3. Dwie drogi - Ida Lowry.doc

(382 KB) Pobierz
Szczęśliwe dni w piekle

Ida Lowry

Dwie drogi

Część 3.

 

 

 

So take a look at me now,
oh there’s just an empty space.
And there’s nothing left here to remind me,
just the memory of your face.
Ooh take a look at me now,
well there’s just an empty space
And you coming back to me is against all odds.(…)
Phil Collins — „Against all odds"

 

 

I.

Jeszcze Bardziej Zakazany Las, gdzieś w Anglii

1 lipca 1995 roku

Tego wieczoru życie Jeszcze Bardziej Zakazanego Lasu toczyło się swoim zwykłym leniwym rytmem.

Kołysane wiatrem gałęzie drzew szumiały cicho, a z pobliskich mokradeł niósł się rechot żab, od czasu do czasu przerywany wrzaskami hołoty bagiennej i melodyjnym rykoświstąkaniem zbłąkiń. Niekiedy między konarami prawie bezszelestnie przemykały ogromne toperze i powracające z łowów peliczaple. Czasem dał się słyszeć trzask gałęzi, nadepniętej kopytem centaura lub racicą spłoszonego łosia. Zaś w oddali co chwila błyskały tęczowe światełka zwodnic, marzących o tym, by zawlec na moczary zbłąkanego wędrowca.

Jednym słowem wszędzie panował zwykły porządek i wydawało się, że ta noc będzie taka sama, jak tysiąc innych.

Ale najwyraźniej tym razem miało być inaczej, gdyż nieoczekiwanie w te zwyczajne szelesty i szepty przyrody wdarł się zupełnie obcy dźwięk. Początkowo swym brzmieniem przypominał grzmot, ale im bardziej się przybliżał, tym mniej był podobny do jakiegokolwiek odgłosu natury.

Wreszcie zza porośniętego darnią wzgórza wyłonił się ruchomy ciemny kształt. Błysnęły światła i do lasu wtargnął z rykiem ogromny mugolski samochód.

*

 

W życiu nie widziałam takich wybojów — pomyślała Lucy, z rezygnacją patrząc na strzałkę szybkościomierza.

Prawie całą drogę z Londynu pokonała z zawrotną prędkością, ale teraz już nie miała wyjścia, musiała zwolnić, gdyż inaczej nie przebiłaby się przez te wertepy, w porównaniu z którymi wąwozy okolic Hogsmeade wydawały się czteropasmową autostradą.

To stateczne posuwanie się do przodu było tym bardziej denerwujące, iż szybka jazda dawała jej złudzenie wyścigu z własnymi myślami.

Tak, chciała przed nimi uciec.

Albo dojechać na miejsce, zanim zdąży się rozmyślić.

W zasadzie miała się stawić w Chacie Dumbledore'a* dopiero jutro, ale na co czekać skoro już raz i nieodwołalnie podjęła decyzję? Trzeba jak najszybciej zmierzyć się z przeszłością.

Skoro nie ma wyjścia. Skoro tak powinna. Skoro chce.

Po raz setny tego dnia, usłyszała w głowie spokojny głos starego czarodzieja:

Lucy, uważam, że właśnie ty musisz to zrobić. Nikt inny,

I swój własny:

Dlaczego ja? Przecież jest tyle osób..

— Naprawdę? Kto? No może tylko Remus. Ale on jest nam koniecznie potrzebny tutaj. A Syriusz nie może być teraz sam. Nie uważasz, że jesteś mu coś winna?

— A Harry? Znowu wyląduje u Dursleyów?

— Dobrze wiesz, że musi u nich spędzić przynajmniej część wakacji. Zwłaszcza teraz. I naprawdę będzie pod dobrą opieką. Wiem, że wciąż masz do mnie żal, ale jeszcze ten jeden raz mi zaufaj.

Zaufała. Nie była pewna, czy postąpiła słusznie, ale zaufała. Pozostawiła bratanka u Petunii, mimo iż zdawała sobie sprawę, że będzie miał jej to za złe i zdecydowała się jechać. Do tej głuszy, do miejsca, o którym tyle słyszała od Remusa i Andrei.

Do Syriusza.

Tak, Dumbledore miał rację. Była mu to winna. Była mu winna o wiele więcej, ale teraz mogła zrobić przynajmniej tyle. Jednakże od kilku godzin zastanawiała się, czy rzeczywiście ona powinna się nim zaopiekować? Czy jej obecność nie wywoła w nim zbyt wielu bolesnych wspomnień? I czy sama zdoła zachować spokój?

— Zrobię wszystko, co w mojej mocy — powiedziała do siebie. — Jestem mu to winna — powtórzyła znowu.

Przynajmniej tyle...

Najpierw jednak musiała dojechać do celu. A to wcale nie było takie proste, jak jej się wcześniej wydawało. Piaszczysta droga, którą od przeszło godziny mozolnie przedzierała się przez pola, raptownie się urwała. Lucy, niewiele myśląc, zatrzymała samochód i spojrzała w ciemność. Nie, to chyba nie był najlepszy pomysł, żeby jechać już dzisiaj. Gdyby wyruszyła o świcie, byłaby na miejscu jeszcze przed zmrokiem. A tak, to teraz musi zdecydować, czy zanurzyć się w te zaczarowane chaszcze, czy poczekać aż się rozwidni?

Popatrzyła na zegarek. Kilka minut temu minęła jedenasta. Oznaczało to, że do świtu jest jeszcze kilka ładnych godzin.

Nie, czekanie nie ma sensu — pomyślała. — Trzeba jechać dalej.

Uruchomiła auto i ruszyła z wolna. Kiedy minęła pierwsze rzędy drzew, wjechała na wąską drożynę, zapewne jeszcze nigdy nie tkniętą kołami żadnego auta. Merlinie, to co w takim razie tędy łazi? — pomyślała z lekkim niepokojem.

Musiała się wreszcie sama przed sobą przyznać, że bała się tego lasu o wiele bardziej, niż ciemnych kniei otaczających Hogwart. Tam przynajmniej drzewa były dużo niższe, a odgłosy przyrody mniej przerażające. Co to może być? — przez chwilę wsłuchiwała się w rozpaczliwe wycie jakiegoś stworzenia. Chyba nie było przesady w tym, co mówił Remus, i rzeczywiście ani mugole, ani czarodzieje nie zapuszczali się w te ostępy.

Z jednej strony to dobrze, nikt nie znajdzie Syriusza. Ale z drugiej — co będzie, jeśli ona zabłądzi tu na amen? Cholera, trzeba było posłuchać Andrei i teleportować się prosto do Chaty. Tyle, że teleportacja wciąż sprawiała jej ogromne problemy, a do świstoklików kilka miesięcy temu zraziła się ostatecznie. Dlatego pomyślała, że skoro nie musi się spieszyć, lepiej będzie tak jak zwykle pojechać samochodem. No to teraz ma!

Taki z ciebie podróżnik, Lucy Potter, jak z koziej rzyci trąba! — była tak zajęta udzielaniem reprymendy sobie samej, że dopiero w ostatniej chwili zauważyła, iż wjechała w ogromną kałużę. Nie chcąc wpakować się w sam jej środek, przyhamowała gwałtownie i wtedy poczuła, że przednie koła auta zaczynają się zapadać.

Cholera jasna! Wędrujące bagno czy inne draństwo?

Nacisnęła pedał gazu. Silnik zawył na wysokich obrotach, a woda i błoto trysnęły spod kół. Przez chwilę myślała, że już nie uda się jej wyjechać z tego bajora, ale na szczęście wóz w końcu złapał grunt i wytoczył się na suchą drogę.

Zatrzymała się, by trochę ochłonąć i przyjrzeć następnemu etapowi drogi. Przed sobą miała rozległą polanę. Istniała więc szansa, że przynajmniej ten odcinek zdoła pokonać sprawnie, zanim będzie skazana na kolejny slalom między drzewami. Oby tylko to był właściwy kierunek. Wrzuciła bieg i dodała gazu. Droga była tu nieco lepsza, więc mogła rozwinąć większą prędkość.

Nagle tuż przed maską samochodu zamajaczył jakiś cień. Czyżby ktoś próbował przeciąć jej drogę? Ale skąd wziął się tak nagle? Przecież nikogo przed sobą nie widziała. Natychmiast skręciła kierownicę w lewo, a potem w prawo. Jednakże próba ominięcia intruza nie zdała się na wiele, bowiem już po chwili Lucy usłyszała przeraźliwy pisk i coś mocno otarło się o drzwi po jej stronie.

Boże, tylko nie to!

Jednak to jeszcze nie był koniec jej kłopotów. Nieoczekiwanie przednie koła straciły oparcie i poczuła, że spada.

*

 

Jeszcze żyję — pomyślała z ulgą, kiedy wreszcie odzyskała świadomość.

Przez długą chwilę siedziała bez ruchu, mimo iż było jej okropnie niewygodnie, a coś boleśnie wpijało się w ramię. Wolno otworzyła oczy i stwierdziła, że zawisła na pasach w samochodzie, który najwyraźniej zarył się przodem w piach pod kątem jakichś czterdziestu pięciu stopni. Kolejno poruszyła kończynami. Wszystko w porządku, ona nic sobie nie połamała, ale ciekawe, czy auto będzie się nadawało do dalszej jazdy? Zaraz się nim zajmie, ale najpierw powinna chyba zobaczyć, co z tym potrąconym kimś. Albo czymś. Tak, w tym miejscu ta druga opcja była o wiele bardziej prawdopodobna.

Po kilkuminutowej gimnastyce udało się jej wreszcie rozpiąć pasy. Potem zaświeciła różdżkę i wygramoliła się na zewnątrz. Tak jak przypuszczała, tkwiła na dnie niezbyt głębokiego, ale za to porośniętego krzakami dołu.

Odepchnęła od siebie kłujące gałęzie i wtedy dostrzegła, że drzwi od strony kierowcy mają lekkie wgniecenie, a na lakierze widnieje bardzo długa rysa, wyglądająca jak ślad po zadrapaniu drutem albo bardzo ostrym pazurem.

— Czyżbym potrąciła wampira? — zastanowiła się głośno.

Wampir, nie wampir, należy się upewnić, czy nie potrzebuje pomocy. Przytrzymując się krzaków, wydostała się na górę, a potem rozejrzała dookoła i stwierdziła, że nie miała najmniejszych szans na ominięcie tej pułapki, zbyt dobrze była zamaskowana.

Ruszyła przed siebie, uważnie wpatrując się w podłoże, ale nie znalazła nikogo. Wyglądało na to, że istota, którą przed chwilą potrąciła, nie odniosła żadnych poważnych obrażeń i najzwyczajniej w świecie poszła dalej swoją drogą.

— Bogu dzięki — westchnęła po raz kolejny tego wieczoru i zawróciła w kierunku samochodu. Musiała teraz jakoś wyciągnąć go z tego wykrotu. Co mogłoby podziałać? Nie przychodziło jej do głowy nic, oprócz zaklęcia ćwierćwagi. No tak, ale przecież jednej czwartej landrovera też nie podniesie. Wreszcie przypomniała sobie, że powinna mieć w skrytce Podręczny Leksykon Zaklęć. A tam zapewne napisali coś na temat wyciągania dużych przedmiotów z głębokich dziur.

Ostrożnie, jak najmniejszymi kroczkami schodziła na dół. Już prawie była u celu, gdy nagle potknęła się o wystający kamień i jak długa runęła na ziemię, wypuszczając z ręki różdżkę, która, siejąc iskierki, toczyła się przez chwilę po zboczu, a potem zgasła.

Lucy, rozmasowując potłuczone kolano, natychmiast rzuciła się na poszukiwania zguby. Przez kilka minut badała po omacku wszystkie zagłębienia terenu. Bezskutecznie. Wstała więc i podeszła do wozu. Otworzyła schowek i zaczęła przerzucać jego zawartość w poszukiwaniu latarki. Jak się okazało, miała tu aż trzy leksykony zaklęć, krem do rąk, tabletki przeciwbólowe, sznurowadła, a nawet czekoladki na wypadek spotkania z dementorami, ale po latarce nie było nawet śladu; najwyraźniej znowu zapomniała ją zabrać ze swojego pokoju. A tu jak na złość...

Wreszcie na samym dnie skrytki znalazła zapalniczkę. Nie miała pojęcia, skąd ona się tam wzięła. Zresztą nieważne. Grunt, że dawała jakieś światło. Trochę uspokojona znowu wyczołgała się na górę i, przyświecając sobie małym ognikiem, kontynuowała poszukiwania. Ale różdżki nigdzie nie było.

Przecież nie zapadła się pod ziemię? — pomyślała i zaczęła szukać zguby z jeszcze większą zaciętością. Jednak wkrótce skończył jej się gaz i wokoło zapadły ciemności. Lucy — zmęczona i zupełnie zrezygnowana — musiała się więc poddać. Różdżka najwyraźniej potoczyła się gdzieś dalej i w tych ciemnościach nie było szans na jej odzyskanie.

Co robić?— pomyślała, kładąc się na ziemi.

Kiedy tak leżała z twarzą w chłodnej trawie, poczuła że ogarnia ją coraz większa rozpacz. Była sama w środku lasu pełnego tajemniczych stworzeń i nie wiedziała, w jakim kierunku powinna się udać. Na dodatek zgubiła różdżkę, co oznaczało, że jest zupełnie bezbronna. Teleportacja? Nie, na to, była zbyt zdenerwowana. Zresztą nie znała aż tak dokładnych namiarów celu.

Przewróciła się na plecy i popatrzyła na niebo. Chmury zrzedły i zrobiło się trochę widniej. Pierwszy raz tego wieczoru zobaczyła księżyc. I Wielki Wóz.

A skoro widać Wielki Wóz, to...

Zerwała się na równe nogi i nadal wpatrywała w niebo, próbując sobie przypomnieć dawne nauki profesor Sinistry. Merlinie, przecież to jasne — powinna pójść w stronę, którą wskazuje Gwiazda Polarna. Na północ. Wtedy na pewno dotrze do Chaty Dumbledore'a.

No tak, ale tu zostaną wszystkie jej rzeczy, samochód i różdżka. Może powinna doczekać poranka i wtedy rozpocząć poszukiwania?

Iść czy zostać?

 

 

New Haven, Connecticut, USA

18 sierpnia 1994 roku, czyli rok wcześniej

— Dobrze, że ten rok już za nami. Znowu jesteśmy razem i zaraz weźmiemy ślub — John pocałował ją w ucho i mocniej przytulił do siebie.

Ślub? Jaki ślub? — Lucy otworzyła oczy i spojrzała na niego ze zdumieniem. Przecież już postanowiła, że rozstanie jest nieuniknione. Tylko okoliczności i jej słabość sprawiły, że wciąż byli razem. Małżeństwo absolutnie nie wchodziło w grę.

— John, ja nie... — wyszeptała.

— To przecież najlepsze wyjście — jak zwykle nie pozwolił jej dokończyć zdania. — Skoro się kochamy, powinniśmy się pobrać.

Tak, to było niezaprzeczalnie logiczne rozumowanie. Tyle, że nie wiedział najważniejszego. Ona go nie kochała. Nie kochała! I już nigdy nie pokocha.

To co w takim razie robi w tym łóżku? W ramionach tego mężczyzny? Dlaczego oszukuje i siebie, i jego?

Wzdrygnęła się, bo nagle poczuła do siebie niewyobrażalny wstręt. Nie dość, że nie potrafi stawić czoła problemom, to jeszcze wciąga w swoje gierki Bogu ducha winnego chłopaka. On jej ufa, a ona... Ona wykorzystuje go, nie zamierzając dać nic w zamian.

Syriusz też wierzył, że go nigdy nie zawiodę...

Jak oparzona zerwała się z łóżka. Czy od tych cholernych myśli naprawdę nie ma ucieczki?

— Lucy, co się stało? — John patrzył na nią z niepokojem.

— Nic — powiedziała. — Muszę się czegoś napić.

— Źle się czujesz? Przyniosę ci wody.

— Nie trzeba — uspokoiła go gestem dłoni. — Sama sobie wezmę.

— Wróć szybko — zawołał za nią. — Mam już dosyć rozstań.

Nie odpowiedziała, tylko narzuciła szlafrok i boso wymaszerowała z sypialni, zamykając za sobą drzwi.

W kuchni było cicho i ciemno. Oparła głowę o szafkę, próbując się uspokoić. Stała tak bez ruchu przez chwilę, dopóki nie usłyszała odgłosu spadającej kropli wody.

Znowu nie dokręcił kranu! A prosiłam tyle razy! — ten praktycznie nic nieznaczący drobiazg wzbudził w niej wściekłość. Był niczym maleńki kamyczek wywołujący lawinę. Lucy zatrzęsła się w środku. Miała ochotę krzyczeć, kląć albo rzucić czymś o ścianę. Nie, oczywiście nie zrobiła tego, wystarczająco długo trenowała samokontrolę, ale kiedy tylko spojrzała na talerze, równo ustawione w górnej szafce, wszystkie jak jeden mąż pękły z cichym trzaskiem. To przywołało ją do rzeczywistości i wywołało lekkie przerażenie, bo nigdy wcześniej nic takiego jej się nie przydarzyło.

Gdzieś powinna być różdżka — pomyślała, otwierając kolejne szuflady. Wreszcie z ostatniej wyciągnęła smukłe drewienko, którego nie używała od kilku tygodni. Jeden delikatny ruch i szkoda została naprawiona. Nie było śladu ani po jej złości, ani po czarach.

Z westchnieniem rzuciła różdżkę na parapet, a potem otworzyła lodówkę i wyciągnęła dzbanek z mlekiem. Nalała sobie pełną szklankę, a potem usiadła na krześle, oparła łokcie o stół i ukryła twarz w dłoniach.

Co robić? Co? — powtarzała w myślach pytanie.

Nagle zamarła. Usłyszała coś, jakiś hałas, jakby stukanie w szybę. Natychmiast poderwała się z krzesła, pewna że to sowa. Ale nie, parapet był pusty.

Merlinie, gdybym dostała list albo małą wskazówkę, co mam robić dalej — pomyślała z rozpaczą.

Gdyby tak ktoś podjął decyzję za nią...

Zostać tu, wyjść za Johna i przez kolejne lata udawać przed sobą i innymi, że wszystko jest w porządku?

Uciec od wszystkiego i wszystkich na drugi koniec świata?

Wrócić?

Do dziecka, które nie chciało jej znać? Do człowieka, któremu nie będzie potrafiła spojrzeć w oczy?

Syriusz...

W ciągu ostatnich tygodni powtarzała to imię tysiące razy tak, jakby chciała nadrobić kilkanaście lat, kiedy to próbowała wymazać je z pamięci.

Syriusz.

Z jednej strony tak bardzo chciała go zobaczyć. Ale z drugiej... Co mogła mu powiedzieć?

To ja zawiodłam. Zdradziłam. Porzuciłam ciebie i Harry'ego. Ja!

A teraz zrobiłam to po raz drugi.

Harry... — nagle poczuła przemożną tęsknotę za bratankiem. Kilka tygodni temu skończył czternaście lat, a jej znowu przy nim nie było. Tą ucieczką przekreśliła cały rok usilnych starań. Nie, teraz już jej na pewno nie wybaczy.

Nie wytrzymam! — mocno ścisnęła głowę rękami.

Wrócić?

W ogóle nie powinna uciekać. Ale to, co usłyszała od Hermiony i Dumbledore'a. sprawiło, że zupełnie straciła głowę. Zanim oprzytomniała, była już w New Haven. W miejscu, które przez kilka lat nazywała domem, i w którym czuła się względnie bezpiecznie. Przez pierwszy miesiąc prawie nie wychodziła z mieszkania. Przeważnie leżała w łóżku, udając, że w ogóle jej nie ma, i wpatrując się w butelkę whisky stojącą na nocnym stoliku. To prawdziwy cud, że jednak jej nie otworzyła.

Wreszcie przedwczoraj John wrócił z Egiptu.

Kiedy przytulił ją na powitanie i kiedy zobaczyła w jego oczach tyle radości, nie potrafiła wykrztusić z siebie ani słowa na temat rozstania. Merlinie, gdybyż miała ze sobą ten list, który do niego napisała w kwietniu... Ale został w Hogwarcie razem ze wszystkimi drobiazgami.

Narzeczony oczywiście nie zauważał żadnej zmiany w jej zachowaniu, mimo iż starała się unikać wszelkiej bliskości. Nie na dużo to się jednak zdało, w końcu wylądowali w łóżku. Cholera, nie powinna była się na to zgodzić! Nie powinna dawać mu nadziei ani złudzeń. Ale właśnie teraz tak bardzo potrzebowała bliskości, akceptacji i poczucia, że jest dla kogoś ważna. Miała to przez krótką chwilę, ale po wszystkim, poczuła się gorzej, niż przez tych kilka samotnych tygodni. I jeszcze pomysł ze ślubem...

Merlinie, nie mogę za niego wyjść.

Wrócić?

Tego wieczoru nie udało się jej znaleźć odpowiedzi na to pytanie. Zasnęła.

*

 

Kiedy otworzyła oczy, zmarznięta i zdrętwiała, za oknem już się rozwidniało. Rozcierając ścierpniętą rękę, przyglądała się szarości świtu. Potem wstała z krzesła i podeszła do drzwi sypialni. Uchyliła je delikatnie, modląc się w duchu, by nie zaskrzypiały. Udało się. Na paluszkach weszła do środka.

John spał, pochrapując lekko. Skoro jej nie szukał, musiał zasnąć zaraz po tym, jak wyszła. Ale to dobrze, przynajmniej nie musiała mu niczego tłumaczyć. Ostrożnie położyła się obok niego i przykryła kołdrą po sam czubek głowy. Marzyła, by znowu zasnąć i nie myśleć. Jednak najwyraźniej limit snu na tę noc już wyczerpała.

Zostać czy wrócić?

 

 

19 sierpnia 1994 roku

Było ciepłe sierpniowe popołudnie.

Lucy od kilku godzin siedziała przed komputerem i zupełnie bezmyślnie surfowała po Internecie. Częściej jednak wpatrywała się w otwartą skrzynkę mailową, tak jakby właśnie z niej chciała wyczytać wskazówki co do swojej przyszłości. Zdawała sobie sprawę, że takie zachowanie nie ma sensu, że nic w ten sposób nie osiągnie, że nie tędy droga, ale nie wiadomo czemu, zupełnie nie mogła opanować tego odruchu. Może dlatego, że myśli o powrocie nie opuszczały jej od kilkunastu godzin. Z każdą minutą stawały się wręcz coraz bardziej natarczywe. Czuła coraz większą pokusą, żeby im ulec i wiedziała, że pojechałaby do Anglii, gdyby tylko dostała od Opatrzności jakiś znak. Jeden, malutki, najmniejszy.

Pukanie — które rozległo się właśnie w chwili, kiedy to zanosiła do Boga swoje modły o cud — było mocne i rytmicznie. W ten sposób dobijają się tylko ludzie zdecydowani wejść do środka za wszelką cenę. Tacy jak komornicy i policjanci.

Zaniepokoiła się nie na żarty, bo zupełnie nie wiedziała, kto to mógł być. Żadnej z dwóch powyższych opcji nie brała pod uwagę, a John miał przecież klucze; zresztą nie załatwiłby spraw na uczelni tak szybko.

Przez chwilę wahała się, mając nadzieję, że intruz odejdzie. Jednak pukanie rozległo się ponownie, jeszcze głośniejsze i bardziej uparte. Westchnęła i wolno podniosła się z krzesła. W drodze do przedpokoju, zastanawiała się intensywnie, gdzie mogła położyć różdżkę. Dostrzegła ją na kuchennym parapecie, chwyciła i przezornie wsunęła do rękawa szlafroka; miała niejasne przeczucia, że może być jej potrzebna.

Wyjrzała przez wizjer i ze zdumieniem stwierdziła, że na klatce schodowej stoi dwóch zupełnie obcych mężczyzn. Ten, który właśnie po raz trzeci walił w drzwi, mógł mieć jakieś trzydzieści kilka lat. Był niewysoki i ubrany raczej swobodnie, a jego kręcone włosy niewątpliwie domagały się spotkania z fryzjerem. Drugi nieznajomy był sporo starszy, ciemnoskóry, wąsaty i, jakby dla kontrastu, miał na sobie elegancki garnitur i nieskazitelnie białą koszulę.

— Kto tam? — spytała głośno, bezskutecznie próbując opanować drżenie głosu.

— Panno Potter, proszę otworzyć — zawołał natychmiast ten młodszy.

Panno Potter? Co to, do cholery, miało znaczyć? Czyżby to byli... Nie! Nie wpuści ich.

Święta Flakonio, ale jeśli to naprawdę aurorzy, to nie przejmą się głupim zamkiem. Skoro wiedzą, że jest w domu, zaraz aportują się pośrodku kuchni. Do stu tysięcy zgniłych mandragor — nie na takich boskich wysłanników czekała!

Czego mogą chcieć?

Jak to — czego? To oczywiste. Lawrance ich nasłał, a kto by inny?

Czy tan facet nigdy się ode mnie nie odczepi? — pomyślała ze złością i wolno odsunęła zasuwę.

— Słucham? — spytała, kiedy już otworzyła drzwi na całą szerokość.

— Panna Potter? — spytał młodszy, patrząc na nią z łobuzerskim uśmiechem.

— A to nie miała być przypadkiem pani Blair? — zainteresował się natychmiast ciemnoskóry.

— A czy to nie wszystko jedno? — pierwszy wzruszył ramionami.

— Wszystko jedno — odpowiedziała Lucy prawie odruchowo. — W czym mogę panom pomóc?

Młodszy sięgnął do kieszeni i niedbałym ruchem wyciągnął z niej odznakę, którą machnął jej przed oczami.

— Służby Aurorskie Stanów Zjednoczonych — powiedział. — Sierżant Martin Riggs, a to sierżant Roger Murtaugh. Na prośbę Anglików chcielibyśmy zadać pani kilka pytań.

Ciekawe skąd wiedziałam? — pomyślała z ponurą satysfakcją.

Mężczyźni nie czekając na zaproszenie, wpakowali się do mieszkania. Nie chcąc zaczynać z nimi dyskusji na klatce schodowej, odwróciła się i skierowała do salonu. Tam wolno osunęła się na krzesło. Serce waliło jak oszalałe.

— Słucham? — wykrztusiła z trudem.

Jej zdenerwowanie najwyraźniej nie uszło uwagi starszego aurora.

— Wszystko w porządku? — patrzył na nią z uwagą.

— Tak — zapewniła szybko. — Ale nie spodziewałam się wizyty nikogo ze Służb. Mieszkałam w Stanach przez dwanaście lat i nie zetknęłam się z nikim od państwa, a teraz...

— Brytyjska Kwatera Aurorów poprosiła nas oficjalnie, abyśmy złożyli pani wizytę — wyjaśnił nadinspektor Murtaugh.

— Skręca ich, żeby się dowiedzieć, dlaczego wyjechała pani z Angli natychmiast po ponownej ucieczce niejakiego... — Riggs zastanowił się przez chwilę, najwyraźniej nie mógł przypomnieć sobie nazwiska. — ...niejakiego Syriusza Blacka.

— Te dwie sprawy nie mają ze sobą nic wspólnego — rzuciła, nerwowo zaciskając palce.

Nie kłamała. Przecież nie wyjechała dlatego, że Syriusz uciekł, tylko dlatego, że wiadomość o jego niewinności wytrąciła ją zupełnie z równowagi.

— A ten, jak mu tam... Black nie ukrywa się tutaj? — Riggs powiedział takim tonem, jakby stwierdzał fakt, co jednak nie przeszkadzało mu w tym, żeby uważnie rozglądać się po jej mieszkaniu.

— Nie — szybko pokręciła głową. — Nie mam pojęcia, gdzie może być.

Merlinie, skoro pytają, to znaczy, że go nie złapali!

— A kto z panią mieszka?

— Mój narzeczony, John Barret.

— Mugol?

— Tak.

— Wie, kim pani jest?

— Nie — odpowiedziała już zupełnie spokojnie.

Ci aurorzy nie budzili w niej strachu. Riggs co prawda wypytywał ją dokładnie, ale w jego głosie nie wyczuła najmniejszego zainteresowania. Najwyraźniej była to dla niego zupełnie rutynowa sprawa.

— Panno Potter, to znaczy — pani Blair — odezwał się wreszcie starszy. — Jeśli mógłbym coś doradzić, to proszę wrócić do Anglii. Jeśli pani tu zostanie, to obawiam się, że spotkamy się jeszcze co najmniej kilka razy.

— Czy przysłał panów nadinspektor Lawrance? — zapytała wprost.

— Przekażemy protokół z naszego spotkania do Londynu — sierżant Murtaugh zupełnie zignorował jej pytanie, a ona nie śmiała zadać go ponownie. — I to by było na tyle. Do widzenia pani.

— Do widzenia — powiedział odruchowo Riggs, a potem spojrzał na kolegę. —Teleportujemy się?

— Jasne, ale na „trzy", czy po „trzy"? — zainteresował się natychmiast Murtaugh.

— Na „trzy", jak zawsze.

— No dobra, to raz, dwa...

Kiedy padło słowo „trzy" Riggs zniknął z cichym trzaskiem, ale jego partner wciąż tkwił w jej mieszkaniu.

— Jestem na to za stary — mruknął. Potem zaś jeszcze raz policzył do trzech i także się teleportował.

Ona zaś w oszołomieniu wpatrywała się w miejsce, w którym obaj stali jeszcze przed chwilą. To wszystko wydało się jej dziwne. Coś musiało się wydarzyć. Ale skąd miała wiedzieć co, skoro od ponad miesiąca siedzi w New Haven i tylko użala się nad sobą. Cholera, chciała się tu zaszyć, znowu uciec od czarów, ale ta nieoczekiwana wizyta aurorów uświadomiła jej, że do stanu sprzed roku nie ma już powrotu. Dawny świat, Anglia, magia — to wszystko najwyraźniej upominało się o nią.

Tak, powinna wrócić do Londynu. Tam, do jasnej cholery jest jej miejsce! Zawsze było. I będzie. I nic tego nie zmieni.

Nagle wydało się to jej tak oczywiste, że zupełnie przestała rozumieć, dlaczego wahała się przez tyle tygodni.

Musi wrócić. I to na stałe.

Ale jak to powiedzieć Johnowi?

A gdyby tak... Gdyby tak wyjechała teraz, zaraz, nie wdając się w żadne szczegółowe wyjaśnienia? Gdyby zostawiła mu tylko kartkę, że go nie kocha i nie zamierza za niego wychodzić? Gdyby... uciekła?

Tak, to jest jakieś rozwiązanie.

Szybko pobiegła do sypialni. Otworzyła na oścież szafę i wyciągnęła z niej bieliznę, bluzkę i spodnie. Kiedy już się ubrała, wróciła do kuchni po różdżkę i powędrowała do swojego gabinetu. Skoro miała odejść na zawsze, powinna spakować choć kilka najważniejszych rzeczy, po resztę być może przyśle później.

Delikatny ruch różdżki, ciche Accio i już u jej stóp wylądowała duża lotnicza torba. Jeszcze kilka zaklęć i najważniejsze rzeczy już były spakowane. Jeszcze tylko kilka kosmetyków z łazienki, kilka słów do napisania i może jechać. A gdyby się tak w końcu teleportować?

— Lucy, co ty robisz? — w drzwiach pokoju stał John i przyglądał się jej rozszerzonymi ze zdumienia oczami.

O, Boże! — schowała za siebie rękę z różdżką i, próbując opanować panikę, szukała jakiegoś wytłumaczenia. Zupełnie nie brała pod uwagę tego, że on mógłby ją nakryć.

I co teraz zrobić? Powiedzieć mu prawdę?

Chyba nie ma wyjścia, a zresztą przecież już dawno doszła do wniosku, że on na to zasługuje. Uciekanie chyłkiem było zdecydowanie beznadziejnym pomysłem.

— Odchodzę — powiedziała z ciężkim westchnieniem, opierając się o kant biurka.

— Co? — jego zdumienie nie miało granic. — Co ty odpowiadasz?

— Odchodzę — powtórzyła ciszej.

— Lucy... — podszedł bliżej i spróbował ją objąć.

— Nie dotykaj mnie! — odskoczyła od niego jak oparzona.

— Jak to: nie dotykaj? Przecież wczoraj wieczorem kochaliśmy się — najwyraźniej był zupełnie zdezorientowany.

— I to był błąd. Nie powinniśmy. Ja nie powinnam...

— Co się z tobą, do jasnej cholery, stało w tej Anglii? — nie potrafił już ukryć irytacji. — Gdzie ty w ogóle byłaś? Czasem mam wrażenie, że w jakiejś sekcie.

Sekta? Tak, z mugolskiego punktu widzenia mogłoby to i tak wyglądać. ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin