Cisza przed burzą - Naja Snake.doc

(536 KB) Pobierz

PROLOG

Often wrong, never in doubt – Często błądzą, nigdy nie mają wątpliwości.
Angielskie powiedzenie o Malfoyach.

Noc Walpurgii, rok 1874, Trewir, amfiteatr

- Co... Co z-za ohydne szaty – wysoka blondynka o bladoniebieskich, rybich oczach wyciągała ubrania ze skrzyni czubkami palców, jakby materiał był poplamiony czymś obrzydliwym. Jej twarz, zniekształcona licznymi bliznami po głębokich, magicznych oparzeniach, wykrzywiła się, stając się przez to jeszcze brzydsza. Grube, różowe zrosty wyraźnie odcinały się od jej bladej, niemal przezroczystej cery.
- I cała noc Walpurgii zmarnowana, Bello – odparła druga z wiedźm – Gdzie jest generał?
- Przecież nie będzie na nas czekał w naszej przebieralni, Cosa – zaśmiała się trzecia - No to, panny Malfoy, idziemy. Jakby powiedziała nasza pra-prababka Astrid...
- T-to ja się... się jąkam, nie ty, K-kriege.
- Praprababka Astrid – stwierdziła niezrażona Kriege – Powiedziałaby...
- Że mamy „zebrać dupy w troki” i „przestać pieprzyć jak potłuczone”.
- D-dokładnie.

Generał Daniel Silbermond w milczeniu patrzył na swój oddział. Czy dobrze dopracował szczegóły? Czy wszystko było perfekcyjnie przygotowane?
Czarnoksiężnik dowodził Serafinami, wampirzym oddziałem do walki z demonami, wytworami nekromancji i magicznymi zwierzętami. Tym razem jednak ich przeciwnikiem nie był źle stworzony golem, wypuszczone na wolność zombie czy znienawidzone przez Daniela, obrzydliwe dementory. Mieli zabijać ludzi; ludzi, którzy zbyt daleko zabrnęli w kulcie mrocznych bóstw. Rząd w Kolonii był w stanie wiele znieść, ale nie składanie ofiar z dzieci. Sam Daniel po napisaniu kilku raportów na temat działalności sekty nabrał ochoty na spektakularne egzekucje. Wieszanie wilkołaków na jesionach (typowy przykład ofiar dla Odyna), brutalne wyczyny kapłanów Seta i kapłanek Persefony nie wzbudzały w nim żadnych uczuć, podobnie jak pospolite w tych czasach w Europie polowania na opozycję. Tym niemniej gdzieś trzeba było zaznaczyć granicę tolerancji i sekciarze dawno przekroczyli nawet liberalne normy generała.
Serafini byli oddziałem z jednej strony elitarnym, ale z drugiej nie zwracali uwagi na narodowość, wyznanie, płeć czy pochodzenie kandydata. Nadawał się ten, kto wykazał się nienaganną służbą czy to jako auror, strażnik, najemnik czy gladiator i był w stanie przejść szkolenie. Tym niemniej ten oddział był arystokratyczny i przerasowiony do bólu. Daniel sam dowodził akcją; oprócz tego miały z nim iść same panny Malfoy – z tych niemieckich Malfoyów, rzecz jasna. O ile w Anglii szlachectwo często sprowadzało się do marnotrawienia majątku i pogardy dla biedniejszych czy gorzej urodzonych, to tu „noblesse oblige” nie było pustym hasłem. Przywileje – liczne i ważne – wiązały się z obowiązkiem obrony kraju; arystokrata musiał być rycerzem. Malfoyowie nie stanowili tu wyjątku.
Kobietą o poparzonej twarzy była Bellatrix, obecnie pani Grindewald, Numer Dwa wśród Serafinów. Obok niej stały jej starsze siostry, Kriege i Belicosa, córki Klemensa Malfoya z jego pierwszego małżeństwa. To one miały za zadanie zniszczyć wroga, nie robiąc krzywdy uwięzinym dzieciom. Generał zaklął w duchu. Z jednej strony mieli pokonać o wiele silniejszego wroga, z drugiej strony, ze względu na więźniów, nie można było cisnąć paru butelek eksplodujących i toksycznych eliksirów, ostrzelać wszystkiego z „Malfoy’s Pride” – magicznych strzelb dużego kalibru i na koniec posprzątać Avadami. To musiała być koronkowa robota; musieli być tak dokładni i uważni, jak Mistrz Eliskirów, który wie, że różnicę między lekarstwem a trucizną mierzy się ułamkami uncji i sekund.
Oprócz atakujących byli jeszcze krakerzy, czyli spece od magicznych oszustw i łamania zaklęć ochronnych; jak zwykle stanowiska te zajmowali Wurmowie. Byli oni ludźmi i wywodzili się od mugoli, ale nikt nie zwracał na to uwagi, a już na pewno nie Silbermond. Ghul, wampir, dziecko mugoli – pochodzenie go nie obchodziło. Liczyło się tylko, by dobrze wykonywał swoją pracę, bo błędy zabijały.

Mistrz Eliksirów już na nich czekał.
- Procedura jest znana, generale – bardziej stwierdził, niż zapytał, podnosząc wzrok. Oczy, zielone jak Avada i przecięte kreseczką zwierzęcej, czerwonej źrenicy, wpatrywały się w nich uważnie.
- Cuerpo, sangre y lagrimas. Ciało, krew i łzy, Armandzie – odparł krótko Daniel – A konkretnie jak?..
- Najlepiej samemu, pazurami – wyjaśnił warzyciel – Łzy popłyną, gwarantuję. Tylko lepiej nie poharatać tej ręki, w której się potem trzyma różdżkę.
- No myślę – mruknął Silbermond – Jedziemy z tym, panienki Malfoy... Bella jak zwykle pierwsza? Ty nie masz nerwów, dziewczyno...
Bellatrix popatrzyła na niego, ale nic nie powiedziała. Daniel wiedział, że kobieta czasem ma problemy z mówieniem, zwłaszcza, kiedy jest zła. Zaklął w duchu; po co poruszał temat jej nerwów? To było co najmniej nietaktowne.
- Cholerna a-afazja – wydusiła w końcu z siebie Bellatrix – A c-co do... do m-moich nerwów, to... Moja sprawa.
- Wiem – odparł Daniel – Wybacz.
Mistrz Eliksirów popatrzył na nich ze zdziwieniem. Oczywiście wiedział, kto i dlaczego okaleczył Bellatrix, ale sprawa musiała być jeszcze gorsza, niż mówili, jeśli Serafin ośmielił się tak bezczelnie odpowiedzieć dowódcy – i to w obecności innych żołnierzy – a generał nie tylko nie potraktował krnąbrnego podwładnego Cruciatusem, ale jeszcze przeprosił. Armand, rzecz jasna, udał, że nic z tego nie słyszał; w tej pracy nie należało zbytnio interesować się cudzymi sprawami.

Eliksir był jeszcze ciepły, kiedy malowali nim runy.
Kampf, run walki, w kształcie strzały, powszechnie używany przez Aurorów i żołnierzy; Eif, symbol oddania i żarliwości, oraz jego lustrzane odbicie – Opfer, run oznaczający ofiarę z samego siebie. Tod, znak śmierci, który po odwróceniu do góry nogami zmieniał się w Leben, symbolizujący życie. I oczywiście Sieg, piorun, światło, ciepło, a przede wszystkim, jak wskazywała jego nazwa, zwycięstwo.
Daniel namalował dwa te runy obok siebie. Wypowiedział inkantację i dwie błyskawcie skrzyżowały się, tworząc Krzyż Błyskawic. Kolejne, ciche polecenie i Krzyż stał się znakiem znanym jako Crux Dissimulata, albo Sonnenrad – Kołem Słońca, wyglądającym jak krzyż zamknięty w kole. Następne słowo i magia zaczęła pulsować ze zdwojoną siłą. Ten run był symbolem Thora, boga, który wedle skandynawskich wierzeń ochraniał ludzi przed mrozem, ciemnością, zimą i potworami, boga - strażnika i obrońcy*.
Cztery ramiona krzyża i cztery rzeczy, które można dać.
- Ja, Daniel Silbermond, przysięgam, że zrobię wszystko, co w mojej mocy, by wyprowadzić jeńców z lochów Trewiru. Nie cofnę się ani przez kalectwem, ani przed śmiercią, ani przed bólem, ani przed obłędem.
Ramiona krzyża rozprostowały się, a potem złamały w połowie. Run zaczął wirować. Znak wybuchł czerwienią; Daniel krzyknął, kiedy dwie swastyki wypaliły mu się na wnętrzach dłoni. Obserwował w milczeniu, jak wiedźmy powtarzały ceremoniał. Wszystko odbywało się w sekrecie, bo magia ta była zakazana; Serafini mówili o niej jako o mocniejszym Imperiusie. Nazwa była myląca, bo rytuał musiał być wypełniony dobrowolnie i działał tylko na tego, kto go wykonał. Tym niemniej był to potężny czar zniewalający; nakierowywał on umysł na dane zadanie, sprawiając, że czarodziej nie potrafił się już wycofać, choćby, wedle przysięgi, miał zapłacić najwyższą cenę. W starożytności ceremoniał sześciu runów był powszechnie używany przez żołnierzy; potem, ponieważ zaczęli go stosować fanatycy religijni, został zakazany pod karą Pocałunku, ale oczywiście żaden Serafin nigdy nie przejmował się czymś takim jak kodeks karny. Runy wyciągały z czarodzieja magię do ostatniej kropli, dając mu ogromną moc; tej nocy mogło to się okazać niezbędne, bo akcja zapowiadała się co najmniej paskudnie. Więcej niż cztery osoby nie mogły przeniknąć do dobrze strzeżonej siedziby wroga; krakerzy nie byli w stanie tego zagwarantować. Tylko czterech żołnierzy...
- Idziemy, drogie panie – stwierdził Daniel krótko. Nie musiał więcej mówić; te kobiety miały za sobą kilkadziesiąt lat służby i nie potrzebowały kazań.
Wróg krył się w lochach pod cesarskimi termami.Jako że teleportacja zmieniała strukturę magii i mogła ich zdradzić. Serafini przebyli tę drogę piechotą. Co prawda krakerzy powątpiewali, by w tak magicznym mieście, jak Trewir, czarodziejskie promieniowanie budynków nie zagłuszyło aportacyjnego śladu, ale nie mogli za to ręczyć. Ruiny term były piękne, ale Serafini nie mieli czasu, by podziwiać wzory, ułożone z pomarańczowej i białej cegły. Szli w ciszy; tak jak wilki nie potrzebowali słów, by stworzyć zgrany atak.


Krew. Ból. Zaklęcia zabijały powoli, wysysając z nich siły; krew płynęła wolno, ale nieubłaganie. Daniel uśmiechnął się szyderczo, widząc cieniuteńką, czerwoną nitkę, ciągnącą się za nim. To nie było ważne. Nic nie było ważne. Liczyło się tylko to, że dzieci są już bezpieczne i Serafini, przerzuciwszy je świstoklikiem do Ministerstwa w Kolonii, mogli sami wracać do domu. Generał wyczuł, że coś jest nie tak; ich świstoklik źle zadziałał, a raczej ich wewnętrzna magia była już na wyczerpaniu i nieprawidłowo splotła się z zaklęciem Portus. Nie przerzuciło ich do Drachenfels, jak planowali. To była...

- Kolonia – wychrypiała Kriege – Patrzcie!
Wielkie, choć jeszcze nieukończone wieże wznosiły się na środku placu. To było to samo miejsce, w którym, czternaście lat temu, Bellatrix i jej obecny mąż szukali schronienia przed katami Berlina.
- Niech się p-pan trz-yma, ge-generale...
- Za stary jestem, żeby się puszczać, Bello... – zaśmiał się Daniel.
- Ściągajmy te szmaty, bo nas rozwalą... To łachy tych Hurensöhne**...
- Scheisse...
- Przywalili z Dragonkillera, chyba im odbiło...
- I zwalili sobie loch na te puste łby, Kriege... Mniej roboty dla nas...
- Jak mawiają... mieczy z gatunku płonących nie używa się w drewnianch budynkach...
- Anestathe! Co jest...
- Wydarliśmy z siebie całą magię... Generale... O cholera! Złapcie mu coś!
- Accio kot! Nie działa! ACCIO!

Daniel nie czuł bólu. To było przyjemne, przeszłość i przyszłość traciły znaczenie... Wrzask rozszarpywanego zwierzęcia i krew na wargach przywróciły mu przytomność i siłę. Wiedział jednak, że bez magii daleko nie zajdą.
Nagle Bellatrix zamarła, słysząc trzask aportacji; pozostali, automatycznie, zrobili to samo. Daniel spojrzał na nią pytająco; kobieta zgięła dwa palce. Stary, znany sygnał. Rogi. Aurorzy***. Zabiją ich za szmaty sekciarzy. Cholera!

- Katedra! – wrzasnęła Belicosa. Miała rację; wielu czarodziejów uznawało świątynie za teren, gdzie nie toczyło się pojedynków, jako miejsce azylu dla każdego, choćby najgorszego, maga.
- To nie nasi! To Angole! – czułe, wampirze uszy wychwyciły obcy akcent.
- Co?.. Tutaj? – zdumiał się Daniel. O ile mu było wiadomo, żadni obcy aurorzy nie dostali ostatnio pozwolenia na prowadzenie akcji w Kolonii.
- T-trzmiele... P-po mnie... – jęknęła Bellatrix – Zostawcie...
- NIE!
Zaklęcie Nex przeleciało im ze świstem nad głowami; Daniel zaklął z wściekłością. To przekleństwo sprowadzało powolną i bolesną śmierć ale było jedną z bardziej skutecznych metod zabijania nieludzi; Dumbledore’owie najwyraźniej nie zamierzali się z nimi patyczkować.
Ale żądni zemsty Szkoci zapomnieli o jednym; noc Walpurgii była czasem tak magii, jak i religii. Wielu magów obchodziło swoje święta w kościołach, choć nieraz ich wierzenia doprowadziłyby Pawła z Tarsu do zawału serca. I chociaż tej nocy większość czarownic tańczyła w górach Harzu, niektóre zbierały się w katedrach, by świętować pod osłoną nocy.
Boczne drzwi katedry otworzyły się na oścież; głośne „Accio” wciągnęło Serafinów do środka. Daniel zauważył kwiaty, mnóstwo czarnych i ciemnoczerwonych kwiatów.
Ostatnią rzeczą, a raczej osobą, którą zobaczyła Bellatrix, nim straciła przytomność, była morderczyni o pseudonimie Medea.


*Germańskie runy, używane potem, niestety, przez nazistów, głównie SS. Do obejrzenia na przykład pod adresem: http://www.geocities.com/Vienna/Strasse/8514/runes.html Wiele runów, krzyży i innych symboli można też obejrzeć w “Europie” Normana Daviesa. Jeśli ktoś chce poczytać więcej, wystarczy wklepać “runy” w wyszukiwarkę, a wyświetli się mnóstwo stron. Zaznaczam tylko, że te same znaki bywają różnie nazywane i interpretowane. Ja posługuję się tu nazwami i interpretacjami niemieckimi.
**No... nie jest to uprzejme słowo.
***”Bulle” oznacza tak „byka”, jak „gliniarza”.

Zamek Drachenfels, oraz amfiteatr i termy w Trewirze naprawdę istnieją. I są pod nimi odlotowe lochy.

Rozdział 1 Powrót do Hogwartu

Szanowny panie Dumbledore,

Uprzejmie informuję, iż pańskie podanie dotyczące stanowiska nauczyciela Transfiguracji i Transmutacji, zostało pozytywnie rozpatrzone. Niniejszym przejmuje pan obowiązki na ww. stanowisku z dniem 1. sierpnia 1876.
Dokładne informacje dotyczące zakresu obowiązków oraz wynagrodzenia i zakwaterowania znajdzie pan w pergaminie dołączonym do niniejszego listu.
Pierwsza rada pedagogiczna odbędzie się 1. sierpnia o szestnastej.
Z poważaniem

Dyrektor Szkoły Magii i Czarnoksięstwa Hogwart
Fineas Nigellus

Albus westchnął; stary Ślizgon zawsze był zimny i oficjalny. Tym niemniej Dumbledore cieszył się z nowej posady; po pierwsze, lubił pracę z ludźmi, a Hogwart uwielbiał; po drugie, było to stałe zajęcie, a rodzina bardzo potrzebowała pieniędzy.
Kłopory finansowe zaczęły się szesnaście lat temu; wtedy to, podczas niemieckiej wojny domowej, Bellatrix Malfoy zamordowała dwóch stryjów Albusa, Briana i Wulfryka. Młody Gryfon usiłował się zemścić; skończyło się to dla niego wyrokiem w Azkabanie. Co prawda spędził w więzieniu tylko rok, ale łapówki i odszkodowania, dzięki którym wyrok był tak niski, zrujnowały rodzinę. Musieli sprzedać dom, a rodzinie Bellatrix oddać, w ramach zadośćuczynienia, większość ksiąg i magicznych przedmiotów. Albus, jako karany, musiał się pożegnać z karierą aurora; zaczął studiować Transfigurację i pracować. Tym niemniej człowiek po wyroku za usiłowanie zabójstwa nie mógł liczyć na dobrze płatną pracę (chyba, że na Nokturnie, na co Albus nie chciał się zgodzić).
Przed dwoma laty rodzinę spotkał kolejny cios; rodzice Albusa zginęli, polując na Bellatrix Malfoy; przeklęta wampirzyca dopadła ich w katedrze kolońskiej. Ona i Fleurs du Mal – zawodowe morderczynie – znów wygrały.
Albus stał się wtedy jedynym żywicielem rodziny. Aberforth nie miał stałej pracy, a to, co zarobił, wydawał na podejrzane artefakty, albo musiał spłacać grzywny za nielegalne eksperymenty magiczne. Albus do dziś pamiętał krzyżówkę kozła i orła („Oto caprogryf, Albusie!”) i dwa tysiące galeonów kary za stworzenie nowego gatunku.
Do tego była jeszcze Andromeda, siostra Albusa; dziewczynka miała iść w tym roku do Hogwartu – a to oznaczało wydatki. Albus zastanawiał się, czy Tiara przydzieli ją do Gryffindoru – jak jego, czy do Ravenclawu – jak Aberfortha. A może dziewczynka zostanie Puchonką? Byle nie jak Malfoyowie, nie do Slytherinu...
Tak czy inaczej, Albus rozpaczliwie potrzebował stałej pracy, a dla Nigellusa, ekscentryka nawet jak na magiczne normy, rok w Azkabanie nie był żadną przeszkodą. Dyrektor ten słynął przecież z dziwacznej polityki kadrowej. Był złośliwym i niebezpiecznym człowiekiem, ale nie podzielał typowych dla arystokracji przesądów. Nawet jego córka, która wyszła za mąż za Regulusa Blacka, mówiła, że „ojciec najchętniej trzyma z goblinami, szlamami i wilkołakami”. Niektórzy mówili, iż Fineas czyni to, by poznać sekrety i zwyczaje, o których zwykli czarodzieje nie mieli pojęcia; inni, że uczy się od wampirów czarnej magii. Tym niemniej, wszyscy musieli przyznać, iż dyrektor jest potężnym i wszechstronnie wykształconym czarodziejem – choć z pewnością nie był magiem powszechnie lubianym.

Albus aportował się przed bramą. Już miał się udać do zamku, kiedy usłyszał dziwny szum. Odwrócił się i ku swojemu zdumieniu zobaczył latający dywan. Nie były one wtedy jeszcze zakazane, tym niemniej rzadko się je widywało w Szkocji. Dywan wylądował miękko; podróżująca na nim wiedźma wstała z gracją i ściągnęła chustę, zakrywającą jej twarz. Szczęka Dumbledore’a nagle opadła.

Po pierwsze, dziewczyna była bardzo młoda i bardzo piękna.
Po drugie, ładunek dywanu stanowiły cenne księgi i artefakty magiczne, warte fortunę. Większość z nich była związana z czarną magią.

Dywan był wielki i mocno już wytarty; oprócz wiedźmy podróżował nim dżinn w liberii; ludzie Wschodu rzadko korzystali z usług skrzatów. Dziewczyna uśmiechnęła się, pokazując zęby, które rażąco nie pasowały do reszty jej wizerunku; były krzywe, żółtawe i nierówne, takie, jakie Dumbeldore widywał u przestępców i najemników, leczących się w pokątnych gabinecikach uzdrowicieli o wątpliwym wykształceniu. Ale kiedy wiedźma nie pokazywała zębów w szerokim uśmiechu, była piękna, jak wila; miała wielkie, ciemne oczy, okolone długimi, czarnymi rzęsami, a włosy, czarne i z granatowym połyskiem, sięgały jej do ramion. Niewątpliwie miała w sobie orientalną krew, choć z pewnością z europejską domieszką. Ubierała się oryginalnie, jak ci, którzy podróżowali po całym świecie i tworzyli własny styl z mody podpatrzonej w wielu krajach. Nosiła tiarę uszytą wedle najnowszej mody paryskiej: bardzo wysoką, granatową i wyszywaną w srebrne jednorożce. Chusta, która osłaniała jej usta i nos podczas lotu, bordowa i ozdobiona srebrnymi smokami, była wynalazkiem czarodziejów nie Orientu, ale amerykańskiego Zachodu. Jakby ta mieszanka nie była dostatecznie ekscentryczna, kobieta okrywała się czarnym płaszczem, tak długim, że wlókł się za nią po ziemi. Albus ocenił to jako krój a la Klemens Malfoy; styl ten zwano również „ardeńskim wampirem” – co wcale nie oznaczało, że nosili go tylko właściciele ostrych kłów. Wręcz przeciwnie, peleryny te były modne w całej Europie wśród wszystkich – choć częściej używali ich mężczyźni, niż kobiety.
Wiedźma niedbałym ruchem rzuciła płaszcz na dywan; okazało się, że i reszta ubrania była oryginalna. Stanowiły ją wysokie buty, zapinane na srebrne klamerki, spodnie ze skóry rogogona i takaż koszula. Bojowego wizerunku dopełniała saraceńska szabla, różdżka wyzywająco zatknięta za szerokim, skórzanym paskiem i pistolet. Dumbledore rozpoznał najnowszy model toledański, zwany La Mortifaga*. Jedyną biżuterię stanowił kolczyk i to jeden; na cieniutkim łańcuszku zwieszał się srebrny wilk o oczkach z malutkich szmaragdów. Zamiast naszyjnika, wiedźma nosiła amulet w kształcie pentagramu.

Para oczu, czarnych jak bezksiężycowa noc nad Saharą, spojrzała prosto na Dumbledore’a. Albus stwierdził, że nigdy chyba nie widział tak subtelnych, regularnych rysów i pięknej skóry bez skazy. No prawie – prawy policzek wiedźmy przecinała cieniuteńka blizna, jakby po draśnięciu mieczem. Ta kobieta nie była wilą i chyba nie miała w sobie ich krwi, ale oddziaływała na mężczyzn, jakby nią była. Albus nagle zrozumiał, czemu mugole wkradali się do haremów, ryzykując życiem.
- Denebola Lestrange – przedstawiła się wiedźma, wyciągając dłoń do Albusa. Uścisk drobnych palców wcale nie był słaby; tej kobiety z pewnością nie wychowano na służącą jaśnie pana męża. Dumbledore zmarszczył brwi. Nie przypominał sobie, by w tej rodzinie był ktoś taki. Musiał się o to spytać.
- Albus Dumbledore – powiedział Szkot, uśmiechając się promiennie – Nowy nauczyciel Transfiguracji. Pani też chyba...
- Denebola – przerwała wiedźma – Nowa nauczycielka od Czarnej Magii.
W tamtych czasach Mroczne Sztuki nie były jeszcze oficjalnie zakazane – przynajmniej częściowo, a Nigellus zawsze kładł duży nacisk na ich nauczanie.
- Pozwól, że pokażę ci drogę do zamku – zaofiarował się Albus – Sądząc z akcentu, nie jesteś Brytyjką, więc chyba nie uczęszczałaś do Hogwartu.
- Zgadłeś – znów się uśmiechnęła – Ale najpierw przedstawię ci Noir – wskazała na dywan. Dopiero wtedy Albus zauważył czarną kocicę o króciutkiej sierści, smukłych nogach i bardzo długim ogonie.
- Rasa Bastet, prawda? – zapytał.
- Tak. To niezwykłe stworzenia, bardzo lojalne i bojowe. Mam też dywan...
- Widzę.
- O, to tylko wypożyczony dywan towarowy. Ahmed – wkazała na dżinna – Zabierze go z powrotem, kiedy tylko wyładuje moje rzeczy. Mam dywan wyścigowy marki Sirocco.
- O, naprawdę? – odparł Albus, który nie miał zielonego pojęcia o dywanach, a nie chciał wyjść na durnia przy takiej kobiecie.
- Ale poczekaj, chyba tam leci ktoś jeszcze – wiedźma wskazała punkcik na niebie.
Rzeczywiście, punkt ten szybko się powiększał i Dumbledore zauważył smoka. Nie było to jednak wielkie, dzikie zwierzę, ale tak zwany „mały smok bojowy” wielkości mugolskiego konia pociągowego. Albus otworzył usta ze zdumienia; srebrny alpejski był przecież gatunkiem wymarłym! Tym niemniej gad, najwyraźniej żywy, wylądował obok nich. Smok był srebrny, miał bardzo długie łapy i ogon; jego pysk był wąski i nadzwyczaj zgrabny. Wyłupiaste, zielone oczy, patrzyły na nich z ciekawością. Ale tych oczu Dumbledore nie zauważył; widział tylko oczy jeźdźca, oczy koloru Avady, zielone ślepia alba. Do dziś pamiętał swoje pierwsze spotkanie z wielkim, białym wilkiem, który go o mało nie zabił.
Nieznajomy czarodziej był wzrostu Albusa i jak Denebola nosił długi, czarny płaszcz. Jego włosy były tak czarne, jak jej, ale długie do pasa i z dziwnym, czerwonawym połyskiem – jakby odbijał się w nich pożar. Zasłaniały one połowę twarzy nieznajomego. Czarodziej, choć ciemnowłosy, miał bardzo bladą, jakby porcelanową cerę, a po za tym, ku zniesmaczeniu Albusa, był obwieszony biżuterią. Na wszystich palcach – z wyjątkiem kciuków – nosił po pierścieniu; miał też kolczyki. Wszystko to było zielono-srebrne i ozdobione motywem węża bądź wilka.
- Wampir – pomyślał Dumbledore – I to arystokrata. A ten tu czego szuka?
Mężczyzna miał wokół szyi owinięte dwa węże. Żywe. Albus drgnął. To był młody bazyliszek i ureusz – egipska kobra o skrzydłach nietoperza.
- Są zaczarowane – wyjaśnił przybysz, widząc zaskoczenie Szkota – Samowolnie nie są w stanie nikogo skrzywdzić.
Czarodziej mówił jak arystokrata, powoli, ważąc słowa, z wystudiowaną obojętnością. Francuski akcent był wyczuwalny, choć angielszczyzna - poprawna.
- La Fey. Armand la Fey – mężczyzna ukłonił się nisko wiedźmie, a potem wyciągnął dłoń do Albusa. Szkot cofnął się, jakby i na dłoni Francuza siedział wąż. Zresztą był tam jeden – malutki, czerwony i cienki jak nitka; owijał się wokół nadgarstka, udając bransoletkę.
- Nie gryzie! – zaśmiał się Francuz – O – dodał, a jego oczy zwęziły się niebezpiecznie – Nie podoba ci się moje nazwisko, Dumbledore?
- Nie –warknął Albus, zły, że jego oklumencja była jeszcze zbyt słaba, by ukryć jego wściekłość. Wampir! Co on tu robił?!
- Jestem Mistrzem Eliksirów tego zamku – wyjaśnił Armand, zwracając się do Deneboli – O, czyżby nowy model Sirocco? – zapytał, spoglądając na zwinięty w rulon mały dywanik.

Albus gotował się ze złości. Do tej pory to kobiety za nim szalały; on nie musiał się specjalnie wysilać. Teraz ta dwójka rozsiadła się na dużym dywanie i pogrążyła w rozmowie na temat zależności przyspieszenia od splotu i rodzaju wzoru, a Noir wlazła Francuzowi na kolana i zaczęła bezczelnie mruczeć. Jak... Jak ten wampir śmiał zająć sobą taką kobietę? Czy ona w ogóle wiedziała, z kim rozmawia?
A tamci właśnie zaczęli omawiać własności krwi smoków. Nagle jedna z książek, potrącona przez Armanda, spadła na ziemię. Francuz pochylił się i błyskawicznie złapał ją w powietrzu; wtedy Albus zauważył, co zakrywały jego włosy.
Na lewym policzku la Feya było krzywo wypalone duże „T”.

Egipskie powstanie ghuli przeszło do historii jako największa pustynna wojna od trzech tysięcy lat. Wbrew nazwie, po stronie powstańców stanęło wielu ludzkich czarodziejów – a tak prawdę mówiąc, to oni je rozpoczęli, a dopiero potem dołączyły do nich ghule. Również sporo europejskich magów, którzy zamieszkiwali Afrykę Północną, walczyło po stronie buntowników. Europejczykom, złapanym na współpracy z powstańcami, wypalano „T” – znak zdrady. Nic dziwnego, że taki drań jak la Fey brał udział w tej politycznej awanturze. I nic dziwnego, że włóczył się z ghulami i pustynnymi rozbójnikami. Swój ciągnie do swego.
- Wampir i ghul zawsze się ze sobą dogadają – pomyślał ze złością Dumbledore – Jeden wypije krew, drugi nażre się resztą... Obrzydliwe bestie.
Oczy Deneboli rozszerzyły się ze zdumienia; ona również zauważyła piętno.
- Avada? – zapytała. Armand spojrzał na nią, zaskoczony, choć najwyraźniej zrozumiał, o co jej chodzi.
- Nazywano mnie tak – powiedział powoli – A ty?.. O słodki Merlinie... – wolno wyciągnął dłoń i dotknął jej kolczyka z wilkiem. Kolejny jego ruch był tak szybki i niespodziewany, że Albus, który pomyślał, że wampir atakuje, nie zdążył nawet sięgnąć po różdżkę. Ale la Fey nie zamierzał nikogo krzywdzić; zeskoczył tylko z dywanu i ukląkł przed Denebolą. Albus dałby trzy swoje pensje, żeby się dowiedzieć, o co mu chodziło.
- Wstawaj – powiedziała Lestrange, która nie wyglądała na zdziwioną reakcją Francuza. Albus, który widział, że dziewczyna jest za młoda, by la Feyowi chodziło o jakieś wydarzenie z powstania ghuli, miał przed oczami obrazki typu „szlachetna, piękna, młoda dama ratuje wstrętnego wampira przed słuszną zemstą rozwścieczonych czarodziejów, bo jej wrażliwa dusza wzdraga się przed rozlewem krwi, choćby takiego sukinsyna i potwora, jak la Fey”.
- Czy tak wspaniała wiedźma uczyni mi ten honor i zechce dać sobie pokazać drogę? – la Fey ukłonił się nisko. W jego oczach błyszczało wręcz fanatyczne uwielbienie. Patrzył na nią, jak wierny wyznawca na swoją boginię.
Dumbledore miał ochotę skopać pewien arystokratyczny, francuski tyłek. Przychodzi taki dandys, obwieszony szafirami i wężami, rzuci parę razy podrasowanymi magicznie kudłami i ośmiela się zwracać na siebie uwagę takiej kobiety! Czy ona wie, co z niego za drań? Taki typ spod ciemnej gwiazdy, pędzący bimber w lochach, śmierdzący jak zielarski sklep, blady, jakby właśnie wstał z trumny, cholerny bawidamek...
Czarę goryczy przepełniły następne słowa Armanda:
- Czy jesteś zajęta dziś wieczorem? Nie? A czy zechciałabyś przyjąć zaproszenie do „Trzech mioteł”? Ja stawiam.
- Bardzo chętnie – Denebola machnęła różdżką i jej ubranie ze smoczej skóry zamieniło się w piękną, szkarłatną szatę. La Fey podał jej rękę, wiedźma zręcznie zeskoczyła z dywanu i oboje ruszyli do zamku, dyskutując o zastosowaniu krwii reema w odtrutkach.

Na liście śmiertelnych wrogów Albusa, Armand wyprzedził nawet Bellatrix.



*śmierciożerczyni. Jako parodia mojego niemieckiego „Todessera”...

Azaliż owego dnia los był nadzwyczaj niełaskawy dla Albusa. Kolejną osobą, na którą Szkot się natknął, był nie kto inny, jak Daniel Silbermond, generał Serafinów. I nie byłoby w tym jeszcze nic szczególnego, gdyby nie ten przykry fakt, iż obaj panowie mieli ze sobą od dawna na pieńku. Daniel o mało nie zatłukł Dumbledore’a na śmierć za to, że ten chciał się zemścić na Bellatrix. „Zatłukł” nie było tu przesadą; Serafin chrypł już od wrzeszczenia „Crucio”, zanim go wreszcie z trudem spacyfikowano. Silbermond był zajęty studiowaniem struktury muru; słysząc kroki, odwrócił się i spojrzał na nadchodzących zimnym, bezczelnym wzrokiem cynika, który ma władzę i wie o tym. Armand ukłonił się generałowi z szacunkiem; Denebola zrobiła to samo. Albus usiłował wytrzymać spojrzenie Serafina, ale nie udało mu się to. Przeklęte, wampirze bydlę znów wygrało; Albus miał cichą nadzieję, że pozostali nie zostawią go sam na sam z bestią. Bestią, która się uśmiechała, patrząc na niego, jak rekin do tuńczyka.
- Lestrange... – powiedział powoli generał, usłyszawszy nazwisko wiedźmy – Czyżby córka Betelgeuse?
- Tak – odparła krótko Denebola.
- To ja mam jedno małe pytanie – wampir uśmiechnął się drapieżnie – A mianowicie: kto mi swego czasu podłożył skorpiona do łóżka?
- Z całym szacunkiem, ale pan mnie wtedy śmiertelnie obraził, generale – odpowiedziała wiedźma, kłaniając się.
- A cóż takiego złego zrobiłem? – brwi Daniela uniosły się do góry.
- Powiedział pan o mnie przy moim dziadku „Co to za wypłosz plącze się nam pod nogami” – wyjaśniła Denebola.
- Och, jakżeż mi przykro – Daniel ukłonił się wiedźmie, wciąż się uśmiechając – Cóż, obecnie nikt już by cię tak nie nazwał, Denebolo. Jak ty wyrosłaś, nie poznałem cię... Ale niewątpliwie zasługuję na Cruciatus albo i dwa, możemy się rozliczyć po pracy. Na swoją obronę mogę jedynie powiedzieć, że my, wojskowi, mamy z natury rzeczy niewyparzone języki.
Cała trójka ryknęła śmiechem; Albus zanotował sobie w pamięci, by koniecznie sprawdzić, skąd rodzina Lestrange zna kogoś takiego, jak Silbermond. Pewnie Denebola w ogóle nie zdawała sobie sprawy z tego, co to za typ!
- Generale Silbermond – Fineas Nigellus wyłonił się z tajnego przejścia – I jak?..
- W porządku. Obrzydliwie w porządku – odpowiedział Serafin, jakby fakt, że wszystko było pod kontrolą, straszliwie go denerwował.
- O, są i moi drodzy podwładni, którzy nie zdążyli jeszcze mnie znienawidzić – dyrektor uśmiechnął się złośliwie – Proszę do środka.
Albus i Denebola zostali przedstawieni pozostałym nauczycielom.
John Binns był wówczas młodym mężczyzną; siedział pod ścianą, zajęty studiowaniem starego pergaminu i prawie nie zauważył nadejścia „nowych”. Emilia Derwent, córka poprzedniej dyrektor Hogwartu, osoba wiecznie uśmiechnięta i energiczna, nauczała latania na miotle i fechtunku. Magicznymi stworzeniami zajmował się Charles Kettleburn, wysoki, silny czarodziej z blizną po oparzeniu smoczym ogniem na twarzy. Falka Schlange, brzydka, czarnowłosa wiedźma, zajmowała się Wróżbiarstwem. Była całkowitym przeciwieństwem egzaltowanych, dziwacznie wystrojonych wróżbitek, jakie Albus na ogół widywał. Ta wiedźma ubierała się w skromną, czarną szatę, wyszywaną w srebrne węże, a jej wzrok zdecydowanie nie należał do osoby śniącej na jawie; czarne, bezdenne oczy zdawały się zaglądać w każdy zakamarek duszy jej rozmówcy. Specjalistką od Legilimencji i Oklumencji była Atena Black, jedna z najzdolniejszych wiedźm swoich czasów, wydziedziczona przez rodzinę za „niewłaściwe poglądy”. Czarów i uroków nauczał, znany Albusowi jeszcze z jego uczniowskich czasów, William Weasley.
Ku zdumieniu Dumbledore’a, generał Silbermond także został zaproszony na radę. Albus zaczął się domyślać, że coś naprawdę jest nie w porządku; co prawda ogromnie nienawidził Daniela, ale wiedział, że Serafinem – a ich generałem w szczególności – nie zostaje się z racji pochodzenia czy bogactwa. Ci żołnierze byli naprawdę doskonale wykształceni i wyszkoleni, a ich fanatyczna odwaga budziła podziw. Czego szukał tu łowca demonów? Czyżby Hogwartowi coś groziło? Przecież dopiero dwa lata temu to właśnie Serafini krwawo rozprawili się z niebezpieczną sektą... Czyżby znów wietrzyli niebezpieczeństwo?
Albus rozejrzał się po pokoju. Charles, Emilia, William i Atena z pewnością wiedzieli, co robić z różdżką; Denebola również nie wyglądała na słabą, bezbronną kobietkę. Mistrz Eliksirów, choć łajdak i wampir, należał do rodu la Fey, słynącego z pogardy dla śmierci; poza tym, jak wszyscy pracownicy Hogwartu, składał przysięgę, że będzie chronił uczniów, a – jak wskazywały kroniki – la Feyowie byli na swój sposób honorowi i nie łamali takich obietnic. Wróżbitka też miała w sobie coś drapieżnego i niebezpiecznego; z pewnością nie zajmowałaby się fusami, gdyby działo się coś złego. Dumbledore zmarszczył brwi; może Nigellus, przyjmując nauczycieli, miał swój plan? Może celowo dobierał osoby, które potrafiły walczyć? Wampir z rodu rycerzy-rabusiów, były auror, panna Black... Hmm... W końcu pięć lat temu krewniak Fineasa, wtedy siedmiolatek, zniknął bez śladu i do dziś nie ustalono, co się z nim stało... Może dyrektor obawiał się kolejnych ataków? Może... Aurorski umysł Albusa zaczął pracować na pełnych obrotach. Tu się coś działo. Coś złego.
Kiedy Albus i Denebola złożyli tradycyjną przysięgę, dyrektor rozpoczął radę. Jak zwykle, obrady dotyczyły różnych organizacyjnych i finansowych spraw szkoły. Silbermond przysłuchiwał się temu w milczeniu, pogrążony we własnych rozmyślaniach. Albus zauważył, że wampir nie wykonał najmniejszego choćby gestu; jak wąż albo kot siedział w calkowitym bezruchu, pozornie nie zwracając na nic uwagi. Dopiero poproszony przez Nigellusa o głos, wstał i zaczął omawiać unowocześnienia w systemie obronnym Hogwartu. Dumbledore domyślał się, że generał i tak nie mówi wszystkiego; nawet nauczyciele, poza dyrektorem, nie znali wszystkich tajemnic zamku.
Daniel zwięźle przedstawił obecną sytuację polityczno-religijną, zwracając uwagę na szczególne zagrożenia; później, sprytnym ruchem różdżki, zaczął wyczarowywać portrety dzieci, które były szczególnie zagrożone.
- Podzielę to tak – stwierdził – Dzieci z rodzin przestępczych, czyli głównie Nokturn, choć i arystokracji nie omijają ciągotki do niebezpiecznej magii; dzieciaki o trudnej sytuacji rodzinnej, czytaj: rodzice, których powinno się powiesić; dzieci mugoli, dzieci Niewymownych i aurorów... – wymieniał po kolei nazwiska – I wreszcie – wykrzywił wargi w drapieżnym grymasie – Rabastan i Severus Malfoyowie, synowie Dracona Malfoya, trzeci i piąty rok Slytherinu oraz Wotan Grindewald, także trzeci rok Slytherinu. Do tego dochodzi Morgana Yew, Slytherin, rok szósty.
- A tym co grozi? – odezwał się William Weasley - Otworzą Komnatę Tajemnic?
- W tym pokoju – głos Daniela zabrzmiał lodowato – Są przynajmniej dwie osoby, które, teoretycznie, mogłyby to zrobić, więc może odpuścimy sobie takie żarty?
Albus rozejrzał się dookoła. No jasne, la Fey ze swoimi wężami... I kto jeszcze? Schlange? Dyrektor? Atena Black?
- Ci Ślizgoni są zagrożeni z tego prostego powodu – ciągnął Silbermond – Że są krewnymi mojej podwładnej, Bellatrix Malfoy – Grindewald.
- Sangre, Yew i coś tam jeszcze... – mruknął William – Ilu ona tam ich miała?
- Z całym szacunkiem, nie omawiamy tu drzewa genealogicznego rodu Malfoyów! – zdenerwował się dyrektor – Generale Silbermond, o ile mi wiadomo, grożono im...
- Ze względu na ich pokrewieństwo z Bellatrix – dokończył Serafin – Wotan i Morgana to jej dzieci; Draco Malfoy jest kuzynem...
- Dalekim...
- Wystarczająco bliskim, by jego synowie też byli zagrożeni – przerwał Daniel ostro – To nie są żarty. Widziałem dzieci zamordowane przez sekciarzy i innych wariatów i wolałbym tego więcej nie oglądać. Zaznaczam przy tym, że żądni zemsty rodzice stają się czasem nieobliczalni i rzucają Avadami w każdego, kto jest w zasięgu ich różdżki. Naprawdę, wolałbym – wypowiedział to słowo z naciskiem – Nie przyjeżdżać tu w środku nocy, by szukać zaginionych. Poza tym, miałem nieprzyjemność poznać metodykę pracy szaleńców i niech państwo nie myślą, że będzie to precyzyjna robota. Zlikwidują każdego, kto stanie im na drodze. To tyle. Obyśmy się nie musieli spotkać do następnego sierpnia.

Później Nigellus omówił jeszcze zabezpieczenia, związane z obecnością nie-ludzi w zamku; młode wampiry bywały czasem nieprzewidywalne.
Albus miał dość. Życie, uśmiechając się jak Mefistofeles, skonfrontowało go z najgorszymi wrogami; miał stanąć twarzą w twarz z Malfoyami, z TYMI Malfoyami, z dziećmi Bellatrix...
A Denebola i Armand znów rozpoczęli naukowe dyskusje; Falka przypatrywała się im uważnie, paląc papierosa. Kiedy Albus podszedł bliżej, wyczuł, że nie był to zwyczajny tytoń.
- Niezłe towarzystwo Nigellus sobie tu sprowadził – pomyślał.
- Coś nie pasuje? – zapytała Schlange zaczepnie swoim niskim, zachrypniętym głosem – Nie, nie użyłam legilimencji – zaśmiała się ochryple – Twoja mina mi wystarczyła, Albusie.
- Nie powinno się palić przy uczniach, zwłaszcza takich ziół.
- Przy nich nie palę – odparowała - Ona ci się podoba?
- Co? – zapytał, zaskoczony.
- Nie co, tylko kto. Denebola.
- Ale...
- Odpuść ją sobie. Ona nie jest dla ciebie.
- To wróżba? – warknął.
Falka znów się zaśmiała. Denerwowała go ta baba, bezczelnie oparta o framugę okna.
- Nie. Doświadczenie życiowe – odparła wiedźma – Ona nie nadaje się na żonę dla takiego, jak ty. Po prostu.
- A la Fey...
- Armand – Falka zaciągnęła się aromatycznym dymem – Jest zupełnie inaczej wychowany, niż ty. Ty chciałbyś ją mieć. On wie, że pewnych rzeczy nie można posiadać. Więcej: to on będzie jej.
- Nie rozumiem.
- No właśnie –pokiwała głową.

Późną nocą

Armand i Denebola nie poszli jednak do „Trzech mioteł”; Mistrz Eliksirów zaprosił swoją koleżankę na degustację najnowszego specyfiku w swoich lochach, a potem... No cóż, potem zdegustowali następny trunek i jeszcze następny... Przeszłość, pieczołowicie upchana w najdalszych zakątkach ich umysłów zaczęła rwać łańcuchy i wypełzać ze swojego więzienia; Armand błogosławił Silencio Imperforable, którym swego czasu obłożył komnaty. Teraz nie byłby w stanie go rzucić, a jeśli ktoś to by usłyszał...

- I rozwalili ich... Wszystkich... Po katowsku, kulą w kark...
- Może cię to pocieszy, Denebolo, my też tak skończymy... Nie... – Armand sięgnął po butelkę, ale przewrócił ją – Cholera! To był świetny burgund! – czerwone wino kapało na podłogę – No więc, znaczy... My skończymy gorzej... O wiele gorzej... A twoja matka... Ona wiedziała...
- Co?
- Jak żyć. I jak umrzeć. Moja żona też... To mnie powinni wtedy byli zabić... Oni byli tacy... Oni byli wspaniali, nie jak ja, libertyn i łajdak... Dziwię się, że ona mnie chciała...
- KTO?! – Denebola zerwała się z krzesła, wywracając kieliszek.
- Moja żona, uspokój się. Szczerze mówiąc, na twoją matkę to wszyscy się gapili, jak hipogryf na szynkę... Co to była za wiedźma! Ale nie, o nie, ona nie była taka... Cholera, twój ojciec miał szczęście... Ja też. Ale on miał większe, on umarł razem z nią... Nie musiał... Urządzać pogrzebu. Martwym lepiej, niż żywym... O ile ja żyję.
- Na trupa też nie wyglądasz...
- A może powinienem, co? – zaśmi...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin