Pod inną nazwą - Mithiana.doc

(161 KB) Pobierz
Niniejszym oświadczam, że nie jestem autorką poniższego tekstu

Niniejszym oświadczam, że nie jestem autorką poniższego tekstu. Autorem jest Didodikali, a oryginał - By any other name znajduje się w tym miejscu: http://www.lizardlounge.com/Natasha/Didodikali/snake/byanyothername.html

 

 

A teraz do rzeczy:


Mithiana - POD INNĄ NAZWĄ


autor: Didodikali
tłumaczenie: Mithiana


To, co zowiem różą,
Pod inną nazwą równie by pachniało.
Shakespeare

Rozdział I
Podpucha

Nie mogę uwierzyć, że mają mnie za lesbijkę. To prawda, że jestem jedyną dziewczyną grającą na pozycji Szukającego w Hogwarcie, odkąd lata temu pani Hooch wywalczyła dziewczętom prawo gry. I prawdą jest, że męska część Gryffindoru wciąż wyzywa mnie na quidditchowe jeden na jeden, że ogrywam ich bez litości, a wywijając wokół nich ósemki kopię te napompowane quidditchową ambicją zadki, broniąc swojego miejsca w rezerwowym składzie drużyny.

Tak, jestem w rezerwowym składzie. Byłabym w podstawowym, gdyby nie James, on to mógłby być zawodowcem, gdyby chciał. Ale to mój przyjaciel, więc staram się nie życzyć mu zbyt intensywnie, żeby spadł z miotły i dał mi szansę. Jakby to w ogóle było możliwe! Jest na to za dobry. Można więc śmiało powiedzieć, że nie gram dla sławy i chwały, ale dlatego, że kocham tę grę. Rezerwowe składy rzadko zwracają na siebie uwagę. Na większości meczy mamy puste trybuny. Nikt poza Huncwotami nie przychodzi, ale to fanatycy quidditcha, więc się nie liczą.

A za każdym razem, kiedy stoję w takiej szatni, wdychając słodko-kwaśny zapach dorastających chłopców, zgrzana po mocnej grze, naga i zlana potem… Oooooooch. Mniam.

Nie mogę uwierzyć, że mają mnie za lesbijkę. Podejrzewam, że gdybym dziewczynom opowiedziała, jakie zabójcze są męskie szatnie, musiałabym staczać dwa razy więcej quidditchowych pojedynków, więc tak sobie myślę, że z tą lekko podejrzaną reputacją da się żyć.

Jednak ponieważ jestem jedyną dziewczyną w drużynie – prawdę mówiąc, we wszystkich drużynach – szkoła nie ma szatni dla dziewczyn. Na treningach i meczach zazwyczaj wykorzystuję szatnię Hufflepuffu. Nie lubię szatni Krukonów, cała jest wylepiona wkurzającymi plakatami o strategii w quidditchu i do tego jeszcze te gadające lustra, nieustannie radzące, jak unikać najczęstszych fauli. Na Merlina, jeśli jakakolwiek gra nie powinna być przeintelektualizowana, to quidditch!

A w przypadku, gdy rezerwy Gryffindoru grają z rezerwami Hufflepuffu, wykorzystuję szatnię Slytherinu. Lubię ślizgońską szatnię, zaciszną i zieloną, a ci rozgrzani, spoceni Czystokrwiści pachną tak samo smakowicie, jak rozgrzani, spoceni Puchoni… Boże, nie wierzę, że mają mnie za lesbijkę!

Tak. W każdym bądź razie, Puchoni – słodcy, ufni, rycerscy Puchoni – dali mi klucz, ale Ślizgoni… Uuuu, nie. Za każdym razem, gdy chcę skorzystać z wężowych szatni, muszę prosić Ślizgona, żeby mnie tam wpuścił.

I zazwyczaj proszę Seva, bo to mój partner na eliksirach i nie taki straszny dupek, jak reszta gadów. Też już go przyuczyłam. Mówię: „Czy będziemy się kłócić i skończy się na osobistym poleceniu Dumbledore’a, czy też po prostu dasz mi ten cholerny klucz?”, a Sev wtedy uśmiecha się kpiąco, wręcza mi klucz i dodaje: „Mam go z powrotem sekundę po tym, jak skończysz, albo zatruję ci sok z dyni”.

Tak, owocna to współpraca. Rozumiecie więc, że Sev pierwszy przyszedł mi na myśl, gdy potrzebowałam pomocy z operacją, która zyskała kryptonim „Sikorka kontra Tłuczek”.

Nie?

Pozwólcie, że wytłumaczę…


* * *

Znalazłem Lily na tyłach pracowni eliksirów przeznaczonej dla uczniów siódmego roku, stojącą w wyrysowanym kredą magicznym kręgu. Wymachiwała różdżką na cztery strony świata.

- Jeśli przywołujesz demony, oto jestem.

Nawet powieka jej nie drgnęła.

- Nie przywołuję, możesz wyluzować.

- To nawet dobrze, bo stoisz wewnątrz kręgu. W ten sposób skończysz posiekana na drobno.

Lily odwróciła się i wykonała ostatnie machnięcie różdżką.

- Oooo, czyżbyś martwił się o mnie, Sev?

- Skąd! Absolutnie nie! Upewniam się tylko, że nie będę musiał w ramach szlabanu zmywać z posadzki twoich resztek. Nie mogłabyś robić tego w lesie, tam by cię robale zżarły?

- Potrzebowałam kamiennej posadzki, żeby krąg był idealny – odparła. Zaklęcia to zawsze był jej ulubiony przedmiot. Nie mam pojęcia, co szykowała jako swoją pracę zaliczeniową. Co prawda jestem pewien, że to nic czarnomagicznego ani z pogranicza demonologii, ale cokolwiek to było, na łatwe nie wyglądało.

- Hmm, to może chcesz zrobić eliksir do uprzątania zwłok jako pracę domową?

Spojrzała na mnie dziwnie.

- Och, Sev... - Powtarzam jej wciąż, żeby tak do mnie nie mówiła, ale to jak grochem o ścianę. Ta dziewczyna robi, co jej się żywnie podoba.

Zebrała resztki pracy z Zaklęć i wciągnęła składniki do pracy domowej z Eliksirów. Wyjąłem szkła i szybko zapaliłem płomyk pod kociołkiem. Wzięliśmy się do pracy.

Godzinę później mieliśmy fiolkę różowej, straszliwie cuchnącej zawiesiny.

- Ergh. Ty próbujesz, Lily.

- Nie ma mowy. Ty próbujesz!

- Dlaczego ja? Myślałem, że jesteś jedną z tych surfażystek i masz ochotę na coś takiego.

Lily spojrzała na mnie złowrogo.

- Sufrażystek, nie surfażystek. I mam ochotę kopnąć cię w zadek, a nie rzucić ci na buty. To ma zły kolor. Nie wypiję tego.

- Ja też nie. Jeszcze raz – westchnąłem. Chyba za wcześnie zdjęliśmy z ognia. Gotować dokładnie dziesięć minut, to nie znaczy dziewięć i trzy czwarte. Spojrzałem na klepsydrę – dziesięciominutówkę, według odmierzaliśmy czas. Na bank, zepsuta. Sięgnąłem pod blat i wyciągnąłem inną.

Lily złapała kocioł i fiolkę i wylała zawartość do zlewu.

- Zastanawiałaś się kiedyś, gdzie spływają te wszystkie nieudane eliksiry? – zapytałem i zaraz sam sobie odpowiedziałem – Wprost do jeziora. Jako jedzonko dla wielkiej kałamarnicy.

- Biedactwo – odparła Lily śmiejąc się złowieszczo i poleciała na zaplecze po kolejną porcję składników, podczas gdy ja myłem kociołek przed drugą próbą.

Pomagam jej w Eliksirach, ona pomaga mi w Zaklęciach. Owocna to współpraca. Więc rozumiecie, że gdy poprosiła mnie o pomoc w operacji „Sikorka kontra Tłuczek”, w końcu powiedziałem „tak”.

Nie?

… Dobra, ja też nie rozumiem.

 

 

 

Rozdział II
Boisko


Każda zabawa jest fajna, dopóki ktoś nie straci oka
Mamy na całym świecie


Każdy sport udowadnia – moim skromnym zdaniem – że to, w co chcemy wierzyć, naprawdę istnieje. Drużyna, która tego dnia gra najlepiej – wygrywa, zwycięstwo jest cudowne, chwalebne i bardzo łatwo je odróżnić od przegranej. Ale nawet przegrana jest OK, tyle jest przecież honoru w uprzejmym uściśnięciu ręki po uczciwej walce. No i zawsze jest realna szansa, że przegrany zwycięży następnym razem.

Oczywiście sport to też zabawa. Uwielbiam być częścią drużyny, uwielbiam strategię, podniecającą, ostrą grę. No i ta szybkość! Jedyny problem w tym, że czasem nie leci się wystarczająco szybko…Ale po kolei.

Tylko najzagorzalsi fanatycy quidditcha przychodzą na mecze rezerwowych składów. Na nieszczęście, przyjaźnię się z paroma takimi fanatykami. Huncwoci są doprawdy kibicami najgorszego gatunku. Wrzeszczą i usiłują za wszelką cenę zwrócić na siebie uwagę, na przykład ustawiając się w żywe imię… To „L” Petera jest zawsze nieco koślawe.

Nie powinnam była tego zauważać. Quidditch jest nawet bardziej brutalny niż rugby. Czytaliście zasady? Pałkarze mają starać się zrzucić graczy przeciwnej drużyny z mioteł. Mają przy pomocy pałek odbijać w naszym kierunku twarde jak kamienie piłki, mają próbować nas zranić i wyeliminować z gry. Rewelacja, co?

I mimo, że ostatni raz spadłam z miotły w wieku lat trzynastu, zaliczyłam już jedną złamaną rękę, pięć połamanych żeber, a palców to już nawet nie pomnę ile. Z każdej gry wynoszę przynajmniej parę siniaków. A mimo to mogę uczciwie wyznać, że jestem co najmniej niezłym graczem (serio, gdyby James nie był niemal zawodowcem, byłabym w składzie podstawowym), bo nigdy nie straciłam przytomności i wciąż mam własne zęby, a nie jakąś tam żałosną mago-protetykę. Prawdę mówiąc jestem taka dobra, że jeszcze nigdy nie oberwałam tłuczkiem w głowę, czy to dzięki zręcznym unikom, czy też dzięki osłanianiu się ręką, co oczywiście tłumaczy większość z ogólnej liczby połamanych palców.

I właśnie wtedy, kiedy jak ostatnia kretynka zagapiłam się na żałosne występy huncwockich cheerleaderek, pałkarz Ravenclawu wykorzystał bezbłędnie nadarzającą się okazję i wymierzył tłuczkiem prosto w moją głowę. Uskoczyłam przed nim tylko po to, by zobaczyć następny tłuczek dokładnie metr od własnej twarzy. Na nieszczęście jeden z gryfońskich Ścigających z kaflem w ręku leciał na bramkę tuż pode mną, nie mogłam więc zanurkować. Poderwałam miotłę.

Generalnie był to dobry pomysł. W końcu ranny Szukający może zwykle jeszcze złapać znicza, podczas gdy nieprzytomny Szukający spada bezużytecznie na ziemię. Tym razem nie zdążyłam nawet pomyśleć o zasłonięciu się naramiennikiem. Tłuczek trafił mnie prosto w prawą pierś. Ból to był doprawdy niewiarygodny, tak to jeszcze nigdy nie oberwałam. Zobaczyłam tyle gwiazd, że przed oczyma zlały mi się w jedną białą mgłę. Zdołałam tylko jeszcze przez parę sekund nie stracić przytomności i nie spaść z miotły. Ale to wystarczyło…

Trzech Krukonów na trybunach zaklaskało radośnie. Ich Szukający złapał znicza. Rezerwa Gryffindoru przegrała.

Drużyna Ravenclawu wykonywała swoją rundę honorową, ale guzik mnie to obchodziło…Kuląc się na miotle opadałam wyjąc z bólu, a łzy kapały mi na szatę.

---

Magopielęgniarka przyłożyła mi okład z lodu i oddała pod opiekę przyjaciół, polecając zabrać mnie do skrzydła szpitalnego do Pani Pomfrey, która dała mi wywaru z kory wierzby. Wciąż płacząc i jęcząc z bólu rzuciłam się w czułe objęcia Huncwotów, nie wiedząc wtedy jeszcze, jak duży był to błąd.

---

Syriusz pochylił się i zajrzał mi w dekolt.

- O, jesteśmy dziś całkiem żywotni?

Spojrzałam na niego i zasłoniłam się natychmiast ostatnim tomem Standardowej Księgi Zaklęć.

- Czy mógłbyś łaskawie nie rozmawiać z moim biustem?

Nie słuchał mnie, jak zwykle.

- Nie obawiaj się, mon ami. Twe perełki kobiecości nie znajdą się już więcej w takim niebezpieczeństwie. Załatwiłem ci to.

Zmarszczyłam brwi. Remus, James i Peter za plecami Syriusza wyglądali na mocno zakłopotanych.

- Co masz na myśli mówiąc, że załatwiłeś mi to? – zapytałam słodko.

- Żartujesz, nie zauważyłaś? – Syriusz pokiwał głową z politowaniem nad moją bezmierną tępotą. – A ja się tak starałem. Powinnaś mi podziękować.

- To ty? – mój głos podejrzanie zbliżał się do rejestrów zarezerwowanych dla nietoperzy. – Ty???

Wszyscy z mojej drużyny – składu rezerwowego, znaczy – za czyjąś niewątpliwą namową ostatnio potroili wysiłki w celu uchronienia mnie przed kontuzjami. W czasie meczów i treningów trzymali się mnie jak przylepieni, skutecznie zasłaniając przed tłuczkami. Niestety równie skutecznie zasłaniali mi znicza, skutkiem czego przegraliśmy nawet z rezerwą Hufflepuffu. Całe dwa tygodnie zabrało mi tłumaczenie drużynie, że dam sobie radę bez powietrznych goryli i w ogóle żeby zaczęli traktować mnie jak chłopaka, a nie jak bezbronną sikorkę. W końcu rzeczywiście trochę odpuścili, ale żaden nie ośmielał się odbić tłuczka w moim kierunku. Treningi straciły swój smak. I cały urok.

Syriusz pochylił się nade mną troskliwie.

- Ev, mienisz się na twarzy. Może zaprowadzimy cię do Pani Pomfrey? Ona na pewno ma coś, co zneutralizuje twoje szalejące hormony…

- Hormony?! Zbliż się, to zneutralizuję ci pyszczydło! Nie wierzę, że mogłeś mi to zrobić!

- Ach, te kobiety – westchnął Syriusz. – Żadnego uznania, a człowiek tak się stara. Po…

Wycelowałam w niego różdżkę.

- Petrificus Totalus! – Syriusz zamarł w pół słowa. Wetknęłam mu różdżkę w głupio otwarte usta. – Jeszcze raz spróbujesz mieszać się w moją grę, a obiecuję, że wykastruję cię przez gardło. Jasne?

Źrenice mu się zwęziły, więc założyłam, że do niego dotarło. Porzuciłam unieruchomionego Syriusza i zwróciłam się do reszty gangu.

- Czy któryś z was miał coś wspólnego z tym kretyńskim pomysłem?

- Nie, skąd! – Zapewnił Peter szybciutko. Stary łgarz.

- Hmmm – chrząknął James.

Remus uśmiechnął się do mnie krzepiąco.

- Może wpadniesz do naszego dormitorium na herbatę? Wezmę gitarę. Nic tak nie koi wzburzenia jak pierś…eeee, pieśń.

- Nie obraź się, Lunatyk, ale jeśli jeszcze raz zmusisz mnie do słuchania, jak grasz Jambalayę na tym swoim przerośniętym ukulele, to jak boa* kocham, wypatroszę cię! Podobno miałeś być głosem rozsądku, który ustawi do pionu tych bałwanów? Co się stało? Zachrypłeś?

- No tak – przytaknął Remus, cofając się pół kroku.

- Hmmm – chrząknął ponownie James.

- Idę spać – zakończyłam dyskusję. – Dobranoc.

Wchodząc po schodach do dormitorium dziewcząt usłyszałam trwożliwy szept: „PMS, czy co…???”

- Arrrrgh! – wrzasnęłam. – Cholerni faceci!

Pognałam po schodach skacząc po dwa stopnie, wpadłam do sypialni trzaskając drzwiami i rzuciłam się na łóżko. Darłam się w poduszkę, aż rozbolało mnie gardło.

W końcu wyciągnęłam piżamę spod poduszki. Zaczęłam się rozbierać, ale kątem oka dojrzałam coś, co zmusiło mnie do przyjrzenia się sobie w lustrze. Gapiłam się na swoje na wpół rozebrane odbicie. Szczupła figura, krągłe piersi, całkiem niczego sobie kuperek. Jasnozielone oczy, ciemnorude włosy i – powiedzmy sobie prawdę – niemal cały czas paraduję z uśmiechem od ucha do ucha.

Nic dziwnego, że chłopaki lgną do mnie jak misie do miodu. Bez dwóch zdań, nie żałowali mi witamin. Hmmm, może powinnam sobie wyczarować kurzajkę? Albo trzy? Zapuścić wąsik nad górną wargą? A może jakiś środek chemiczny? Zaczęłam ćwiczyć paskudne miny. Może tak jakąś zostawić na stałe?

- A może uroczy uśmiech? – zapytało lustro.

- Pieprz się.

- Phi! – odparło urażone.

Usiadłam na łóżku i popatrzyłam na zdradzieckie ciało. Nic dziwnego, że nie chcą przywalić mi tłuczkiem. Muszę coś wymyślić. Tracę kondycję. Czuję to. Jeśli tak będzie dalej, pewnego pięknego dnia ktoś wyzwie mnie na pojedynek i stracę miejsce w drużynie.

Potrzebuję prawdziwego treningu.

Muszę znaleźć kogoś, kto nie jest za grosz rycerski, kogoś, kto nie będzie miał skrupułów, by zadać ból w imię wygranej, nawet ładnej dziewczynie. No i musi grać lepiej, niż przeciętny pałkarz.

… W całej szkole był tylko jeden uczeń, który odpowiadał tym kryteriom.

---

Severus pisał w bibliotece wypracowanie z Obrony przed czarną magią. Siedział przy stole Slytherinu otoczony stadkiem gadów, nic więc dziwnego, że zazdrośnie zasłaniał ramieniem pergamin, nie dając nikomu ściągać. Paranoik. Przycupnęłam na krześle naprzeciw niego.

- Cześć, Sev!

Łypnął na mnie podejrzliwie.

- Czego chcesz ode mnie, Evans?

- Evans? Sev, przecież zawsze nazywasz mnie Lily. Znamy się od lat!

Jestem taka, taka urocza.

- Mam na imię Severus. Nie Sev… Lily.

- No czy tak nie lepiej? – blask mego uśmiechu bił po oczach, a słodycz skapywała na dywan.

Rzucił mi szydercze spojrzenie.

- Lepiej będzie, jak zaraz przejdziesz do tego miejsca, w którym mówisz, czego ty właściwie ode mnie chcesz. I cokolwiek to będzie, moja odpowiedź brzmi nie. Więc daruj sobie fatygi i znikaj.

- Wyluzuj, Sev… Severus. Daj mi pięć minut. – pochyliłam się przez stół i zaserwowałam mu wyjątkowo czarujący uśmiech, pracowicie wyćwiczony przed lustrem. Jestem taka, taka urocza. Nie możesz odmówić takiej ślicznej dziewczynie, Sev. Powiedz tak, Sev…

Severus rozejrzał się dookoła. Pozostali Ślizgoni, nie przejmując się niczym, z dziką ciekawością obserwowali rozwój wydarzeń. Odwróciłam się i omiotłam wszystkich uśmiechem niczym latarnia morska.

- Pięć minut – warknął, wstając od stołu. Pieczołowicie zebrał rolki pergaminu i wetknął do kieszeni. Wyszedł z sali, ja za nim.

Wyjaśniłam mu pokrótce sytuację oraz to, czego właściwie od niego chcę. Nie wyglądał na przekonanego.

- Więc chcesz, żebym pomógł wrogiej drużynie? Niby dlaczego?

- Hej, no w końcu ty też sobie poćwiczysz…

Jestem taka urocza. Z twojego oporu nie ma już dymu, ni popiołu. Powiedz tak, Sev…

- Hmmmm

- I naprawdę nie chcesz sobie porzucać tłuczkami we mnie przez godzinę? Może mnie trafisz tak skutecznie, że skasujesz mnie na cały sezon i wygracie?

- Na dłuższą metę to możliwe, jak sądzę – zaczął powoli. – Dobra. Godzinka lub dwie dodatkowego treningu nie zaszkodzi.

Yeeeeeeeeeeeeeeeeeessssssss!!!!!!!


***


Jakim cudem się zgodziłem??? Musiała rzucić na mnie urok.
Cholera. Co za oczy…


***


Sev miał własne tłuczki treningowe, więc przynajmniej pożyczanie sprzętu mi odpadło. Zapisałam nas na jedyny wolny termin na boisku – o piątej rano. Budzik zadzwonił na godzinę przed wschodem słońca. Trzasnęłam nieszczęśnika, westchnęłam ciężko i zwlekłam z łóżka swoje zwłoki. Ubierałam się w szarym świetle poranka. Remus czekał na mnie przy schodach i razem poszliśmy na boisko.

Sev już tam był, podobnie jak ja ubrany w koszulkę Hogwartu. Wcale mu się nie spodobało, że przyprowadziłam ze sobą Remusa.

- A co on tu robi?

- W uprzejmości swojej Remus zgodził się ubezpieczać nas dzisiaj. Jego „Leviosaaa!” jest bezkonkurencyjne. A poza tym, jest mi to winien.

- Wiesz, że jeśli na każdym treningu będziesz ubezpieczana, to nadal będą mówić, że latasz jak sierota na pogrzebaczu?

- Ej, dzisiaj będę ćwiczyć śmiertelnie niebezpieczne zwody, ubezpieczający jest konieczny, pani Hooch by nam łby pourywała! Chyba, że nie dasz rady? – popatrzyłam na niego wyzywająco.

Podniósł brew i uśmiechnął się.

- Niech ci będzie. – otworzył skrzynkę z tłuczkami i chwycił pałkę. – Broń się, mała!

Wskoczyłam na miotłę i wystrzeliłam w powietrze. Pierwszy tłuczek świsnął mi nad uchem, zanim zdążyłam przelecieć pięćdziesiąt stóp. Znakomicie!


***


Jako że było nas tylko dwoje na boisku, musieliśmy się zdrowo ruszać. Uwolniłem oba tłuczki i – ponieważ miały tylko dwa cele, zamiast zwykłych czternastu – oboje robiliśmy uniki dużo częściej niż zazwyczaj. Lily nie musiała wypatrywać znicza, więc mogła skoncentrować całą swą uwagę na obronie przed tłuczkami. Pierwsze pięć sekund jeszcze była trochę niemrawa, ale wkrótce ją rozruszałem. I nawet parę razy ją musnąłem, ale nie udało mi się przyłożyć jej solidniej. Naprawdę jest cholernie dobra.

Czas się skończył, następni już czekali przy wejściu na boisko. Lily wyglądała na całkiem zmęczoną. Niewielu Szukajacych zdecydowałoby się na tak morderczy trening. A i ja miałem dosyć. Przez godzinę miotałem w nią tłuczkami, zziajałem się, a ramię niemal mi odpadło. Najlepszy trening, jaki pamiętam. Wyszeptałem zaklęcie dezaktywacyjne i tłuczki grzecznie wróciły do pudła. Lily wylądowała tuż koło mnie. Lupin pomachał jej i pognał na śniadanie. Zamknąłem pudło na klucz.

- Nie było najgorzej. Następnym razem weźmiesz znicza, żeby nie było tak łatwo – mruknąłem. Lily wyglądała na zamyśloną.

- Mam pomysł... Warto spróbować. To rozwiązałoby ten cholerny problem raz na zawsze. Ale zanim to dopracuję, trochę potrwa...

- Hmmm, to chcesz nadal ćwiczyć, czy nie?

Spojrzała na mnie tymi magnetyzująco zielonymi oczami.

- Jasne, ze chcę! Następny piątek, tak jak dziś?

- Stoi! – na wszelki wypadek odwróciłem wzrok. – I, hmmm... może mogłabyś zarezerwować boisko na jakąś znośniejszą godzinę niż ta piąta rano?

Ciekawe, co też ona znowu knuje...


Prawdopodobnie ciąg dalszy nastąpi...


* Jak BOA kocham, to nie jest literówka! Przeczytajcie glośno. Czyż nie brzmi identycznie? A jaki Slytheriński obiekt admiracji... Wink

 

 

 

Rozdział III
Akcesoria do quidditcha


Kiedy podziwiasz ogród, to patrzysz na ciernie, czy na kwiaty?
~Rumi


Lily miała spotkać się ze mną nieco później w lochach, czekały nas bowiem powtórki z Eliksirów. Sam przyszedłem jednak kilka godzin wcześniej, żeby w spokoju posiedzieć nad pracą zaliczeniową. Wszyscy zawsze zostawiają Eliksiry na ostatnią chwilę, przez cały ranek miałem więc pracownię dla siebie.

- Bawisz się! Jak słodko! – zakradłszy się cichutko Lily zastała mnie nad pergaminami, kociołkami, deseczkami z posiekanymi ingrediencjami i... No dobrze, trochę mi się nabałaganiło. Przez cały dzień kociołki, fiolki i cała reszta rozpełzły się po sąsiednich stołach. A ja nawet jeszcze nie zacząłem kończyć. Rzuciłem jej złe spojrzenie.

- Odczep się – mruknąłem. – A jak tam twoja praca?

Lily wyjęła z torby znajomy zeszyt, usiadła koło mnie i uśmiechnęła się promiennie.

- Zmieniłam koncepcję. Możesz mi troszeczkę pomóc ?

Nie chcesz. Nie chcesz. Nie chcesz. Nie rób tego!

- Jasne – odparłem. Któregoś dnia nauczę się słuchać tego wewnętrznego głosu. Kiedyś... najwyraźniej jeszcze nie tym razem.

- Popatrz. Żadnej ukrytej broni – zachichotała i podciągnęła rękawy szaty ukazując nagie ramiona. Dziwna dziewczyna. Z torby na książki wyciągnęła kiść winogron i położyła je na stole. Przerzucała strony zeszytu, najwyraźniej czegoś szukając, wreszcie wyjęła mały kwadracik błyszczącej folii i – niczym mugolski magik – pokazała mi obie strony zapisane drobniutko czerwonym atramentem. Były to jakieś runy – odniosłem wrażenie, że takie same znaki widziałem poprzednim razem, wyrysowane kredą na kamiennej posadzce.

Urwała jedno gronko, owinęła starannie folią, położyła przede mną i lekko dotknęła różdżką. Czy coś powiedziała – nie wiem, zapatrzyłem się bowiem w runy, które zaczęły się żarzyć i pęcznieć zlewając się ze sobą, aż wreszcie cała powierzchnia owocu pokryta była jakby lustrzaną skorupką.

- Gotowe! – powiedziała. Zanurkowała do szafki pod blatem laboratoryjnym i wyciągnęła z niej kamienny moździerz z wielkim tłuczkiem. Wyjęła tłuczek i popchnęła w moim kierunku.

- Rozgnieć je – poleciła, brodą wskazując pokryte folią grono.

Wziąłem ciężką, kamienną pałkę i trzasnąłem jak kazała. Rozległo się dźwięczne TINK, ale gronku nic się nie stało. Ciekawe... Lily zapisała coś w zeszycie.

- Jeszcze raz! – zażądała.

Powtórzyłem raz i drugi, ale mały drań wciąż pozostawał nietknięty, dopiero za czwartym razem, kiedy łupnąłem w nie z całej siły, gronko poddało się i tłuczek zgniótł je na miazgę. Rozerwana folia zmieniła się w iskierki srebrnego światła i znikła.

Lily pochyliła się w moim kierunku drżąc z podniecenia.

- Popatrz, nie wybuchło. Dobrze wiedzieć!

- Co?! To mogło wybuchnąć? I teraz mi to mówisz?! Miło z twojej strony, Evans, naprawdę miło!

- Spokojnie, Sev. Była szansa jak jeden do czterech milionów, że jednym uderzeniem zniszczymy wszechświat. Nie ma się czym przejmować. Winogronko? – popchnęła całą kiść w moim kierunku, a sama wróciła do gorączkowego notowania w zeszycie.

Spojrzałem się na nią jak na wariatkę. Gdyby nagle dostała ataku szału, nie zdziwiłaby mnie bardziej.

- Są zatrute?

Wybuch śmiechu po drugiej stronie stołu omal nie zmiótł mnie z krzesła. Złapała całą garść winogron i wsadziła sobie do ust. Dzięki Merlinowi, owoce wytłumiły nieco śmiech. Zacząłem porządkować ten mój śmietnik, żebyśmy mogli wreszcie brać się do pracy. Lily obserwowała mnie, gdy pakowałem do wielkiego pudła resztki składników.

- Myślisz, że zdobędziesz w tym roku Order Warzyciela?

- Nie wiem. I specjalnie mnie to nie obchodzi – mruknąłem. Wcale nie mam najlepszych stopni z Eliksirów. Mógłbym mieć, ale nie mam. Palmę pierwszeństwa dzierży dziewczyna, która zręczne dłonie i niebywałą pamięć, ale niestety za grosz polotu. Poppy ogranicza się wyłącznie do niewolniczego wykonywania poleceń. Nigdy nie korci jej, by poigrać z recepturą, podczas gdy mnie świerzbią palce za każdym razem, gdy zbliżam się do kociołka. Według przepisu potrafię uwarzyć eliksir z zamkniętymi oczami, ale chcę wiedzieć co się stanie, jeśli nieco zmienić skład albo proporcje... Jasne, nie zawsze moje eksperymenty kończą się sukcesem, ale czasem wychodzą mi bardzo ciekawe eliksiry. Poppy to automat, ja jestem artystą. Jeśli ślepcy nauczający w tej szkole nagrodzą tę maszynę, to ta nagroda i tak straci jakiekolwiek znaczenie.

Wylałem dzisiejsze eksperymenty do zlewu i zabrałem się za czyszczenie kociołków. Lily wciąż mi się przyglądała.

- Po szkole zamierzasz dalej zajmować się eliksirami? – zapytała. Roześmiałem się. To tak jakby zapytała mnie, czy zamierzam w dalszym ciągu oddychać

- Pewnie.

- Farciarz. A ja nadal nie wiem, co chciałabym robić – dodała smutno.

Nadal stałem z rękami w zlewie, patrząc na nią kątem oka. Lily została moją partnerką na eliksirach zupełnym przypadkiem. Niezależnie od tego, z kim przyszło mi pracować, zawsze zdobywaliśmy mnóstwo punktów, ale i tak nikt nie chciał się nawet zbliżać do moich eksperymentów, które w najlepszym wypadku kończyły się stopieniem kotła. A i ja wolałem pracować z kimś, kto nie uskarżał się na coś, z czym walczyć nie mogłem. W ten sposób pracowaliśmy już razem od lat.

- Założę się – powiedziałem powoli – że doskonale wiesz, co chciałabyś robić, ale jest to tak dziwne, że nie masz odwagi opowiedzieć o tym nikomu.

Zarumieniła się gwałtownie, ciemny szkarłat wyraźnie gryzł się z rudą czupryną.

Aha!

- Możesz mi po prostu powiedzieć, w końcu nie może być to coś bardziej krępującego niż staż na eliksirach?

- Chciałabym zostać trenerem quidditcha – szepnęła, bardzo starannie oglądając swoje stopy.

- Jak pani Hooch? Na Merlina, nie dziwię się, że nie chciałaś nikomu powiedzieć.

- Powiedziałam tylko Jamesowi – wyglądała naprawdę żałośnie. – Stwierdził, że to byłaby tylko strata czasu, że powinnam zostać Aurorem, albo kimś takim. A ja wiem, że byłabym świetnym trenerem quidditcha, kiedyś mogłabym nawet zostać sprawozdawcą.

- Cóż, pewnie za moment świat się skończy, ale muszę się zgodzić z Potterem – odparłem powoli – byłabyś znakomitym Aurorem.

- Dlaczego ani ty, ani James nie potraficie tego zrozumieć? – wybuchnęła, wznosząc oczy w błagalnym geście, jakby miała nadzieję na odpowiedź z niebios. – Przecież obaj gracie. Dlaczego nie widzicie, jaką radość może nieść praca związana z naszym ulubionym sportem?

- Quidditch to nie jest mój ulubiony sport – mruknąłem i wróciłem do czyszczenia kociołka.

- A co jest? Krykiet? Baseball? – zapytała. Chyba chce zmienić temat, biedaczka.

Spojrzałem na nią ze zdziwieniem.

- Co to jest baseball?

- Znowu odpuściłeś sobie Mugoloznawstwo, co?

- Wcale nie! – obruszyłem się. Cholera ciężka, człowiek załapie jedno „O” na drugim roku, a reputacja głąba ciągnie się za n...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin