Harness Charles D. - Szkarłatny świat.doc

(662 KB) Pobierz

Autor - Charles L. Harness
Tytul - Szkarłatny świat
Tłumaczenie - Danuta Korziuk
Opracowanie - Mariusz Szydlik


OD AUTORA

Mam tylko kilka uwag.
Po pierwsze: kiedy ostateczny szkic Szkarłatnego Świata był na ukończeniu, mój stary przyjaciel William Barney (laureat poetyckiej nagrody przyznawanej w stanie Teksas) przysłał mi swój ostatni tom wierszy zatytułowany Lekki Pocałunek Pokrzywy.
Pokrzywa napisana jest białym wierszem i poświęcona została przede wszystkim analizie formalnych sposobów budowania wiersza, temu, jak słowa i zdania składają się w poezję, sprostać wysokim wymaganiom twórców. Kiedy tak delektowałem się Pokrzywą, nagle zdałem sobie sprawę, że w pierwszym rozdziale pominąłem poetów. Trzeba to było naprawić. Lecz w którym szeregu mieliby iść? Chyba nie na czele pochodu, w egzaltowanym towarzystwie morderców i złodziei?
Gdzie zatem? Laureat sam dostarczył wskazówek:

...Kucharze i poeci rzadko spotykają się z wdzięcznością ze strony tych, których żywią. Nie wytykaj nosa z kuchni, siedź na poddaszu, mówią ludzie. Wystarczający to dla ciebie honor, ze pozwolono ci zajmować się tym cennym materiałem, który podajesz na stół.

Czy wobec tego poezja, tak jak cnota, jest nagrodą samą w sobie?
Prrr! Powoli, powiada teksaski liryk. Mamy prawo do czegoś więcej. Musimy przecież wiedzieć, mieć świadomość, że ktoś - człowiek, Bóg, Marsjanin - c o ś, jest gdzieś tam i słucha; musimy

dostrzec błysk, usłyszeć zgrzyt gdzieś tam,
poza krańcami, i wiedzieć, że obcy, słowami
nienazwany intelekt został poruszony.

Lecz przyznaje on (niestety):

Czuję się jak brat tego biednego diabła,
który wystaje na rogu ulicy,
z przejęciem wygłasza kazanie z małego tomiku, który
trzyma w ręce;
druga ręka potrzebna mu jest do gestykulacji;
na diabła, nikt go nie słucha!

Jak zatem powinniśmy zaszeregować poetów? Popatrzmy jeszcze na ostateczną wskazówkę udzieloną przez Laureata:

W Teksasie jest niemal tylu poetów,
ile jest tu grzechotników.
Lecz nie są tak popularni jak one.

I oto mamy. I tak jest na Ziemi, i tak jest w Szkarłatnym Świecie.

Po drugie: czy Szkarłatny Świat jest powieścią autobiograficzna? Tylko moi dalecy kwakierscy przodkowie wiedzą to na pewno. Prawdą jest, że moją pierwszą pracę (był to rok 1933, a ja miałem siedemnaście lat) podjąłem w składzie papieru, który to skład mieścił się w dzielnicy czerwonych latarń. Później byłem urzędnikiem miejskiej komendy policji. Prawdą jest, że mój ukochany starszy brat umarł na skutek rozwoju niemożliwych do zoperowania guzów mózgu. Ale co do reszty, to jest tak, jak powiedziała to Evelyn Waugh w Brideshead Reuisited: Ja to nie ja... oni to nie oni. Oczywiście. Mary Dyer, kwakierska męczennica to postać prawdziwa, rzeczywiście została powieszona za swą zbyt często wyrażaną wiarę w szóste przykazanie i za inne niewłaściwe poglądy. Lecz dobrzy ludzie z Bostonu nie byli w stanie zniszczyć jej całkowicie. Dzisiaj jej pomnik stoi przy Dyer Hall w Harlham College, w Richmond (Indiana), a zapewne jeszcze i w innych miejscach. Możliwe, że któregoś dnia jakiś gwiezdny statek rzeczywiście zaniesie jej imię do jakiegoś Szkarłatnego Świata, a mieszkający tam ludzi znajdą odpowiedź, której ona szukała.
Nielogiczne? Zwykłe naciąganie? Więc co?
Autor Pokrzywy:

To prawda, że podziwiam ścisłe rozumowanie,
które starannie artykułuje postęp.
Lecz kocham co innego:
nieskrępowane błądzenie wyobraźni.

C. L. H.


Rozdział pierwszy
PROCESJA

Zaraz po skromnym śniadaniu matka wyszła za mną na podest i spojrzała na mnie z troską.
- Wiesz, że dziś jest Wielka Procesja?
- Tak, mamo.
- I że zamierzają spalić tę strzygę, tę straszną Jehanne-Mar?
- Tak, wiem.
- Ona nadal upiera się, że zdąży za swego życia rozpoznać jeszcze Objawiciela. Tak przynajmniej mówią.
(Biedna, nieszkodliwa wiedźma - pomyślałem. - Zabiją ją, bo jest szalona. A moja własna, pozbawiona rozsądku matka daje się nabrać na tę farsę).
- Pic na amoniak - powiedziałem. - Nie rzuciła na nikogo uroku.
- Ale zrobi to - spoglądała na mnie z wyraźnym zatroskaniem. - Skoro umiera, to będzie przepowiadać. Wskaże na kogoś. A ponieważ jest strzygą, jej proroctwo będzie przekleństwem. - Schwyciła mnie za ramiona. - Pol! Nie wolno ci być przy spaleniu! Obiecaj mi!
- Mamo - starałem się przemówić jej do rozumu. - Muszę minąć Procesję po drodze do pracy. Inaczej nie dojdę do fabryki - uniosłem rękę. - Słuchaj - wielkie dzwony świątyni zaczynały wydzwaniać połowę godziny. - Nie chcesz chyba żebym się spóźnił. To mój pierwszy dzień w pracy.
- Nie, oczywiście, że nie - zgodziła się pospiesznie. Lecz wciąż mnie trzymała. Uwolniłem się z nadopiekuńczego uścisku i zbiegłem głośno po dwa stopnie na raz.
- Nie patrz! Nie patrz! Obiecaj! - wołała jeszcze za mną.
Och, mamo! Jak mogę obiecać? Przez dwadzieścia lat, które żyję, nie było ani jednej egzekucji w Damaskis. I teraz, dzisiaj... Przyspieszyłem kroku.
Lecz im bliżej byłem centrum miasta, tym trudniej było mi iść. Wszyscy wylegli na ulice, by wziąć udział w Procesji i zabijaniu lub tylko jednej z tych uroczystości. Na Vys Street gromadził się już wielki pochód. Droga do fabryki papieru była oczywiście zamknięta, obstawiona przez milicjantów z pałkami. Przecisnąłem się do przodu, musiałem przecież widzieć. Pchałem się sam, pchano się na mnie. Wielki dzień dla kieszonkowców. Na szczęście (czy nieszczęście?) nie miałem przy sobie ani solati. Nie miałem nawet sakiewki, jeśli o to już chodzi. Motłoch był niespokojny i wszystko mogło się zdarzyć. Trzydzieści lat temu (czytałem o tym), kiedy to został podpisany Wielki Układ, odbyła się Wielka Procesja z pochodniami (nie było takiej nigdy przedtem, nie miało już być nigdy więcej). Tuzin do czwartej lamp, świece, latarnie, pochodnie. Miasto było przez całą noc rozświetlone łagodnym, różowym blaskiem, równie niebezpiecznym, jak uroczym. Było d-tuzin pożarów i beczkowozy jeździły po ulicach do samego świtu. I cały ten czas dzwoniły dzwony! Nasze dzwony mają imiona. Rektor. Pułkownik. Prałat. Tłusty Burmistrz. Słodka Dama. Pośrednik. Karzeł. I wiele innych. A największy z nich, Objawiciel, został odlany z potężnej bryły metalu, która spadła z nieba. I nigdy nie dzwonił. Pewnego razu Gil i ja wdrapaliśmy się na wieżę świątyni, by zobaczyć czemu. I ujrzeliśmy. Dzwon wisiał przerdzewiały na swej belce. I nic w tym zresztą dziwnego. Nikt nie oczekuje, by się odezwał przed przybyciem Objawiciela, a to będzie połączone (tak brzmi przepowiednia) z kolejną Procesją z pochodniami. Lecz nic takiego, oczywiście, nigdy się nie zdarzy. Mity zawsze odnoszą się do odległej przeszłości, a proroctwa do przyszłości tak dalekiej, jakby nigdy nie miała nadejść. Mamy zresztą takie sardoniczne powiedzenie: Kiedy Objawiciel zadzwoni - co znaczy tyle, co nigdy.
Lecz powróćmy do teraźniejszości!
Rozdzielając szturchańce, rozpychając się łokciami i depcząc po palcach, przepychałem się przez skotłowany tłum. Przy Budynku Cechów wspiąłem się na rynnę i, stojąc na gzymsie, mogłem ogarnąć wzrokiem cały plac. W samą porę. Procesja bowiem ruszała.
Spojrzałem w lewo, szukając pośród tłumu tego, który poprowadzi paradę. Kto to będzie? Z pewnością ani kapłan, ani uczony, albowiem jeden nie pozwoliłby na to drugiemu. Nie, ta kwestia została rozstrzygnięta na drodze osobliwego kompromisu, zgodnie z tym, co ustalono w Wielkim Układzie. Rzeczywiście, rozwiązanie problemu było tak proste i tak niesamowicie trywialne, że obie strony rościły sobie do niego prawo. Cytuję z Układu (najlepiej, jak pamiętam):

Na czele Procesji powinna iść osoba o odpowiedniej sławie, osoba zaproponowana przez głównego uczonego i zaaprobowana przez najwyższego biskupa (aprobata nie powinna być nigdy bezzasadnie wycofywana). W ramionach przodownik nieść winien poduszkę, na której pewnego dnia spocznie Najświętsza Strzała, która zamorduje (i tym samym przywróci do życia) Objawiciela.

Co za stek bzdur!
Poznałem w końcu tego, który szedł na przodzie. Pułkownik Dite, naczelnik naszej milicji. Obwieszony medalami mundur błyszczał w czerwonym, słonecznym świetle, ale twarz była bez wyrazu, nawet zimna. Na ugiętych ramionach trzymał kasztanowatą poduszkę. Wyglądał na znudzonego. Ciekaw byłem, co mógł myśleć o tym wszystkim, czy temu dostojnemu pułkownikowi przyszłoby do głowy, że ktoś kiedyś może zażądać od niego, by niósł prawdziwą Najświętszą Strzałę? Zapewne nie. Wydawało się, że nikt - milicja, duchowieństwo ani uczeni - nie wie nic o Strzale. Ani kto ją wypuści, ani kiedy, ani dlaczego. Nie wiedzą nawet, jaki rodzaj łuku zostanie użyty. Najlepszy byłby długi łuk, lecz takich nie ma wiele w okolicy. Używa się ich na dzikie zorki. Milicja nosi kusze, które same ładują się czworokątnymi strzałami. Pozostaje wycelować i pociągnąć za spust. Z bliska przebija na wylot ludzkie ciało. Śmiertelna broń.
I tak obok mnie przeszedł pułkownik Dite, a za nim hałaśliwa reszta celebrantów.
Kolejność cechów, maszerujących za niosącym poduszkę, jest ściśle określona przez Układ. Porządek ten jest, rzecz jasna, odbiciem pozycji społecznej poszczególnych cechów oraz ich ambicji wpływania na to społeczeństwo.
Najpierw Cech Morderców.
Jeden mężczyzna w żałobnej czerni, zamaskowany. To tylko godność honorowa. To zapewne on ma być zabójcą owego nieszczęśnika, który strzeli do Objawiciela. Tak, ta nie napisana jeszcze sztuka ma przynajmniej trzech aktorów.
Następnie Cech Złodziei (wliczając w to włamywaczy, pospolitych rabusiów, kieszonkowców, defraudantów i rozbójników). O to samo miejsce walczyli kiedyś ostro, adwokaci, lecz mimo jedynych w swoim rodzaju i niemal nie wymagających wysiłku metod uwalniania obywateli od ciężaru majątków, ostatecznie przekonano ich, by utworzyli własny cech.
Dalej szli:
Medycy,
Cyrulicy i
Lekarze.
Zmuszeni zostali do ustąpienia pierwszego miejsca Mordercom, w dużej mierze na skutek pewnej dwuznaczności, niezręczności nawet, w sposobie osiągania ostatecznego celu. Wykluczono ich też z Cechu Złodziei, pomimo że przecież ofiara medyków sama płaci im wynagrodzenie, co więcej, musi to zrobić pod groźbą kary administracyjnej - przywilej, którego oba poprzednie cechy bardzo zazdroszczą medykom.
Potem:
Hazardziści,
Zawodowe płaczki,
Lichwiarze,
Astrolodzy,
Fałszerze i Oszuści,
Kaci i Poeci.
(Zgodnie z protokołem Układu miała miejsce poważna dyskusja, czy poeci mają prawo poprzedzać katów, czy nie. Problem rozstrzygnięto rzucając monetę).
I dalej:
Mistycy (trzy stopnie: zwyczajny, wyższy i wielki, zależnie od opłat uiszczanych w Świątyni).
Terminatorzy cechowi opiewali już zasługi swych mistrzów i rozrzucali ulotki i cenniki. Powiew wiatru przyniósł mi jeden. Schwytałem go i przeczytałem:

PRZYSIĘGI I KLĄTWY
Bracia BENG
Court Street
Przekleństwa na wszelkie okazje. Komponujemy na poczekaniu. Umiarkowane ceny - specjalność: bankructwa i niepożądane zaślubiny.
Zdobywcy Nagrody TRIADY.

Dalej szła administracja miasta:
Poborcy Podatków (Cech Złodziei odmówił im miejsca w swoich szeregach),
Milicja,
Urzędnicy,
Listonosze.
Następnie rzemieślnicy:
Tkacze,
Stolarze,
Kamieniarze,
Kopiści.
Potem się zgubiłem.
Zauważyłem jednak:
Farmerów,
Piwowarów,
Rzeźników,
Piekarzy,
Sklepikarzy,
Papierników (otóż to! Dzisiaj to także i mój cech! I tajemnica na dodatek. Kto zapłacił mój t-tuzin solati za przyjęcie do cechu? Nie ja, nie matka, nie sama fabryka. Na pewno nie świątynia. Kto był moim nieznanym protektorem? Żadnych śladów).
Wracając jednak do Procesji. Dalej szli:
Baloniarze.
Na koniec zaś, zaraz przed wozem szli ci, którzy udowadniali swą obecnością postępowość i miłosierdzie marszałków Procesji; skoro włączyli oni w jej skład nawet takie męty społeczne, jak: Nauczyciele.
Jest to widowisko o dziwnym uroku. Wielkie, czerwone, poranne słońce przebijało się przez d-tuzin stadiów oparów amoniaku i kąpało wszystko w odcieniach purpury, szkarłatu, krwawej czerwieni, w której tu i ówdzie przebłyskiwał pastelowy róż. Nawet krzyki, wrzaski i klaskanie, nawet tupot tłumu na kocich łbach zdawał się zabarwiony na czerwono.
Szkarłat, szkarłat, szkarłat.
(Oto dlaczego nazywamy się Szkarłatnym Światem - wyjaśniał kiedyś, wiele lat temu mój świętej pamięci brat Gil. - Lecz czemu wszystko musi być czerwone? Czym właściwie jest kolor? Czy istnieją inne kolory? Obce kolory, których nasze oczy nie widzą. I czy tych kolorów nie ma, czy tylko nasze oczy nie potrafią ich ujrzeć, będąc wrażliwe tylko na odcienie czerwieni. Przyjmijmy, że słońce byłoby koloru X lub Y. Lub X plus Y, plus Z. Jakie kolory widzielibyśmy wtedy? - tak, Gil zawsze zadawał pytania, na które nie można było znaleźć odpowiedzi).
Wyrwałem się z zadumy.
Co to? Nagle wszystko się odmienia. Jak z mgły materializuje się przede mną wóz elektropalenia.
Pojazd ciągną dwa ospałe wołce, które na tę okazję pomalowano upiorną czernią. Powożący wyprzęga je teraz i odciąga na bok.
Na drabiniastym wozie stoi Dziekan Gard i jego ofiara, Jehanne-Mar. Biedna, skulona kreatura, związana i zakneblowana. Wygląda całkiem nieszkodliwie.
Jej głowa obraca się, zupełnie jakby czegoś szukała. Złapałem spojrzenie jasnych, błyszczących oczu.
Pośrodku wozu stoi krzesło, za nim bateria. Zręczni pomocnicy rozwiązują czarownicę. Już zatrzasnęli ją na żarłocznym krześle, podwinęli rękawy i spódnicę i zapięli ostre, metalowe pasy na jej drżącym, chudym ciele. Wolne zostawili tylko prawe ramię: Tego wymaga Układ, trzeba dać jej szansę uczynienia znaku S, dla Siris, dobrego Boga.
Miała umrzeć, utrzymywała bowiem, że za swego życia zidentyfikuje Objawiciela. Według Układu przyjmowano, że twierdzenie to jest pierwszorzędną herezją, doraźnie karaną Sakramentem Elektrospalenia. Nikogo jednak, jak dotąd, nie wskazała i wyglądało na to, że jej fantazje zginą wraz z nią.
Mimo znacznej odległości widziałem, jak poruszają się wargi świętego męża. Zgodnie z rytuałem zachęcał ją, by się pokajała, chociaż, oczywiście, tak czy owak zamierzał ją uśmiercić. Następnie (znów podług rytuału), wyciągnął jej knebel.
Nagła cisza zapanowała na placu. Jehanne-Mar powoli uniosła wolne ramię.
Chwiało się i drżało. Czy zamierzała wykreślić S na znak skruchy? Nie. W ostatnim przypływie sił zacisnęła dłoń w pięść. Potem uwolniła wskazujący palec, a najbliżej stojącym zaparło dech z przerażenia. I ujrzałem, dlaczego. Miała tylko pięć palców. Szatan siriS odgryzł jej jeden, by naznaczyć swą własność.
Co teraz?
Błyszczące oczy i wyprostowane ramię błądziły powoli po dumie. Ludzie odwracali twarze. Nikt nie mógł znieść tego straszliwego, skazującego palca.
Ręka Garda zawisła nad przełącznikiem.
I zaraz potem rozegrało się kilka rzeczy naraz.
- Oddaję cię twemu panu, siriS! - krzyknął Gard, opuszczając dłoń.
-Ty! - wrzasnęła Jehanne-Mar wskazując prosto przez plac. (Na mnie?).
Jej późniejsze wrzaski zostały zagłuszone przez tłum. Jeszcze wczoraj te kreatury były cichymi, prawomyślnymi obywatelami i jutro będą nimi znowu. Ale dzisiaj śmierć i woń palącego się ciała przywiodły ich do szaleństwa. Najgłośniejsze były gospodynie domowe.
Uczeni powiadają, że ciało ludzkie kumuluje w swych komórkach tlen, zupełnie jak komórki drewna. Ciepło elektryczności wyzwala ten tlen, który reaguje z bogatymi w wodór parami naszej atmosfery, co daje jeszcze więcej ciepła. I tak ogień żywi ogień, a Jehanne-Mar dostarcza opału dla swej własnej kremacji. Tanie i wydajne, żadnych kosztów, ojcowie miasta opłacają tylko dzierżawę stosu elektrycznego i urnę na prochy.
I tak wkrótce było po wszystkim. I już terminatorzy piekarscy torowali sobie drogę przez tłum.
- Bierzcie gorące ciastka Jehanne-Mar! Ciastka Jehanne-Mar!
Zlazłem po rynnie i pospieszyłem wzdłuż alei. Było w tym wszystkim coś zatrważającego. Wrzawa ucichła, gdy skręciłem w Vys Street. Mogłem uporządkować trochę myśli.
"Ty". Co ona przez to chciała powiedzieć? Już dość było złego, że musiała umrzeć. Co gorsza, to musiało być przeprowadzone publicznie. Widowiskowe preludium do sprzedaży ciastek nazwanych od jej imienia. Lecz dlaczego musiała wskazać akurat na mnie? Jeśli musiała. No i jeśli tak było. Niczego tu nie byłem pewien. Czy było to jej proroctwo i klątwa zarazem? Niektórzy naprawdę dziwnie umierają.
I - czy naprawdę była strzygą?
Trudno wyjaśnić, czym jest strzyga. Tej demonicznej kreatury nie zdefiniowano w żadnym słowniku. Przypuszczalnie jest sługą siriS, lecz czy to prawdziwy człowiek, czy może córka szatana, tego nie wie nikt. Kościół mówi, że to ona sama określa się przez to, co mówi i robi. Wypowiada plugawe herezje. By dać upust swej złej woli, może powodować defekty u nie narodzonych jeszcze płodów, może sprowadzać choroby na ludzi i zwierzęta, może rozsiewać epidemie i przyciągać plagi. Kiedy mamrocze - rozmawia z cząstką siriS wewnątrz jej umysłu. Może przybrać kształt dzikiego zwierza i zabić podróżnego, który samotnie zapuścił się w noc. Gdy jest bardziej wyrafinowana - siłą wzroku i koncentracją może niewinne dzieci przywieść do obłędu. Jej mistrz, siriS, nie przeszkodzi jej. Każda strzyga ma swój męski odpowiednik: czarownika i maga.
- Gdzie oni są? - spytałem raz Gila.
- W naszych umysłach.
- Ale czasami łapie się ich i pali.
- Więc nie daj się złapać.
To było zbyt zagmatwane. Potrząsnąłem energicznie głową, by rozjaśnić umysł. Żadnych więcej strzyg, żadnej Jehanne-Mar, żadnych myśli o jej wskazującym palcu!
Jestem na Vys Street i zmierzam do fabryki papieru - mojej pierwszej płatnej pracy.

Rozdział drugi
JOSI

Vys Street.
Nazwa była znajoma. Obok świątyni był kurant Vys, a w kolegium dzwonnica Vysa. Być może Vysowie byli jedną z dawnych rodzin założycielskich. Jeśli tak, to chyba zeszli już ze sceny.
Vys Street.
Żwirowa droga pokryta warstwą czystej gliny. Magazyny. Bocznica kolejki ciągnionej przez wołce. Chodnik kończący się o dwa kroki od placu. Żadnych sklepów. Chyląca się ku ruinie dzielnica mieszkaniowa. Jakieś stajnie wołców, warsztaty naprawiające powozy, karłowata, szara trawa porastająca coś, co kiedyś było podwórzami. Krzywe gonty domów pokrytych łuszczącą się farbą. I zapachy. Jak wymyślna synteza podejrzanych pachnideł. Przede wszystkim jednak woń brudu ulicy. Męcząca dzielnica. Bolesne znużenie emanowało ze ścian domów i mieszało się z węglovadanami ze sklepów i ze stajni. Wszystko zaś osnute było dymem shrootów i zwietrzałego aele. Węszyłem z niepokojem, atmosfera była zwodnicza. Ale nic, przez najbliższą, a może i dalszą przyszłość będę wdychał te aromaty pięć razy na sekstyl i pozostawało to zaakceptować. Odetchnąłem głęboko, by powietrze Vys Street przeniknęło do moich płuc i zaakceptowało mnie.
Jakiś nikły, dziwny dźwięk wdarł się nagle w moją zadumę: gwizd. Raczej łagodny, nawet wabiący.
Odruchowo podniosłem wzrok; wiedziałem, że to nie do mnie, nikogo tu nie znałem, nigdy przedtem nie byłem na Vys Street, nawet spotkanie w sprawie pracy miało miejsce nie tutaj, tylko, mówiąc ściśle, w rezydencji właściciela, Squire Gearinga.
O mało się nie potknąłem. W obramowaniu okna, małego, pokrytego łuszczącą się różową farbą domku, stała dziewczyna. Przez firankę nie mogłem dostrzec jej twarzy, lecz nie miało to żadnego znaczenia. Istotna część dziewczyny, a mianowicie cała jedna noga, była widoczna, wygięta i obnażona. Jej sukienka (czy koszula nocna) podwinęła się i odsłaniała ją aż po udo. Musiała stać na drugiej nodze. Rzuciłem szybkie spojrzenie na środek zakurzonej ulicy i z łomoczącymi sercami ruszyłem dalej.
Po drugim gwizdnięciu (tym razem z przeciwnej strony ulicy) zdałem sobie sprawę, że idę po prostu przez dzielnicę burdeli. Tak, moja droga do pracy prowadziła przez "różowe miasteczko". Tędy przez najbliższe dni, lata, przechodzić będę do Fabryki Papieru Magna i tędy będę przenosił moje sekstylne wypłaty. Kiedy szedłem dalej, moje myśli znów poszybowały do Gila.
- Co o tym myślisz? Założę się, że t e g o nie uczyli cię w kolegium. I te cztery nutki, które gwizdała. Są znajome, coś jak świątynne dzwony. Co to było?
Nie wiedziałem, a Gil nie żył już od roku. Nie oczekiwałem zresztą żadnej odpowiedzi. Często prowadziłem z moim zmarłym bratem takie rozmowy, w myślach. Wiedziałem, że to dziwaczne, ale pewien byłem, że nieszkodliwe. Przynajmniej o tyle, o ile nie poruszałem wargami i nie robiłem wrażenia, jakbym mamrotał coś do siebie.
- Dziewczyny - powiedziałem do Gila. - Gołe kobiety. Czterdzieści solati o ósmej rano!
Była to rozweselająca myśl, lecz wiedziałem, że nic z tego. Niemniej strach przed niepowodzeniem w pierwszej pracy nieco zelżał. Matce, rzecz jasna, nic powiedzieć nie mogłem. Kazałaby mi zaraz rzucić pracę, a potem mogłoby upłynąć, wiele sekstyli, nim zdołałbym znaleźć inne zajęcie. To było nie do pomyślenia, musieliśmy mieć pieniądze teraz. Musiałem podjąć tę pracę - nie miałem już nic, co zgodziłbym się sprzedać. W tych sekstylach, gdy Gil leżał umierający, sprzedałem wszystkie moje zwoje, a były tam i Poematy Deki, i Trzydziestu trubadurów (w większości podarunki od Gila). Poszły po jednym solati każdy; nawet Nauka dozwolona (trzy zwoje) z cudownymi iluminacjami Theoscienta Sojona. Zostało mi kilka nowo wydrukowanych, paginowanych książek, głównie kroniki podróżnicze. Ręczna maszyna drukarska była nowością, więc za te ostatnie zażądałbym pięciu solati. Lecz wyszło tak, że nie musiałem tego sprzedawać. Wystarczyło, że przeprowadziłem wywiad w sprawie pracy w Magnie. Squire Gearing poszukiwał młodego człowieka, który mógłby pracować w magazynie, a ponadto obsługiwać maszynę drukarską. Panie były wykluczone. Nagle stało się jasne, że to wielki interes, chociaż nie wszyscy jeszcze to zrozumieli.
Nie, nie miałem zamiaru zaczynać poszukiwań od nowa. Matka już i tak była zaniepokojona tym, że Magna i Vys Street były położone w pobliżu Świątyni i Biblioteki Publicznej.
Już widziałem fabrykę - parę domów dalej, na lewo od skrzyżowania - murowane budynki z wyblakłym szyldem, różowe litery na czarnym tle. Wisiał nad rampą towarową głównego budynku, który wyglądał na stary i mocno już wyeksploatowany.
Mijałem właśnie duży, różowy dom na rogu, ten z wysoką pozbawioną okien wieżą, kiedy we frontowych drzwiach pojawiła się kobieta ubrana w jasnoróżowy szlafrok przewiązany sznurkowym paskiem, który z przodu zwieszał się w pętlach. Pod szlafrokiem miała przejrzystą nocną koszulę. Czarne włosy opadały w nieporządnych kędziorach na jej policzki, snop słonecznego światła ze wschodu rozpłomienił jej głowę i ramiona, roziskrzył włosy.
Nasze spojrzenia spotkały się na moment, lecz na skutek blasku rodzącego się dnia nie mogłem dostrzec koloru jej oczu. Może szare? Czarne włosy, szare oczy... Wyglądała jak tajemnicza dama z obrazu Terna Madonna Obłoków.
O ósmej rano, jeszcze w nocnym stroju i bez makijażu była naprawdę piękna.
I pozostała piękna nawet wtedy, gdy, podszedłszy bliżej, ujrzałem, że jej twarz wydaje się naznaczona tragicznym piętnem. Gdy obserwowałem ją tak kątem oka, otarła policzek wierzchem dłoni. Zastanawiające, jej oczy były dziwnie opuchnięte. Czy były mokre? Co robiła właściwie, ścierała dłonią z policzków jakiś płyn? Co niby? I skąd tam się wziął? A może to wierzch jej dłoni? Przez chwilę zapatrzyłem się na jej rękę. Właśnie wtedy mnie zauważyła, gładko i szybko wepchnęła obie ręce w przeciwne rękawy szlafroka.
Potem założyła ramiona na piersiach i po raz pierwszy spojrzała prosto na mnie. Nie cofała wzroku, tylko wyraz jej twarzy się zmieniał. Smutek zdawał się ulatniać. Patrzyła na mnie pilnie z czymś w rodzaju rosnącego zdumienia. Zamarliśmy na chwilę oboje, aż obejrzała mnie od stóp do głów. Szaleństwo! Musiała być podobnego zdania, gdyż równocześnie przełamaliśmy nasz bezruch. Ja ruszyłem dalej, a ona pochyliła się, by wziąć poranną gazetę i koszyk z wiktuałami (chociaż nadal starała się zasłaniać ręce). Udawała, że mnie ignoruje, lecz wiedziałem, że patrzy wciąż na moje plecy oddalające się w kierunku fabryki papieru.
Czy wszyscy kompletnie dziś poszaleli? O co chodzi? Kim ona jest? Nie miałem odwagi obejrzeć się. Czy to jedna z tutejszych dziewczyn? Wydawała się inna. Ile ma lat? Między dwudziestką a trzydziestką? A co to za różnica...
I ta wieża-wbudowana jakby w jej różowy dom. Czy może odwrotnie. Pobudziła jakieś odległe wspomnienie. Wieża... wieża... coś szczególnego. Mieliśmy, oczywiście, jeszcze inne wieże w mieście. Mieliśmy Wieżę Zorka wzniesioną z dyspens udzielanych bogatym parafianom na jedzenie zorka w święta. Mieliśmy Wieżę Świętych, ufundowaną przez tych, którzy za życia nabyli sobie prawo do świętości. I tak dalej. Wszystkie te budowle miały schody, drzwi, portyki, okna. Lecz nie t a wieża. Jej mury były ślepe; ani portalu, ani okna czy witrażu, żadnego widocznego wejścia.
Już mam. Kiedy Gil i ja byliśmy chłopcami, obluzowaliśmy kratę w wejściu do sutereny Biblioteki Publicznej. Wkradliśmy się do środka między przymocowane łańcuchami książki i zwoje. Mając tylko wątłą tlenową lampkę, próbowaliśmy czytać wszystkie zakazane lektury. Znaleźliśmy parę pozycji o perypetiach związanych z Wieżą. Coś o zstąpieniu z nieba i o dziewczynie złapanej na włóczęgostwie. Przedziwne rzeczy. Nie mogłem sobie przypomnieć nic więcej, lecz wiedziałem, że któregoś dnia do tego wrócę, z większym sensem. Lecz teraz - do fabryki papieru!
Spuściłem głowę i przeszedłem przez skrzyżowanie.
Squire Gearing był niskim, nerwowym i tłustym mężczyzną. Ciężkim krokiem wyszedł w swej tunice na rampę w chwili, gdy przybyłem. Najpierw nieznacznie zmarszczył brwi, jak gdyby żałując tych kilku chwil potrzebnych na powitanie nowego pracownika, po czym niedbale wyszczerzył do mnie zęby, akurat dość, by mnie pozdrowić nie tracąc czasu. Obejrzał mnie i potrząsnął głową.
- Powinienem był ci wspomnieć, że trzeba tu będzie przebrać się w jakieś ciuchy. Przynieś jutro coś starego.
- Tak, proszę pana - to łatwe, mam tylko stare ubrania.
Przerwało nam skrzypienie kół przejeżdżającego furgonu. Był to ambulans. Obaj patrzyliśmy, jak zatrzymuje się w poprzek podjazdu do rampy, tuż obok zniszczonej, jednoizbowej chałupy. Dwóch ludzi wysiadło z wozu, przeszło do tyłu i wysunęło nosze. Zdaje się, że nie bardzo się spieszyli. Jednemu zajęło trochę czasu zapalenia shroota. W końcu zniknęli wewnątrz rudery.
- Pewnie jakiś hobo - mruknął Gearing. - Czasem bywa tak. Gdy zdecydują, że są za słabi, by wskoczyć do jadącego pociągu, to rezygnują. Idą tam i umierają. Milicja znajduje przynajmniej jednego raz w miesiącu. Był o tym artykuł w gazecie. Musiałeś go czytać.
Przypomniałem sobie. I naraz chałupa nabrała złowieszczego wyglądu. Wyłamane okna wyglądały jak oczodoły czaszki, a trzaskające frontowe drzwi przypominać zaczęły wyszczerzone zęby.
Dwaj mężczyźni wynieśli obciążone nosze, wpakowali je do wozu, zacięli batem żałośnie chudego wołca i wóz zniknął za rogiem.
Wiedziałem, że nie powinienem zabierać mojemu nowemu szefowi czasu czymś, co nie ma nic wspólnego z moją pracą, lecz ostatecznie to on sam poruszył ten temat, a ja byłem ciekawy.
- Czemu tego nie zburzą? - spytałem. - Mam na myśli tę chałupę.
- Josi postawiła ją kilka lat temu. Jest jej właścicielką i nie pozwoli jej rozebrać. Josi... księżna... wielka pani... Jest posiadaczką prawie wszystkiego, co tu widzisz dokoła. Wszystkich tych domów. Wszystkiego z wyjątkiem mojej fabryki.
- Josi? Przystojna kobieta, czarne włosy w lokach? Mieszka w tym domu z dużą wieżą, na rogu?
- Tak. - Spojrzał na mnie zdumiony. - Znasz ją?
- Nie - powiedziałem szybko. - Była na ganku. Zabierała gazetę, gdy przechodziłem tamtędy.
- Chodźmy - wzruszył ramionami.
Wszedłem za nim na wewnętrzny dziedziniec, gdzie jeden po drugim pokazał mi wszystkie budynki.
- Furgony przywożą odpadki, z których wyszukujemy najlepsze skrawki materiału i papieru. Składujemy je w tym magazynie. - Skinął, bym szedł za nim. - W tej szopie wrzucamy je do młynów. Wszystko rozdrabniamy na jednolitą masę. Chłopcy czerpią ją i rozlewają w arkusze. O, tam - wskazał. - Trzeba pilnować grubości warstwy zależnie od tego, czy ma to być papier do pisania czy do druku, do pakowania czy na pudełka, i tak dalej.
Przeszliśmy do innego budynku.
- To jest hala gorąca. Przechodzą przez nią arkusze, żeby wyschnąć.
Dwaj rozebrani do kusych spodenek robotnicy zwijali schodzącą z suszarek taśmę w bele. Po ich ciałach spływał pot (o zapachu węglowodoru aminowego). Uwięzieni w swym piekle nawet nie podnieśli wzroku.
- Nie zatrzymujmy się - Gearing prowadził mnie dalej. - Skład. Tutaj dostarczamy zamówiony towar - powiedział Squire z dumą. - Mamy około d-tuzin różnych pozycji i klientów w promieniu kilku tuzinów mil.
Wróciliśmy z powrotem do biura.
- Zaraz powinni zjawić się pośrednicy - gderał. - Za późno przynajmniej o pół godziny. Oczywiście, wszyscy byli na paleniu. Ciekawe, jakie podadzą usprawiedliwienia. Chore babcie, wołce z kolką. Na rozszczepione kopyto siriS...
Wśród wyposażenia małego biura znajdował się i stół Gearinga, i kantorek rachmistrza, i stół, który miał odtąd być mój. Była jeszcze maszyna do składania.
Tymczasem do rampy zaczęły podjeżdżać dwukółki. Gearing przedstawiał mi przyjeżdżających, gdy wchodzili do biura. Nie było ich wielu, lecz mimo to byłem pewien, że nieraz pomylę ich nazwiska.
- A to jest Ban Bonnar. Ban prowadzi naszą platformę ciężarową. Ban, zechciałbyś pokazać ją Polowi? A potem przyprowadź go z powrotem. Chciałbym, żeby wydrukował kilka cenników.
Bonnar miał dwadzieścia jeden lat, był chudy, lecz niespodziewanie silny.
- Dotychczas cały wóz ładowałem sam - powiedział. -Ale interes się rozkręca i teraz pewnie będziesz mi pomagał.
- Oczywiście, domyślam się tego.
Stanęliśmy przed platformą z wielkim, pociągowym wołcem. Zwierzę zlustrowało nas. Cofnąłem się za Bonnara.
- Na imię ma Pips - powiedział woźnica posępnie. - Inaczej zwana też Slut.
- Ooo!
- Ona mnie nienawidzi. A ja nienawidzę jej - rozejrzał się dokoła. - Gearing lubi oszczędzać. Kupił ją na aukcji. Potem dowiedzieliśmy się, że odgryzła rękę poprzedniemu woźnicy. Więc lepiej uważaj, Pol.
- Na pewno.
I tak zacząłem.
Byłem zatrudniony jako pisarz-magazynier.
Mój pierwszy dzień przebiegał typowo. Podyktowano mi. Przepisałem. Na maszynie drukarskiej wydrukowałem cenniki, biuletyny, zamówienia, monity.
Nigdy potem nie zabierało mi to w ciągu dnia więcej niż jedną czy dwie godziny. Przez resztę czasu robiłem użytek z muskułów. Ładowałem na ręczne wózki paczki papierowych toreb, bele papieru, pudła z marszczonego kartonu. I uczyniłem odkrycie - papier był cięższy od wszystkiego, co można było znaleźć w fabryce. Bela papieru pakowego mogła ważyć nawet ponad dwa d-tuziny baron. W magazynie pomagałem Banowi załadować to, co zamówili pośrednicy. Razem wywlekaliśmy bele papieru i paczki papierowych toreb na tylną rampę, gdzie czekały na platformę. To była ciężka praca i pociliśmy się obficie.

Matka czekała na podeście schodów naszego małego mieszkania nad stajnią. Obok niej stał Burnie, merdając szaleńczo ogonem. Matka zauważyła wielkie plamy potu wokół pach mojej koszuli i spojrzała na mnie z niepokojem.
- Jak było?
- Doskonale. To nie jest trudne.
Odprężyła się trochę.
- Spodobałeś im się?
- A jakże. Miłe miejsce - wypchnąłem nogą yeda na podest i wszedłem za matką do mieszkania. Pociągnąłem nosem.
- To potrawka - powiedziała dumnie. - Z paroma plasterkami zorka.
(Gdzie ona dostała zorka? Prawdopodobnie pożyczyła od naszej gospodyni).
- Och, pachnie cudownie. Ale najpierw pozwól, że wezmę kąpiel. Niech trochę odetchnę.

Kiedy leżałem w ciepłej vadzie, zdałem sobie sprawę, że mięśnie mam jak z drewna i każdy iskrzy boleśnie. Jęknąłem, czy tak będzie co wieczór? Nie, nie będzie. Zrozumiałem szybko, że tak być nie może, albo bowiem umrę, albo przywyknę i stanę się twardy jak niebiański metal.
Po kolacji, gdy leżałem w łóżku i robiłem przegląd dnia, zauważyłem, że nie myślę już o storturowanych mięśniach. Bardziej interesujące wątki przepędziły ból. Raz jeszcze przeżywałem wczesny poranek i tę chwilę, gdy Jehanne-Mar wskazała na mnie i krzyknęła "Ty!", i tę, kiedy Josi z wieży spojrzała na mnie, a ja ujrzałem, jak jej twarz zmieniła wyraz z tragicznego na zdumiony:
Odeszłaś, spalona, Jehanne-Mar. Nie zostało nic prócz popiołów, które zostaną wsypane do ceramicznej urny i pochowane gdzieś na rozstajach dróg.
Ale Josi, ach, Josi! Jesteś nad wyraz żywa. W myślach rozbieram cię z różowego szlafroka i nocnej koszuli. I widzę, że jesteś bardzo jasna. I teraz wiem, dlaczego tak zapatrzyłem się na twoje dłonie, gdy ocierałaś ten płyn z oczu. Tylko pięć palców? Niemożliwe. Zbyt szybko po biednej Jehanne-Mar. Mój umysł płata mi figle. Ach, Josi.
Uśmiechnąłem się i zapadłem w sen.

W ciągu paru dni z łatwością nabyłem rutyny.
Każdego ranka Ban i ja przebieraliśmy się w robocze fartuchy i tuniki bez rękawów, normalnie przechowywane na wieszakach za biurem Gearinga. Pociłem się obficie, gdy słońce było wysoko, a robota ciężka. Krępowało mnie to i po pracy zazwyczaj przepłukiwałem koszulę w basenie i suszyłem. Każdego wieczoru przebieraliśmy się z powrotem w nasze "dobre" rzeczy.
Squire Gearing był zawsze na swoim miejscu, gdy wchodziłem i wiem, że ostatni wychodził wieczorem. Planował, spiskował, prowadził kampanie. Sprzedaż papieru była sprawą śmiertelnie poważną. Wieczorem przeglądał wszystkie kwity sprzedaży, próbował znaleźć sposób zwiększenia zamówień. Przeglądał rozliczenia; wiedział dokładnie, kiedy klient może potrzebować nowej beli papieru pakowego czy nowej paczki papierowych toreb. Było pewne, że w odpowiedniej chwili wyśle tam pośrednika i uprzedzi zamiar wizyty klienta u konkurencji. Cały wieczór obmyślał strategię na dzień następny. Rano wzywał mnie i ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin