2. Puste miejsce - Ida Lowry.doc

(1208 KB) Pobierz
Szczęśliwe dni w piekle

Ida Lowry

Puste miejsce

Część 2.

 

 

 

I walk through Kentish Town
And all the rain, rain pouring down
So many people here
But space like this I’ve never found
And as I get back home and step inside
I realize all I have
All I have are
Empty spaces
Spandau Ballet, „Empty spaces”

 

 

Prolog

Lipiec 1993 roku,

New Haven, Connecticut, USA

Dlaczego ten cholerny sen nigdy nie przychodzi, kiedy jest naprawdę potrzebny? — pomyślała Lucy z rezygnacją i mocniej zacisnęła powieki. Noc dłużyła się jej niemiłosiernie, a na dodatek wciąż pamiętała o tym, że ma przed sobą kolejny ciężki dzień. Jeśli będzie niewyspana, znowu nie zdoła skupić uwagi na niczym. Ta myśl zirytowała ją jeszcze bardziej. Tłumiąc westchnienie, po omacku poszukała zegarka, który jakimś dziwnym zrządzeniem losu przewędrował aż na drugi koniec nocnego stolika. Przysunęła go bliżej i popatrzyła na świecące w ciemności wskazówki. Tak jak się tego spodziewała, właśnie dochodziła czwarta. Ostatnio coraz częściej zaczynała swój dzień właśnie o tej godzinie. Trzeba więc wstać; ze spania i tak już nic dziś nie będzie. Delikatnie uniosła się na łokciu, starając się przy tym nie obudzić Johna i przez chwilę przyglądała mu się z rozczuleniem. Widok śpiących mężczyzn zawsze ją wzruszał, zaś John był na dodatek taki młody; wyglądał zupełnie jak mały bezbronny chłopiec. Uśmiechnęła się do siebie na tę myśl, a potem ostrożnie usiadła na łóżku. Wstała najciszej jak się tylko dało, wsunęła kapcie, narzuciła szlafrok i poczłapała do kuchni. Podniosła żaluzje, wpuszczając do mieszkania pierwsze światło poranka, następnie wyciągnęła z lodówki dzbanek z mlekiem i nalała sobie pełną szklankę. Przez moment zastanawiała się, czy może jednak nie wziąć tabletki nasennej, ale szybko zrezygnowała z tego pomysłu. Nie miała zamiaru przespać całego dnia. Poza tym starała się unikać takich środków, bo przy swoich skłonnościach do popadania w przesadę szybko skończyłaby jako pokazowy egzemplarz lekomanki, a przecież ze względu na serce powinna prowadzić zdrowy i uregulowany tryb życia.

Wciąż trzymając w ręku szklankę z mlekiem, zbliżyła się do okna i popatrzyła na wschód słońca. Byłoby z tego niezłe zdjęcie — pomyślała, a potem ruszyła w kierunku swojego gabinetu. Skoro i tak nie może spać, to przynajmniej popracuje, dopóki posiada jako taką zdolność koncentracji. Wiedziała z doświadczenia, że około południa nie będzie się już nadawała do niczego. A przecież powinna jak najszybciej ukończyć książkę o związkach kilku pasażerów statku Mayflower z magicznym światem. Poświęciła tej pracy ponad dwa lata, lecz była już blisko celu; do napisania pozostał tylko ostatni rozdział. Chciała się z nim uporać przed rozpoczęciem roku akademickiego, gdyż później, w wirze zajęć, nie będzie miała na to ani czasu ani siły i sprawa odwlecze się co najmniej do Bożego Narodzenia.

Włączyła komputer i cierpliwie wpatrywała się w obrazy migające na ekranie. Kiedy na pulpicie pojawiły się już wszystkie ikonki, odruchowo otworzyła skrzynkę mailową. Znalazła w niej kilka nowych wiadomości. Jedna z nich pochodziła od Michaela, jej byłego męża. Pisał, że właśnie po raz drugi został szczęśliwym ojcem. Naprawdę się z tego ucieszyła: Michael był porządnym człowiekiem, a ona zawdzięczała mu bardzo dużo. Często zastanawiała się, jaki czekałby ją los, gdyby go nie spotkała na swojej drodze. Możliwe, że byłoby już na tamtym świecie. Ich małżeństwo trwało cztery lata i mimo tego, że zakończyło się rozwodem, wciąż utrzymywali ze sobą przyjacielskie kontakty. On ożenił się ponownie i chyba nareszcie odnalazł szczęście. A ona? Ona też starała się ułożyć swoje sprawy, tylko że najwyraźniej spokój i stabilizacja nie były jej pisane. Większość związków kończyła się, zanim zdążyła się tak naprawdę zacząć. Może było to spowodowane tym, że nie potrafiła zaufać żadnemu mężczyźnie. Tylko co do jednego miała pewność — straszliwie bała się samotności. I chyba właśnie ten strach sprawiał, że tak łatwo godziła się na wszelkie kompromisy. A może po prostu nie nadawała się na żonę? Co prawda John niedawno jej się oświadczył, ale wciąż nie potrafiła mu dać konkretnej odpowiedzi. Prawdę mówiąc, była zadowolona z aktualnego układu i wcale nie chciała go zmieniać. Poza tym, po co brać ślub, skoro związek jest z góry skazany na niepowodzenie? Przecież nigdy nie zdobędzie się na to, by powiedzieć narzeczonemu całą prawdę o sobie. Zresztą z żadnym ze swoich mężczyzn, nawet z Michaelem, nie była do końca szczera. Nie mieli pojęcia, że jest czarownicą. Sama też już o tym prawie zapomniała. Tak było lepiej i mniej bolało.

Jedynym, co jej w życiu sprawiało satysfakcję, była praca zawodowa, której poświęcała wiele sił i czasu. Dzięki swoim zdolnościom, pracowitości i samozaparciu osiągnęła bardzo dużo i trzy lata temu otrzymała propozycję pracy na jednej z najbardziej prestiżowych uczelni w kraju. Zajmowała się brytyjskimi korzeniami amerykańskiego państwa, na koncie miała kilka bardzo dobrze przyjętych publikacji na ten temat, zajęcia dydaktyczne sprawiały jej przyjemność, dlatego w pierwszej chwili myślała, że złapała pana Boga za nogi. Jednak szybko przekonała się, że nie wszystko jest takie piękne, jak się z pozoru wydaje. Miała ogromne problemy z dopasowaniem się do reguł obowiązujących w naukowym światku. Obejmując stanowisko wierzyła, że jeśli będzie rzetelnie wypełniać swoje obowiązki, to w inne sprawy nikt nie będzie wnikał. Zwłaszcza, że życie prywatne nigdy nie miało wpływu na jakość jej pracy. Już wiele lat temu postanowiła, że to dwa zupełnie różne światy. Jednakże w rzeczywistości oddzielenie ich od siebie nie było takie proste i dlatego, bardzo często zachowywała się inaczej, niż od niej oczekiwano. Ostatnio solą w oku wielu osobom był jej związek z Johnem. Poważnie podejrzewała, że któregoś dnia kierownictwo postawi jej ultimatum — albo kariera na uczelni, albo związek ze studentem.

No dobrze, gratulacje dla świeżo upieczonego ojca gotowe. Kliknęła na ikonkę „Wyślij", a potem otworzyła plik z ostatnim rozdziałem swojej książki. Przez chwilę w zamyśleniu przeglądała notatki, a potem zaczęła bardzo szybko pisać. Zdania układały się jej w głowie i same spływały na klawiaturę. Uśmiechnęła się do siebie, gdyż uwielbiała taki stan.

Nagle coś mocno załomotało w szybę. Jeden raz, potem drugi. Wreszcie trzeci.

Oderwała od monitora lekko nieprzytomny wzrok i spojrzała w stronę, z której dochodziły odgłosy. Stukanie wciąż nie ustawało. Co to może być? — zaniepokojona podniosła się z fotela, szybkim ruchem odsłoniła firankę i zamarła. Na parapecie siedziała sowa. Najzwyczajniejsza w świecie szara sowa. Na ten widok Lucy poczuła, że jest bliska zawału. Boże, jak to możliwe? Do tej chwili wierzyła święcie, że skutecznie odcięła się od przeszłości. Szybko odwróciła się od okna, próbując całkowicie zignorować ptaka. Jednak on był uparty. Ponownie zastukał w szybę. Popatrzyła na niego ze złością i machnęła ręką.

— Idź sobie. Zostaw mnie w spokoju.

Sowa jednak wciąż tkwiła na parapecie i, przekrzywiając łebek, przyglądała jej się czarnymi ślepkami. Lucy, zdenerwowana tym widokiem, gwałtownie spuściła żaluzje i zaciągnęła zasłony. Potem usiadła przy komputerze, udając, że nic się nie stało. To tylko przywidzenie — powtarzała w myślach. Jednak ptaszysko nie dawało za wygraną i wciąż waliło dziobem w szybę. Poczuła, że to zaczyna przekraczać granice jej wytrzymałości.

— Wynoś się! — zawołała z rozpaczą. — Wracaj tam, skąd przyleciałaś!

Hałas ucichł, Lucy odetchnęła z ulgą. Jednak jej radość była przedwczesna, gdyż po kilku minutach stukanie rozległo się na nowo. Próbowała je ignorować, ale ono nie ustawało i było nawet coraz głośniejsze. Wreszcie zrozumiała, że ptak ma zamiar tkwić tam do skutku. Niechętnie zbliżyła się do okna i otworzyła je na oścież

— Pokaż, co tam masz — westchnęła z rezygnacją.

Sowa zamachała skrzydłami i zbliżyła się na wyciągnięcie ręki. Kiedy Lucy drżącymi palcami odwiązywała przesyłkę, poczuła, że coś chwyta ją za gardło. Znajoma koperta, znajoma pieczęć, znajome pismo. Gwałtownym ruchem rozerwała papier i szybko przeczytała list. Nie, to niemożliwe. To chyba jakiś żart? Jeszcze raz rzuciła okiem na zapisana kartkę.

 

Droga Lucy

Chciałbym Cię poinformować, że ku mojemu ogromnemu żalowi profesor Binns postanowił zakończyć zawodową karierę i udać się zasłużony odpoczynek. Poproszony o przedstawienie następcy, bez namysłu wysunął Twoją kandydaturę. Wciąż twierdzi, że nigdy nie miał zdolniejszej uczennicy i dlatego tylko Ciebie uważa za godną kontynuatorkę swojego dzieła. W związku z tym chciałbym Ci zaproponować objęcie stanowiska nauczycielki historii magii. Liczę, że to rozważysz i z początkiem września zjawisz się w Hogwarcie.

W załączeniu przesyłam informacje dotyczące warunków zatrudnienia. Liczę na rychłą odpowiedź.

Z pozdrowieniami

Albus Dumbledore

 

Rzuciła list na stół, kręcąc głową z niedowierzaniem. Wrócić do Hogwartu? Jako nauczycielka? Chyba tylko Dumbledore mógł wpaść na taki pomysł. Absurd, zupełny absurd. W jakim celu miałaby tam jechać? Żeby rozgrzebać przeszłość? Po co? Przecież postąpiła tak, jak powinna. Ułożyła sobie życie bez niego, bez Ciotki, bez magii. Dzięki temu zachowała psychiczną równowagę. Tak, decyzja o wyjeździe była jedną z najlepszych, jakie podjęła w życiu i nie trzeba tego dalej roztrząsać. Zwłaszcza, że utwierdzanie się w jej słuszności zajęło tak dużo czasu. I nie było łatwe. Wspomnienia, żal, wątpliwości i poczucie winy prześladowały ją przez kilka lat. Najpierw za wszelką cenę próbowała zapomnieć. A to o mało nie skończyło się katastrofą. Zaczęła więc tłumaczyć sobie, że gdyby została w Anglii, niewątpliwie bardzo szybko znalazłaby się na zamkniętym oddziale szpitala św. Munga. Ból i wyrzuty Ciotki doprowadziłyby ją tam niewątpliwie. Miałaby więc zostawić to, co z takim trudem zbudowała i wrócić tam? Do spraw, rzeczy i ludzi, którzy już przestali liczyć się w jej życiu?

Z drugiej strony. Harry... Nie, nieważne. On przecież jej nie potrzebuje. Prawdopodobnie nawet nie ma pojęcia, że jego ojciec miał siostrę. Rozwścieczona Bella pewnie już dawno odsądziła ją od czci i wiary, a potem wypisała z rodziny. Małego zaś rozpuściła niemiłosiernie, tak samo jak niegdyś Jamesa.

Ale skoro wzywają, to mogłaby pojechać i zobaczyć... Nie, Lucy Potter, uspokój się. W tamtym świecie nie ma dla ciebie miejsca. Tu masz przyjaciół i pracę. Tu żyjesz w spokoju. Przestań się wygłupiać. Jak najszybciej napisz odpowiedź odmowną i poślij sowę w powrotną drogę. Nie ma się nad czym zastanawiać, decyzja jest oczywista.

Wyciągnęła z szuflady kartkę i długopis.

 

Szanowny Panie Dyrektorze,

Jestem zaszczycona propozycją, którą mi Pan złożył. Jednakże z przyczyn osobistych nie mogę jej przyjąć. Uważam, że będzie lepiej dla wszystkich, jeśli nigdy więcej nie pojawię się w Anglii.

Z poważaniem

Lucy Blair

 

Trzęsącymi się rękami pakowała list do koperty. Nie zdążyła jej jednak zakleić, gdyż ponownie usłyszała walenie w szybę. Podniosła głowę i z przerażeniem stwierdziła, że najwyraźniej ma halucynacje. Na parapecie siedziała druga sowa, dla odmiany śnieżnobiała.

— Co się, do cholery dzieje?

Ten list też był z Hogwartu. Bez trudu poznała spiczaste pismo Minerwy McGonagall. Rozerwała kopertę i szybko zaczęła czytać. W pewnym momencie złapała się ręką za serce i wolno osunęła na fotel. To nie może być prawda.

 

Droga Lucy

Wczoraj profesor Dumbledore poinformował mnie o tym, że złożył Ci propozycję objęcia stanowiska nauczycielki historii magii. Miałam okazję zapoznać się z kilkoma pozycjami Twojego autorstwa, dlatego całkowicie się z nim zgadzam — kwalifikacje i wiedza w pełni predestynują Cię do tej pracy. Jednakże, po rozważeniu wszystkich za i przeciw, sugerowałabym Ci jednak pozostanie w Stanach Zjednoczonych. I bynajmniej nie mam tu na myśli tego, iż Twoje obecne sprawy i zainteresowania zbyt daleko odbiegły od naszych zwyczajów. Chodzi mi o raczej o bezpieczeństwo Twoje i Twojego bratanka. Stało się coś, czego nikt z nas nie przewidywał. Kilka tygodni temu Syriusz Black uciekł z Azkabanu. Nie wiemy ani jak tego dokonał, ani gdzie teraz przebywa, ani jakie są jego zamiary. Możliwe, że chodzi mu o całkowite unicestwienie Waszej rodziny. Dlatego lepiej nie przyjeżdżaj.

Poza tym, Twoje nagłe pojawienie się po tylu latach mogłoby przynieść dużo szkody Harry'emu. Do tej pory nikt mu nie wspominał o Twoim istnieniu, a jego obecni opiekunowie może nie są idealną rodziną dla takiego chłopca, lecz przynajmniej stanowią gwarancję jego bezpieczeństwa. Proszę Cię, weź to pod uwagę.

Załączam pozdrowienia i życzę dalszych sukcesów naukowych

Minerwa McGonagall

 

Rozejrzała się dookoła nieprzytomnym wzrokiem i mocniej przycisnęła rękę do serca. Naprawdę już nic z tego nie rozumiała. Co to wszystko znaczy? Azkaban? Tak, Azkaban to było właściwe miejsce dla tego człowieka. Ale w jaki sposób wydostał się stamtąd? Przecież z tego więzienia nie można uciec. Wbijano jej to do głowy przez całe lata. Kogo szuka? Jej? W jakim celu? Czy rzeczywiście chce zniszczyć rodzinę Potterów? O Boże, Harry... Ta przepowiednia... On służył Voldemortowi, czyżby chciał... Nie to niemożliwe. Voldemorta już nie ma. Tamtej nocy stracił swoją moc i gdzieś przepadł. A jeśli wrócił? Niemożliwe. Opiekunowie? Jacy opiekunowie? Przecież chłopcem zajęła się Bella. Nie oddałaby go nikomu innemu. Merlinie, co tam się w ogóle dzieje? Ukryła twarz w dłoniach, próbując się uspokoić. Nagle ktoś dotknął jej włosów. Szybko podniosła głowę. Stał za nią John i przyglądał się jej z niepokojem.

— Źle się czujesz? — zapytał. — Może zadzwonić do lekarza?

— Nie — wolno podniosła się z krzesła, próbując zasłonić sobą leżące na biurku papiery. — Po prostu miałam zły sen.

Bez słowa mocno przytulił ją do siebie.

 

 

 

Rozdział I

Sierpień 1993 roku

Londyn, Anglia

1.

Samolot od kilkunastu minut krążył nad Heathrow. Stewardessa spokojnym głosem informowała pasażerów, iż opóźnione lądowanie jest winą niekorzystnych warunków atmosferycznych panujących w Londynie. Najgorsze było jednak to, że nie potrafiła określić, jak długo jeszcze potrwa ta karuzela. Lucy mocno zacisnęła pięści i po raz kolejny zaklęła w duchu. Miała już dosyć tej podróży i chciała wreszcie znaleźć się na ziemi. Zawsze panicznie bała się latania i nic nie wskazywało na to, aby kiedykolwiek miała się tego lęku pozbyć, mimo iż zwiedziła więcej niż pół świata. Jednakże Anglię w ciągu tych dwunastu lat omijała szerokim łukiem i, prawdę mówiąc, nie przypuszczała, że kiedykolwiek tu wróci. Los zrządził inaczej i za kilka chwil znowu miała stanąć na rodzinnej ziemi. Ta świadomość, na równi z aerofobią, sprawiała, że mimo sporej dawki środków uspokajających trzęsła się jak osika.

Decyzja, jaką musiała podjąć, nie była łatwa. Kosztowała ją kilka bezsennych nocy i dużo nerwów. Godzinami rozważała wszystkie za i przeciw. Kładła na szali swoją przeszłość i przyszłość, uczucia do Johna, zawodową karierę, poczucie obowiązku i wszystkie, pozornie już dawno stłumione, wątpliwości. Do tego dochodził jeszcze strach przed tamtym człowiekiem. Wpadała w panikę na samą myśl, że znowu może go spotkać na swojej drodze. Jednakże najbardziej dręczyła ją niepewność o los Harry'ego. Zaczęła podejrzewać, że chyba nie wszystko wygląda tak, jak to sobie wmawiała przez lata. W desperackim odruchu napisała nawet list do Ciotki, ale nie odważyła się go wysłać. Miała pewność, że w odpowiedzi dostałaby co najwyżej wyjca. W końcu uznała, że pomimo obiekcji Minerwy powinna przyjąć propozycję Dumbledore'a. Tylko w ten sposób mogła się spotkać z bratankiem i na własne oczy przekonać, jak naprawdę wygląda sytuacja.

Natychmiast rozpoczęła przygotowania do wyjazdu. Przede wszystkim złożyła podanie o roczny urlop. Zdawała sobie sprawę, iż uzyskanie go na miesiąc przed rozpoczęciem roku akademickiego może nie być takie proste. Przygotowała się na ciężką batalię, ale ku swojemu zdumieniu pozytywną odpowiedź uzyskała bardzo szybko. Odniosła nawet wrażenie, że z powodu jej wyjazdu rektor odczuł pewnego rodzaju ulgę. Na tę myśl uśmiechnęła się gorzko; już dawno powinna zauważyć, że on nie lubi pracowników sprawiających kłopoty. No cóż, może przez ten czas sprawy jakoś się ułożą. Problem jej partnera sam się rozwiąże, za rok nie będzie już studentem. John... Długo zastanawiała się, jak mu w ogóle powiedzieć, że zamierza wyjechać do innego kraju, na dodatek do miejsca, którego on nigdy nie będzie mógł odnaleźć nawet na mapie. Jednak i tym razem los przyszedł jej z pomocą. Narzeczony otrzymał propozycję stażu archeologicznego w Egipcie. Marzył o tym od dłuższego czasu i był tak podekscytowany, że wspaniałomyślnie zaakceptował jej plany. Chyba uznał, że skoro najbliższy rok i tak mają spędzić oddzielnie, to lepiej, żeby przez ten czas pracowała w brytyjskiej szkole z internatem, niż na wyższej uczelni, w otoczeniu całej masy potencjalnych rywali.

Załatwienie wszystkich formalności trochę się jednak przeciągnęło, dlatego mogła polecieć dopiero dzisiaj. Nie ma szans, żeby zdążyła na jutrzejszy ekspres, ale jeśli szybko załatwi wszystkie londyńskie sprawy, to spóźni się do Hogwartu tylko o dwa dni. Uprzedziła Dumbledore'a o takiej możliwości.

Stewardesa zapowiedziała lądowanie. Nareszcie. Jeszcze tylko krótka chwila i stanie na ziemi. Zamknęła oczy i jeszcze mocnej zacisnęła ręce, gdyż tego momentu lotu zawsze bała się najbardziej. Podświadomie oczekiwała jakiejś straszliwej katastrofy. Jednak i tym razem się udało. Odetchnęła z ulgą i rozluźniła zaciśnięte pięści. Dopiero wtedy poczuła ból. Ze zdziwieniem przyjrzała się własnym dłoniom i dostrzegła na nich czerwone ślady w kształcie półksiężyców. Paznokcie wbiły się jej w skórę, a ona tego nawet nie zauważyła.

Wszyscy pasażerowie zbierali się już do wyjścia, lecz Lucy wciąż jeszcze siedziała na swoim miejscu. Nadal czuła drżenie całego ciała i była pewna, że nie zdoła utrzymać się na nogach.

— Czy wszystko w porządku? — młoda stewardesa pochyliła się nad nią z niepokojem.

— Tak, oczywiście — zapewniła dziewczynę chyba zbyt gorliwie i wolno zaczęła podnosić się z fotela.

Udało się. Wciąż się trzęsła, ale już mogła o własnych siłach wysiąść z samolotu. Jeszcze tylko odprawa, potem odbiór bagażu i będzie mogła opuścić to miejsce. Nerwowo grzebiąc w torebce zbliżyła się do barierki, za którą urzędował starszy mężczyzna w uniformie Home Office. Popatrzył na nią wyczekująco, a ona przez dłuższą chwilę nie mogła znaleźć swojego paszportu. Była coraz bardziej zdenerwowana. Czyżby go zgubiła? Niemożliwe. Jest. Wyciągnęła w kierunku urzędnika dokument w bordowych okładkach. Otworzył go wprawnym ruchem i niespiesznie zaczął studiować zawarte w nim informacje. Następnie zadał kilka rutynowych pytań, komplementując przy okazji jej nienaganny brytyjski akcent. Zdziwiła się, ale po chwili zrozumiała, że przecież uważał ją za Amerykankę. Nie wyprowadziła go z błędu, tylko z uśmiechem podziękowała za miłe słowa. Wreszcie funkcjonariusz uznał, że wszystko jest w porządku, przystawił pieczęć i gestem wskazał jej drogę do wyjścia.

Po chwili była już w głównej hali. Zatrzymała się i rozejrzała wokół z ciekawością. Heathrow tętniło życiem. Ludzie pędzili we wszystkich kierunkach, potrącając się nawzajem.

Natychmiast wspomniała dzień swojego wyjazdu. Wtedy była przerażoną dziewczynką, której w jednej chwili zawalił się cały świat, małą czarownicą tracącą wiarę w sens magii. Czuła się zagubiona, niepewna i marzyła tylko o tym, by uciec jak najdalej od tego miasta i swoich problemów. Dworzec lotniczy dodatkowo przeraził ją swoim ogromem; przecież nigdy wcześniej go nie widziała. Teraz już nie robił na niej żadnego wrażenia, zbyt wiele podobnych miejsc odwiedziła w życiu.

Kiedy wyszła na zewnątrz, owionął ją silny podmuch wiatru i ze zdumieniem stwierdziła, że nadal strasznie pada. To co się tu działo, można było nazwać wręcz oberwaniem chmury. Nie chciała jednak czekać, aż deszcz ustanie. Zapięła płaszcz, próbując zapewnić sobie ochronę przed lejącą się z nieba wodą i skinęła ręką. Po chwili z cichym chrzęstem podjechała do niej czarna taksówka o charakterystycznym kształcie. Szybko wskoczyła do środka, ciągnąc za sobą swoją niewielką walizkę. Rzuciła kierowcy nazwę ulicy, a potem oparła czoło o zimną szybę. Ze wszystkich sił starała się zachować spokój, ale to nie było takie proste. Powrót po dwunastu latach w ogóle nie jest łatwy. Coraz wyraźniej zaczynała sobie zdawać sprawę z tego, że może ją tu czekać wiele niespodzianek, niekoniecznie przyjemnych.

Mrok gęstniał, a Londyn wciąż tonął w strugach deszczu. Taksówka sunęła ulicami, rozbryzgując wokół fontanny wody. Lucy w zamyśleniu przyglądała się miastu. Nie potrafiła bez wzruszenia patrzeć na znajome ulice i zaułki. Im była bliżej domu, tym większy ucisk czuła w gardle. Wreszcie dotarli do celu; auto zatrzymało się przy samym krawężniku, na wprost bramy. Lucy wygrzebała z torebki kilka banknotów, zapłaciła należność i wysiadła. Deszcz zelżał nieco, ale wiatr wciąż nie dawał za wygraną; jak na tę porę roku był wyjątkowo zimny. Zarzuciła na głowę kaptur i, przeskakując potoki wody płynące ulicą, zbliżyła się do furtki. Ze zdziwieniem stwierdziła, że jest otwarta na całą szerokość. Coś się chyba musiało wydarzyć, skoro Ciotka zmieniła swoje zwyczaje. Lucy pokręciła głową, a potem weszła na podwórko i popatrzyła na dom. Wyglądał dokładnie tak, jak przed laty, tyle że teraz wydał się zdecydowanie mniejszy. Jabłonka, która rosła pod oknami jej pokoju, jak zwykle o tej porze roku uginała się pod ciężarem owoców. Spojrzała w kuchenne okno. Świeciło się w nim. To niechybny znak, że Bella jest w domu i właśnie karmi koty. No cóż, pewne rytuały są jednak niezmienne. Zadrżała lekko na myśl o spotkaniu z Ciotką. Zdziwiła się, że jeszcze może się jej bać. Tak długo walczyła ze strachem i była pewna, że odniosła zwycięstwo. Teraz jednak, gdy miała stanąć twarzą w twarz z dawną opiekunką, to paraliżujące uczucie powróciło. Weź się w garść — skarciła się w myślach. Podniosła głowę, mocno wciągnęła powietrze i zapukała. Przez chwilę nie słyszała żadnej odpowiedzi. Wewnątrz panowała głucha cisza. Wreszcie drzwi otworzyły się na całą szerokość i stanęła w nich kuzynka Julia z różdżką w ręku. Nie zmieniła się bardzo, była tylko chudsza niż przed laty.

— Dzień dobry, Julio — powiedziała, bezskutecznie próbując opanować drżenie głosu.

Kuzynka poprawiła okulary i przez chwilę wpatrywała się w nią niepewnym wzrokiem. Najwyraźniej nie mogła sobie uświadomić kogo ma przed sobą.

— Nie poznajesz mnie?

— Lucy?! — w głosie Julii brzmiało szczere zdumienie. — To naprawdę ty!?

— To... — zdążyła powiedzieć tylko tyle, gdyż kuzynka mocno przycisnęła ją do siebie. Po chwili rozluźniła uścisk i wpatrywała się w nią wzrokiem jednocześnie zdziwionym i uradowanym.

— To naprawdę ty — powtarzała. — Dziecko, gdzie ty byłaś przez te wszystkie lata?

Lucy nie odpowiedziała, tylko jeszcze raz mocno uścisnęła starszą kobietę. Zawsze miała do niej sentyment i naprawdę cieszyła się, że to właśnie ją spotyka w drzwiach domu. Ciotka zapewne nie będzie taka miła. Możliwe, że nawet każe jej wracać tam, skąd przyszła. Oczywiście wróci do Stanów, ale najpierw musi dokładnie sprawdzić, co tu się naprawdę dzieje.

— Wchodź do środka — kontynuowała Julia. — Jesteś cała przemoczona i pewnie głodna.

Lucy, wciąż nie mówiąc słowa, wsunęła się za nią do holu. Postawiła walizkę na podłodze i zdjęła ociekający wodą płaszcz. Potem weszła do salonu. Rozejrzała się wokół i bez zdziwienia stwierdziła, że absolutnie nic się tu nie zmieniło. Skromne, wręcz ascetycznie urządzone wnętrze, ślady kocich pazurów na nogach i obiciach mebli i nawet ten unoszący się wokół, ledwo uchwytny zapach kiszonej kapusty, który tak nieodłącznie kojarzył się jej z domem. Tylko, że sam dom wydawał się opuszczony. Może dlatego, że nigdzie nie było widać kotów. Ani Belli.

— Jesteś sama? — spytała wreszcie, spoglądając na Julię. — A gdzie ciocia?

— Ciocia? — kobieta wyglądała tak, jakby nie zrozumiała pytania.

— Ciocia Bella — wyjaśniła, nieco zdziwiona tą reakcją..

— Bella...

— Wyszła? — dopytywała się Lucy. — Kiedy wróci? Chciałam z nią porozmawiać.

— Bella... — powtórzyła Julia jeszcze raz i nagle zrozumiała w czym rzecz. — Ty o niczym nie wiesz.

— O czym? — spytała, czując narastający niepokój.

— Bella nie żyje.

— Jak to — nie żyje?! — Lucy podniosła rękę do piersi.

— Dostała zawału. Tamtego dnia. W Dolinie Godryka... Nic nie dało się zrobić.

— Co takiego? — aż usiadła na krześle i z niedowierzaniem wpatrywała się w twarz starszej kobiety. — Chcesz mi powiedzieć, że ona nie żyje od osiemdziesiątego pierwszego roku?!

— Dokładnie od drugiego listopada — przytaknęła Julia.

Lucy, mrugając oczami, bezradnie rozglądała się po pokoju. Wiadomość o śmierci Ciotki wstrząsnęła nią do głębi. Przecież tak często o niej myślała. Przez pierwsze miesiące nawet tłumaczyła jej w myślach motywy swojej decyzji. Wykładając Ciotce swoje racje, chciała usprawiedliwić się przed samą sobą. Tymczasem Belli już nie było na tym świecie. Odeszła, nawet nie zdając sobie sprawy z tego, co się stało z jej bratanicą. Nie zdążyła jej potępić i wyrzucić z rodziny. Nie zdążyła...

Harry! To w takim razie co się dzieje z Harrym? — pomyślała, próbując opanować zawrót głowy. Wreszcie po dłuższej chwili odważyła się spojrzeć na Julię.

— A chłopiec? Mieszka z tobą? — zapytała z nadzieją w głosie.

Kuzynka przecząco pokręciła głową.

— To w takim razie gdzie? — Lucy zachłannie wpatrywała się w jej twarz.

— Profesor Dumbledore zabrał go jeszcze tamtego dnia i oddał siostrze Lilki.

— Petunii?! — zerwała się z krzesła. — Niemożliwe! Dlaczego właśnie jej?

— Powiedział, że to dla jego dobra. Że powinien być u jedynej rodziny, która mu pozostała.

Jedyna rodzina, która mu pozostała. Mocno wciągnęła powietrze. To zdanie zabolało jak precyzyjnie wymierzony policzek.

— Czy Petunia dobrze się nim opiekuje? — zapytała, gdy już była w stanie się odezwać. W duchu modliła się o pozytywna odpowiedź.

— Ja... Dokładnie nie wiem — odparła Julia z wahaniem. — Nikt z naszych nie utrzymuje z nim kontaktów. Tylko Arabella Figg widuje go czasami i mówi, że ci mugole chyba nie traktują go najlepiej.

Lucy, próbując ze wszystkich sił opanować nerwy, krążyła po pokoju.

— Dlaczego ty się nim nie zajęłaś? — zapytała wreszcie, spoglądając na Julię.

— Przecież ja tak naprawdę nie jestem z wami spokrewniona. A Dumbledore powiedział, że Harrym musi koniecznie zająć się rodzina.

Rodzina. Znowu poczuła ból. To przecież ona była jego najbliższą krewną. Chrzestną matką i na dodatek czarownicą. Petunia zawsze nienawidziła magii. To na pewno odbiło się na jej stosunku do chłopca. Boże, czemu nikt jej nie zawiadomił? Nie szukał? Miotała się po pokoju, próbując znaleźć odpowiedzi na te wszystkie pytania.

— Uspokój się — Julia położyła rękę na jej ramieniu. — Wypij herbatę, zjedz coś. W tej chwili nic na to nie poradzisz.

Lucy nie odpowiedziała. Prawdę mówiąc jedzenie było ostatnią rzeczą, na którą miała teraz ochotę. Jednak zanim zdążyła powiedzieć coś na ten temat, kuzynka postawiła przed nią filiżankę herbaty i naleśniki. Po namyśle postanowiła trochę się posilić, ale okazało się, że nie jest w stanie przełknąć ani kęsa. To, czego się dziś dowiedziała, było zbyt wstrząsające. Obraz świata, który z takim uporem budowała, okazał się ułudą. I to sprawiło, że po raz pierwszy od wielu lat zaczęła odczuwać coś na kształt wyrzutów sumienia. Znów pojawiła się myśl, że ucieczka była błędem. Czyżby wybrała wtedy niewłaściwą drogę? Może powinna zapanować nad emocjami i zostać? Teraz propozycja Dumbledore’a nabierała zupełnie nowego znaczenia.

Julia długo przyglądała się jej w milczeniu. Wreszcie zapytała nieśmiało:

— A gdzie ty właściwie byłaś?

— W Stanach — wyjaśniła krótko Lucy. — Wśród mugoli.

— Wśród mugoli? Dlaczego?

— Uznałam, że w czarodziejskim świecie nie mam czego szukać — wzruszyła ramionami. — Mugolskie życie jest bardzo proste, jeśli przestrzega się pewnych reguł. Ja się przystosowałam bez problemu. Prawie zapomniałam, że jestem czarownicą.

— A dlaczego... dlaczego wróciłaś?

— Dumbledore zaproponował mi pracę w Hogwarcie.

— Naprawdę? — zdumiała się Julia. — To dobrze. Bardzo dobrze.

Lucy już nie spytała co ma na myśli. Bała się, że dowie się jakiejś kolejnej przerażającej rzeczy. Tymczasem kuzynka podniosła się z krzesła i zaczęła szukać czegoś w kupce papierów leżących na kredensie. Wreszcie wyciągnęła stamtąd lekko wymięty egzemplarz Proroka Codziennego.

— A o tym słyszałaś? — zapytała cicho.

Lucy wzięła gazetę i spojrzała na nią z zainteresowaniem. Nagle poczuła, że blednie. Na pierwszej stronie widniało ogromne ogłoszenie informujące, że Ministerstwo Magii wciąż poszukuje niebezpiecznego mordercy Syriusza Blacka. Pod spodem znajdowało się jego zdjęcie. Wlepiła w nie zdumiony wzrok. Człowiek spoglądający na nią z fotografii kompletnie nie przypominał ciemnowłosego chłopaka, którego niegdyś znała. Był obszarpany, wychudzony i straszliwie zarośnięty. Czy to naprawdę on? Czy mógł się aż tak zmienić? Chyba tak. W końcu Azkaban to nie sanatorium.

Odłożyła Proroka. Nagle poczuła się strasznie zmęczona. Zbyt wiele rzeczy zwaliło jej się na głowę jednego dnia.

— Chciałabym się położyć — spojrzała niepewnie na kuzynkę. — O ile oczywiście mogę tu zostać?

— To przecież twój dom. Mieszkam tu od śmierci Belli, ale prawnie w połowie należy do ciebie, a w połowie do Harry'ego.

Dom. Jak to dziwnie brzmi. Może i dom... Próbowała zapomnieć o tym miejscu, ale okazało się, że są rzeczy silniejsze od ludzkich chęci.

— Gdzie mogę się rozpakować?

— Na górze — odparła Julia. — Niczego tam nie ruszałam.

Wzięła swoją walizkę i zaczęła wdrapywać się po wąskich schodach. Uśmiechnęła się mimowolnie na wspomnienie wszystkich siniaków, które zawdzięczała tym stromym stopniom. Wreszcie zatrzymała się w holu. Na lewo znajdował się pokój Jamesa, a na prawo jej własny. Z wahaniem ujęła klamkę i po chwili stanęła w progu swojego dawnego królestwa. Tu także nic się nie zmieniło. Szafka z książkami, wąskie łóżko, a nawet stary aparat fotograficzny wciąż tkwiły tam, gdzie je zostawiła. W toaletce, na miejsce lustra stłuczonego w dniu jej ucieczki, wstawiono nowe, dokładnie takie samo. Przez chwilę miała wrażenie, że tutaj czas stoi w miejscu. Może rzeczywiście tak było i 2 listopada 1981 roku świat się zatrzymał? Nagle poczuła, że gdzieś odpływają nerwy i pozostaje tylko wzruszenie i tęsknota z tymi dniami, które już nie wrócą. Wtedy wszystko wydawało się mniej skomplikowane. Weszła do środka, położyła walizkę na łóżku i kontynuowała swoje badania. Zbliżyła się do starego, lekko zmatowiałego biurka i delikatnie pogładziła jego blat. Opuszkami palców powiodła po zarysach zamka i ujęła gałkę. Drzwiczki ustąpiły z cichym skrzypieniem. Delikatnie wyciągnęła szufladę, w której niegdyś przechowywała wszystkie swoje skarby i ze zdziwieniem stwierdziła, że jest zupełnie pusta.

— Wyrzuciłaś moje papiery? — zwróciła się do Julii, która właśnie wkraczała do pokoju z naręczem czystej pościeli. — To dobrze.

— Niczego nie ruszałam — zaprzeczyła szybko kuzynka. — Trzeciego dnia po twoim wyjeździe, akurat w dniu pogrzebu Belli, przyszła brygada z Ministerstwa. Wywrócili dom do góry nogami i zabrali co się dało. Zdjęcia, listy, jakieś zeszyty. Zostawili okropny bałagan. A ja dopiero co zdążyłam posprzątać...

— Po co to zabrali? — nie potrafiła ukryć zdumienia. — Moje rzeczy?

— Powiedzieli, że to konieczne, i że może rzucić nowe światło na śledztwo i osobę podejrzanego.

Cóż takiego mogli znaleźć w tych listach? Pełne były opisów błahych codziennych spraw, planów na przyszłość, rozważań na różne tematy. Ale nie zawierały niczego, co wskazywałoby na jego powiązania z Voldemortem. Tak samo pamiętniki nie mogły być interesujące dla aurorów i funkcjonariuszy Ministerstwa.

— To dziwne. Nie rozumiem, po co to zabrali.

— Nie mam pojęcia — Julia wzruszyła ramionami. — Śpij dobrze.

— Dobranoc — odpowiedziała cicho.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin