas jakiś czas nie schodził mu
z twarzy, w końcu jednak Brox miał dość tej słownej biegunki.
- Co? Hmm? Co takiego? - zapytał. - Słabo cię słyszę. Zdaje się, że tracę
zasięg... - Rozłączył się, a potem zupełnie wyłączył telefon. - Dosyć. Czas na
śniadanie.
Oczy Hadena kilkanaście sekund przyzwyczajały się do sinego mroku panującego w
autokarze. Tak bardzo pragnął ujrzeć kobiety, że aż mrużył oczy, by zobaczyć,
kto siedzi naprzeciw niego. Najpierw zauważył kazuara w zielonej sukience. Czy
wiecie, co to jest kazuar? Haden też nie wiedział, nie pamiętał również, że
widział już raz to zwierzę w wiedeńskim ogrodzie zoologicznym. Przystanął wtedy
i patrzył na nie, myśląc o tym, jak dziwna bywa przyroda.
Ujrzawszy wgapionego weń gigantycznego ptaka, poczuł konsternację. O, nie, chyba
nie wywiną mu tego numeru po raz drugi? Pamiętał pewną wycieczkę, której
pokazywał miasto...
- Przepraszam pana?
Próbując zlokalizować twarz, starał się nie pokazać po sobie narastającej w nim
nieufności.
- Słucham? — Miał nadzieję, że jego głos brzmi wesoło i życz
liwie.
- Czy w tym autobusie jest WC?
WC. Kiedy ostatnio słyszał to absurdalne słowo? W trzeciej
klasie? Uśmiechając się z cieniem politowania, pobiegł spoj
rzeniem ku pytającej. Gdy ją zobaczył, jego uśmieszek zgasł,
a on o mało nie zapiszczał. Kobieta była wprost straszliwie
piękna. I niewidoma.
Tak jest: mimo ciemności Haden widział wyraźnie, że jej oczy są zbyt głęboko
zapadnięte, by mogły sprawnie funkcjonować.
-Aa... tak, z tyłu autobusu jest, aa... WC. Po lewej stronie. — Bezsensownie i
odruchowo posłał w jej stronę swój najlepszy, najbardziej rozbrajający uśmiech.
Jak szczeniak szarpiący się dziko na smyczy, nie pragnął niczego innego, niż
pognać do niej i zasypać ją gradem pytań. Jak ma na imię, co tutaj robi, skąd
przyjechała... Powstrzymał się jednak i pohamował swój szaleńczy impuls. Zanucił
sobie w myślach „Powoli, powolutku, nie zepsuj tego".
Pierwszy raz, odkąd wynajął się do tej koszmarnej pracy, Simon Haden cieszył
się, że jest przewodnikiem turystycznym. Cieszył się, że dzisiejsze zwiedzanie
potrwa kilka godzin. Wszystkie zabytki, piętnaście przystanków, uwaga na stopień
przy wychodzeniu z autokaru. Zazwyczaj tego nie cierpiał. Dzisiaj, mając przed
sobą tę ociemniałą kobietę, będzie wniebowzięty.
Chociaż nie miało to teraz znaczenia, Haden przyjrzał się reszcie pasażerów.
Było wśród nich paru ludzi, kilka zwierząt, dwie postacie z kreskówek i wysoka
na półtora metra torba karmelków. Nic szczególnego ani nowego. Gdyby to byli
jego jedyni pasażerowie, musiałby się mocno sprężyć, aby tego dnia stanąć na
wysokości zadania. Ale skoro w siódmym rzędzie siedział anioł, Haden zamierzał
oczarować wszystkich bez wyjątku.
Wziął mikrofon do ręki i włączył go. Dmuchnął w niego i z głośników dobiegło
„buch", dowodzące, że mikrofon działa. Czasem szwankował i wówczas Haden - na
domiar złego -miał pod koniec dnia ochrypnięty głos.
- Dzień dobry, witam państwa na pokładzie!
Ludzie, zwierzęta i rysunkowe postacie uśmiechnęli się do niego jak jeden mąż.
Tylko ogromna przezroczysta torba beżowych cukierków poprawiła się
zniecierpliwiona na swoim miejscu, jakby mówiła: „Do dzieła. Jedziemy z tym
koksem".
Haden nie lubił karmelków. Jadł dużo cukierków, gdyż lubił słodycze, ale
karmelki były zbyt twarde i pracochłonne. Prędzej czy później przyklejały mu się
natrętnie do zębów,
raz nawet wyrwały mu drogą plombę, kiedy zgryzł cukierka w domu rodziców.
Stanowiły jednak nieodłączną część jego dzieciństwa: ojciec Simona uwielbiał
karmelki i bez przerwy je podjadał. Matka rozstawiała w całym domu talerzyki ze
złotymi kwadracikami dla swojego męża.
- Postaramy się dziś pokazać państwu miasto w jego ogól
nym zarysie. Zaczniemy od centrum, a następnie będziemy
się posuwać...
- Przepraszam?
Natychmiast poznał jej głos i z olśniewającym uśmiechem, który mógłby
rozświetlić autokar jak tysiącwatowa żarówka, zwrócił się ku niewidomej
piękności, gotów spełnić każde jej życzenie.
-Tak?
Jedyny sposób, by oszpecić piękno, to ukazać jego szaleństwo. To tak, jakby
odkręcić wieczko słoika z delicjami — nawet największy głodomór wyrzuci słoik do
śmieci, kiedy poczuje fetor zepsutej żywności.
Haden stęknął, jakby otrzymał cios w brzuch. Minutę wcześniej kobieta zadała mu
to samo pytanie. Czy była niespełna rozumu? Czyżby musiał przekreślić jej urodę,
bo miała w głowie jajecznicę zamiast mózgu? A może nie dosłyszała jego
odpowiedzi? Czy to możliwe? Być może coś odwróciło jej uwagę albo się zamyśliła,
kiedy informował zebranych o miej-
HCU...
Utkwił w niej wzrok, nie bardzo wiedząc, co powiedzieć. Kiedy tak patrzył, w
głowie odemknęła mu się jakaś klapka. Przecież zna tę kobietę. Rzadko zapominamy
ludzi o wy-jntkowej urodzie. Zignorował jej pytanie, gdyż coś ciągle mu mówiło,
że zna tę twarz. Tylko skąd?
Autokar zahamował gwałtownie, wytrącając Hadena z równowagi. Przewodnik obrócił
się, by zobaczyć, co zmusiło kierowcę do tak nagłego zatrzymania się. Za
przednią szybą ujrzał grupę uczniów, którą prowadziła przez jezdnię Murzynka w
średnim wieku, w jaskrawokolorowej tunice i z włosami ufryzowanymi na afro, tak
iż jej głowa przypominała okrągły, starannie przystrzyżony żywopłot. Kiedy
dzieciaki przeszły
bezpiecznie na drugą stronę ulicy, kobieta podniosła rękę i poruszyła palcami,
dziękując w ten sposób kierowcy.
Z początku Haden nie rozpoznał ani kobiety, ani jej afro i tuniki. Znał
natomiast to kiwanie palcami. Żył kiedyś z tym gestem przez niemal rok. Po kilku
sekundach nabrał całkowitej pewności. Znał ten ruch palców i znał kobietę, która
go wykonała.
Okręcił się z powrotem i spojrzał na urodziwą niewidomą kobietę. Ją także znał.
Co jest, do diabła? Dlaczego świat wydał mu się raptem tak znajomy?
W głębi autokaru Kaczor Donald wlepił wzrok w siedzącego naprzeciwko kazuara i
wolno uniósł jedną brew. Kazuar dostrzegł go i wzruszył skrzydłami.
- Pani Dugdale! - Imię to spadło mu na głowę jak spusz
czona z dachu cegła. - Moja nauczycielka!
- Kto taki? — Ośmioramienny kierowca omiótł go spojrzeniem.
Podekscytowany Haden wskazał ręką miejsce, w którym
przed chwilą zniknęli uczniowie.
-...
margozap