Gerrold David
Dziecko z Marsa
(The Martian Child)
Z "NF" 12/95
Pod koniec spotkania kobieta z urzędu do spraw adopcji
oznajmiła:
- Och, i jeszcze jedno. Dennis uważa, że jest
Marsjaninem.
- Słucham? - Nie byłem pewien, czy dobrze ją zrozumiałem.
Moje papiery leżały porozrzucane po całym biurku - grube, zszyte
razem pliki rozmaitych raportów, opinie psychiatrów w
plastykowych kopertach, kserokopie diagnoz szpitalnych, ręcznie
pisane notatki pracowników urzędu do spraw adopcji, wypisane na
maszynie raporty o maltretowaniu dzieci, powiązane razem zapisy
procesów sądowych oraz moje własne odręcznie nabazgrane
zapiski: "Nadpobudliwość", "Uszkodzenia powstałe w okresie
płodowym na skutek alkoholizmu rodziców", "Maltretowanie
emocjonalne", "Maltretowanie fizyczne", "Apgar", "Skala
Connersa". Wcześniej nie miałem pojęcia, że jest aż tyle
problemów związanych z dziećmi. Przez moment naprawdę
rozglądałem się za teczką z napisem "Marsjanie".
- Uważa, że jest Marsjaninem - powtórzyła pani Bright.
Była to drobna kobieta, bardzo oficjalna i uprzejma. -
Tłumaczył swoim opiekunom, że nie jest taki jak inne dzieci -
pochodzi z Marsa i dlatego nie można od niego wymagać,
żeby przez cały czas zachowywał się jak Ziemianin.
- Cóż, to żaden problem - odezwałem się odrobinę za
szybko. - Niektórzy z moich najlepszych przyjaciół są
Marsjanami. Nie będzie odstawał od normy. Wszystko pójdzie
dobrze, jeśli nie będzie zechce triblów albo nie
zacznie zaczepiać dzikiego chtorranina.
Po minach urzędniczek zorientowałem się, że wcale ich to
nie rozbawiło. Na moment serce podeszło mi do gardła. Może nie
powinienem był tego mówić? Może moje reakcje były zbyt
nonszalanckie?
Najgorszą sprawą w całej adopcji jest to, że musisz
przekonać kogoś, by ci zaufał i powierzył dziecko. A to
oznacza udzielenie pozwolenia obcym osobom na skrupulatne
przebadanie całego twego życia. Zbadane zostanie wszystko:
sytuacja finansowa, historia chorób, dom i inne
nieruchomości, wychowanie, osobowość, motywacje, rejestr
policyjny, iloraz inteligencji, nawet życie erotyczne. To
oznacza także, że każdy powód do samozadowolenia, jaki
kiedykolwiek miałeś, zostanie rozbity w proch.
Jeżeli masz jakiś słaby punkt, to odniesiesz wrażenie,
że cała procedura skoncentrowana jest właśnie na nim. W moim
wypadku było to okropne i jakże znajome poczucie, że jestem
zawsze na drugim miejscu - nie dość dobry, by bawić się ze
starszymi dziećmi albo dostać prestiżową pracę, albo zdobyć
nagrodę, czy co tam było do osiągnięcia. Choć podczas tego
spotkania mieliśmy tylko ustalić, czy ja i Dennis
pasowalibyśmy do siebie, wciąż dręczyło mnie uczucie, że oto
znowu poddawany jestem ocenie. Co się stanie, jeżeli i tym
razem nie okażę się dość dobry?
Spróbowałem jeszcze raz:
- Wciąż przedstawiacie mi najczarniejsze scenariusze -
zacząłem powoli. - Że nie wiadomo, czy dzieciak jest w ogóle
zdolny do głębszych uczuć... to brzmi tak, jakbyście usiłowali
mi go wyperswadować. - Zdążyłem ugryźć się w język, zanim
wyrwało mi się za dużo. Nagle ogarnęła mnie złość, właściwie
bez powodu. Przecież ci ludzie wykonywali tylko swoją pracę.
I raptem olśniło mnie. Oto właśnie powód - oni tylko
wykonywali swoją pracę.
W tym momencie zrozumiałem, że nikogo w tym pokoju nie
łączy z Dennisem taka więź jak mnie - a ja go nawet
ani razu jeszcze nie widziałem. Dla nich był jedynie kolejną
sprawą, którą należało doprowadzić do końca. Dla mnie był...
szansą na posiadanie rodziny. To niesprawiedliwe z mojej
strony -wyładowywać frustrację na tych zmęczonych,
przepracowanych kobietach, w dodatku marnie opłacanych. One
też się tym wszystkim przejmowały, tylko że inaczej.
Opanowałem złość.
- Proszę posłuchać - zacząłem, pochylając się do przodu,
kładąc ręce spokojnie i z rozmysłem na stole. - Jeżeli biedny
dzieciak po tym wszystkim, co przeszedł, chce uważać się za
Marsjanina, to ja nie będę mu tego odmawiał. Poza tym
sądzę, że jest to wzruszające. Dowód na umiejętność radzenia
sobie w każdych okolicznościach. Dla niego stanowi to
najbardziej racjonalne wyjaśnienie jego irracjonalnej
sytuacji. Pewnie czuje się odizolowany, porzucony, inny,
samotny. To mu przynajmniej coś wyjaśnia. Ułożył
historyjkę zbudowaną na tej sytuacji i teraz potrafi sobie z
nią poradzić. Być może, jest to złe wyjaśnienie, ale jedyne
logiczne dla niego. Głupotą byłoby mu to odbierać.
Kiedy już im wygarnąłem, nie mogłem oprzeć się pokusie
wypowiedzenia jeszcze jednej myśli.
- Znam mnóstwo ludzi, którzy kryją się w świecie fantazji,
bo rzeczywistość jest dla nich zbyt trudna. Fantazje to moja
specjalność. Różnica polega tylko na tym, że ja je zapisuję
i każę reszcie świata płacić za przywilej dzielenia mojej
iluzji. Fantazjowanie to nie ucieczka, tylko sposób na
przeżycie. Sposób na poradzenie sobie ze sprawami, które
człowieka przerastają. Dlatego uważam fantazję za coś
wyjątkowego, co należy chronić i pielęgnować. To bardzo
delikatna roślinka, a bez niej jesteśmy tacy bezbronni.
Wiem, co ten chłopiec czuje, bo sam przez to przechodziłem.
Nie byłem, dzięki Bogu, w takich okolicznościach jak on, ale
wiem jedno -jeśli będą go otaczać dorośli, którzy nie
wyczują jego prawdziwych potrzeb, to nigdy nie dostanie tej
szansy na dostosowanie się, o której wszyscy tu ciągle
mówią. - Po raz pierwszy patrzyłem na nie, jakby to one
musiały zadowolić mnie, a nie odwrotnie. - Proszę mi
wybaczyć pewność siebie, ale on potrzebuje kogoś, kto mu
powie, że może sobie być Marsjaninem, jeśli chce. Należy
pozwolić mu być Marsjaninem tak długo, jak długo będzie tego
potrzebował.
- Tak. Dziękuję - odezwała się nagle najważniejsza
urzędniczka. - Myślę, że mamy już wszystkie potrzebne nam
informacje. Wkrótce się z panem skontaktujemy.
W tym momencie opuściła mnie cała nadzieja. Nie
zrozumiała ani słowa z mojej przemowy. Byłem
pewien, że wszystko zlekceważyła. Pozbierałem swoje papiery.
Wymieniliśmy uprzejmości i uściski dłoni, przez całą drogę do
windy miałem przylepiony do twarzy oficjalny uśmiech. Nie
odezwałem się ani słowem, moja siostra także nie. Oboje
zaczekaliśmy, aż znajdziemy się z powrotem w samochodzie
ruszyliśmy w stronę hollywoodzkiej autostrady. Ona siedziała
za kierownicą, prowadząc duży wóz w tym wariackim ruchu bez
najmniejszego wysiłku, jak to potrafi tylko pośrednik handlu
nieruchomościami z Los Angeles.
- Zawaliłem sprawę - jęknąłem. - Prawda? Znowu byłem za
bardzo... sobą.
- Skarbie, moim zdaniem, wszystko poszło świetnie. -
Poklepała mnie po ręce.
- Nie dadzą mi go - upierałem się. - Jestem samotnym
mężczyzną. Nie zgodzą się na to. Najpierw biorą małżeństwa,
potem samotne kobiety, a dopiero na końcu, jeżeli nikt inny
dzieciaka nie zechce, wezmą pod uwagę samotnego mężczyznę.
Jestem na szarym końcu listy. Nigdy nie dostanę tego
dziecka. Nigdy nie dostanę żadnego dziecka. Kobieta, która
się zajmuje moją sprawą, uprzedziła mnie przecież, żebym
zbytnio na to nie liczył. Są nim zainteresowane jeszcze dwie
rodziny. Ta rozmowa to czysta formalność. Wiem o tym. Aby
mogli udowodnić, że brali pod uwagę więcej niż jedną
możliwość. - Czułem, jak frustracja rośnie we mnie niczym
balon wypełniony bólem. - A to właśnie jest dzieciak dla
mnie, Alice, jestem tego absolutnie pewien. Nie mam
pojęcia, dlaczego, ale tak jest.
Po raz pierwszy zobaczyłem zdjęcie Dennisa trzy tygodnie
wcześniej, mały kwadracik kolorów sugerujący przelotny uśmiech.
Pojechałem na ogólnokrajową konferencję amerykańskich
rodzin zastępczych do Los Angeles, do hotelu Hilton przy
lotnisku. Sześć spotkań na godzinę, przez sześć godzin dziennie,
przez dwa dni, cała sobota i niedziela. Wybrałem te spotkania, na
których, jak sądziłem, mogłem uzyskać najwięcej informacji
przydatnych przy szukaniu i wychowywaniu dziecka. Zamówiłem
nagrania - ponad dwa tuziny - z tych spotkań, w których nie
mogłem uczestniczyć osobiście. Nie miałem pojęcia, że przy
adopcji trzeba uporać się z tyloma problemami. Wchłaniałem
wszystko jak gąbka, wsłuchując się z zapałem w porady udzielane
przez tych, którzy już zaadoptowali dziecko, przez ich dorosłe
dzieci, przez psychologów, adwokatów, pracowników urzędu do
spraw adopcji i innych specjalistów.
Ale naprawdę wziąłem w tym udział jedynie po to, żeby
znaleźć dziecko.
Zostałem już zaakceptowany. Spędziłem ponad rok na
wypełnianiu formularzy i przesłuchaniach. Ale akceptacja nie
oznacza, że dostaje się dziecko. Znaczy tylko tyle, że twoje
nazwisko trafiło na listę. Wyboru dokonują biorąc pod
uwagę przede wszystkim potrzeby dziecka. To słuszne - ale
frustrujące.
W końcu wylądowałem w pokoju, który na konferencji był
ekwiwalentem sali wystawowej. Całe rzędy stołów, a na nich
ekspozycje chwytające za serce. Albumy ze zdjęciami.
Organizacje. Agencje. Dzieci z Europy Wschodniej. Dzieci z
Ameryki Łacińskiej. Dzieci z Azji. Dzieci specjalnej troski.
Albumy ze zdjęciami jak u handlarza nieruchomościami.
Odwracaj strony, patrz na oczy, uśmiechy, potrzeby. "Johnny
został porzucony przez matkę w wieku trzech lat. Jest
nadpobudliwy, wznieca pożary, bywa okrutny wobec małych
zwierząt. Będzie potrzebował długiej terapii..."; "Janie,
lat 9, poważnie upośledzona umysłowo. Była wykorzystywana
seksualnie przez ojczyma, potrzebuje całodobowej opieki...";
"Michael cierpi na padaczkę..."; "Linda potrzebuje...";
"Danny potrzebuje..."; "Michael potrzebuje..." Tyle potrzeb.
Tyle krzywd. To paraliżujące.
Dlaczego jest aż tyle dzieci specjalnej troski?
Upośledzone. Nadpobudliwe. Maltretowane. Czy porzucono je
dlatego, że nie były idealne, czy też tylko one zostały,
podczas gdy wszystkie normalne dzieci już zaadoptowano?
Najgorsze, że nie potrafiłem zrozumieć wszystkich uczuć
wchodzących w grę. Chciałem mieć dziecko, nie przypadek. A
niektóre z historii opisanych w tych albumach były naprawdę
wstrząsnęły mną. Czy tylko takie dzieci były osiągalne?
Pewnie to samolubne z mojej strony, ale przewracałem
strony w poszukiwaniu dziecka, u którego odpowiedzi na
wszystkie problemy byłyby proste. Czy rzeczywiście zależałoby
mi na dodaniu do swojego życia jeszcze jednego zestawu cudzych
potrzeb - mnie, samotnemu mężczyźnie, mającemu dość lat, by być
uznanym za pana w średnim wieku, który powinien poważnie myśleć
o przejściu na emeryturę?
Najważniejsze pytanie brzmi: "Dlaczego chce pan/pani
zaadoptować dziecko?" I na to pytanie nie potrafiłem
odpowiedzieć. Nie znajdowałem właściwych słów. Okazało się, że
jest coś, czego nie umiem wyrazić na piśmie.
Kwestionariusz dotyczący motywacji leżał na moim biurku
przez tydzień niczym cegła. Na samo tylko poukładanie myśli
zużyłem trzydzieści stron drobnego wydruku. Potrafiłem
opowiadać wspaniałe historie o tym, jaka moim zdaniem
powinna być rodzina, ale nie byłem w stanie odpowiedzieć na
pytanie, dlaczego sam chcę mieć syna. Nie od razu.
O trzeciej nad ranem prawda okazała się bardzo
nieprzyjemna, a ja - samolubny.
Nie chciałem umierać samotny. Nie chciałem zostać
zapomniany.
Wszystkie te książki i scenariusze... były niczym. Zużyte
drzewa. Nadmiar ćwiczeń. Wzbogacały innych. Dla mnie
stały się bezużyteczne. Zapełniały półki. Robiły wrażenie
na tych, na których łatwo je wywrzeć. Ale nie stanowiły
dowodu, że jestem prawdziwym człowiekiem. Nie dawały
mi żadnych podstaw do przekonania, że moje życie miało jakąś
wartość. W rzeczywistości były mniej więcej tyle warte, co
urząd wiceprezydenta Stanów Zjednoczonych.
Tak naprawdę to chciałem móc coś zmienić. Pragnąłem kogoś,
kto wiedziałby, że za tymi wszystkimi słowami kryje się
prawdziwy człowiek. Tata.
Leżałem rozbudzony, wpatrując się w ciemność, usiłując
wyobrazić sobie, jak by to wyglądało, czy sprostałbym
rozmaitym sytuacjom, czy rozwiązywałbym rozmaite codzienne
problemy związane z byciem tatą. Tworzyłem rozmaite scenariusze
i starałem się wymyślić sposoby na rozładowywanie trudnych
sytuacji.
W swoich wyobrażeniach byłem zawsze łagodny, hojny,
wyrozumiały i mądry. A moje wyimaginowane dziecko - niewinne i
wesołe, pełne miłości i ciekawości świata, wdzięczne za to,
że dałem mu dom. Było niewidzialną istotą żyjącą w mojej duszy,
wyzywającą rzeczywistość, by dostosowała się do niego.
Zastanawiałem się, gdzie ono może teraz być, jak i kiedy je w
końcu spotkam - i czy w rzeczywistości rodzicielstwo będzie
równie cudowne jak w marzeniach.
Ale to były tylko fantazje. Album to udowadniał. Te
dzieci miały swoje historie, brutalne, tragiczne i łapiące
za serce.
Powlokłem się do następnego stołu. Urzędniczka urzędu
do spraw adopcji z Los Angeles miała kolejny album.
Przedstawiłem się, powiedziałem, że zostałem już przyjęty,
ale nie znaleziono mi jeszcze odpowiedniego dziecka. Czy
mógłbym przejrzeć zdjęcia? Tak, oczywiście, odpowiedziała.
Odwracałem strony powoli, przyglądając się niewinnym
twarzyczkom, szukając chłopca, który mógłby być moim synem.
Wszystkie zdjęcia przedstawiały czarne dzieci, a władze nie
zezwalały już na mieszane adopcje. Zbyt kontrowersyjne.
Czarni pracownicy socjalni zaprotestowali - mogłem ich
zrozumieć - ale ile spośród tych dzieci znajdzie teraz domy?
Na końcu albumu, jakby dodane w ostatniej chwili, było
zdjęcie jedynego białego dziecka. Mój wzrok przemknął po nim
szybko, zacząłem już zamykać księgę - i wtedy dopiero
uświadomiłem sobie, co zobaczyłem. Poczułem to niczym mocne
uderzenie, zamarłem i omal nie upuściłem albumu.
Chłopiec jechał na rowerku słoneczną, obsadzoną
drzewami alejką. Ktokolwiek zrobił zdjęcie, utrwalił moment
krzyku albo śmiechu. Jasne włosy malca rozwiewał wiatr,
oczy za okularami lśniły niczym gwiazdy, sprawiał wrażenie
tryskającego zdrowiem.
Nie mogłem oderwać oczu od zdjęcia. Pewność ogarnęła mnie
niczym fala ognia i lodu. Było to uczucie rozpoznania. To
ON - dziecko, które na zawsze zamieszkało w mojej wyobraźni!
Niemal słyszałem, jak krzyczy: "Cześć, tato!"
- Proszę mi opowiedzieć o tym dziecku - zażądałem, nieco
za szybko. Urzędniczka i tak przyglądała mi się już
podejrzliwie. Rozumiałem ją. Mnie też mój głos wydał się
dziwny. Spróbowałem wyjaśnić. - Proszę mi powiedzieć, czy
zdarza się, że ludzie widzą zdjęcie i mówią pani, że to jest
właśnie to dziecko?
- Zawsze tak jest - odpowiedziała. Na jej twarzy pojawił
się pełen zrozumienia uśmiech.
Na imię miał Dennis. Właśnie skończył osiem lat. Dopiero
dziś rano dołożyła jego zdjęcie do albumu. Dobrze, poprosi, by
urzędniczka zajmująca się sprawą chłopca skontaktowała się z
moją. Ale - ostrzegła - proszę pamiętać, że inne rodziny też
mogą być zainteresowane. I że wybiera się zawsze rozwiązanie
najlepsze dla dziecka.
Nic do mnie nie docierało. Słyszałem słowa, ale nie
ostrzeżenia.
Naciskałem i w końcu zorganizowali mi spotkanie.
Uprzedzili mnie jednak: - Być może nie jest to dziecko, jakiego
pan szuka. Zaklasyfikowano je jako trudne. Chłopiec jest
nadpobudliwy, był maltretowany psychicznie, możliwe, że
występują objawy upośledzenia z okresu płodowego związanego
z alkoholizmem rodziców, miał jak dotąd osiem rodzin
zastępczych i nigdy własnej...
Nie docierały do mnie żadne uwagi. Po prostu nie chciałem
ich słyszeć. Chłopiec na zdjęciu ujął mnie za serce tak mocno,
że nagle nieskończenie rozszerzyłem granice tego, co byłem
gotów zaakceptować.
Rozsyłałem wiadomości przez CompuServe, prosząc o
informacje i porady dotyczące adopcji, opieki nad dzieckiem
nadpobudliwym, postępowania wobec ofiary maltretowania
emocjonalnego, wszystkiego, co tylko przyszło mi do głowy -
jakie szanse miało to dziecko na zostanie samodzielnym
człowiekiem? Posłużyłem się gorącą linią adopcyjną, a tam
skierowano mnie do innych rodziców, którzy mieli te same
problemy. Zaatakowałem księgarnie i biblioteki. Zadzwoniłem do
swojego kuzyna, lekarza, który przefaksował mi dwadzieścia
stron raportów medycznych. Na spotkaniu pojawiłem się tak
wszechstronnie przygotowany i nafaszerowany teorią oraz dobrymi
intencjami, że musiałem wyjść na totalnego wariata.
A teraz... było po wszystkim.
Oparłem głowę o okienko po stronie pasażera w samochodzie
mojej siostry i jęknąłem.
- Cholera! Mam już dosyć bycia w ciąży. Trzynaście
miesięcy wystarczy każdemu mężczyźnie! Jest już ze mną tak
źle, że nie mogę nawet wejść do supermarketu. Gapię się
ludzi z dziećmi i zaraz mam łzy w oczach. Wciąż powtarzam
sobie: "A gdzie jest moje?"
Siostra doskonale rozumiała mój stan ducha. Sama
wychowała czwórkę własnych dzieci, z których żadne nie
skończyło w więzieniu, więc widocznie radziła sobie dobrze.
- Posłuchaj mnie, Davidzie. Może ten chłopiec wcale nie
jest dla ciebie odpowiedni...
- Oczywiście, że jest dla mnie odpowiedni. To Marsjanin.
Zignorowała te słowa.
- ...a jeżeli nie jest odpowiedni, to znajdzie się
jakieś inne dziecko, które się nada. Obiecuję ci to. Przecież
sam mówiłeś, że nie wiesz, czy uda ci się uporać z tymi
wszystkimi problemami, jakie się z nim wiążą.
- Wiem, tylko że... czuję... sam nie wiem, co właściwie
czuję. To jest gorsze niż wszystko, przez co w życiu
przechodziłem. To pragnienie, którego nie można zaspokoić.
Czasami boję się, że nic z tego nie wyjdzie.
Alice zjechała na pobocze i wyłączyła silnik.
- No, dobrze, moja kolej - powiedziała. - Przestań się tym
zadręczać. Jesteś najinteligentniejszy z całej rodziny, ale
czasami przytrafiają ci się okresy totalnego zidiocenia.
Zostaniesz wspaniałym ojcem dla jakiegoś wyjątkowego
szczęśliwca. Ta urzędniczka o tym wie. Wszyscy na spotkaniu
widzieli twoje zaangażowanie. Kiedy spytałeś o liczbę Apgara
i skalę Connersa albo kiedy podałeś im ten raport o
nadpobudliwości, o którym nawet one nie słyszały, zrobiłeś
na nich ogromne wrażenie.
Pokręciłem głową.
- Zbieranie wiadomości to żadna sztuka. Dajesz sygnał w
CompuServe, odczekujesz dwa dni i sprawdzasz pocztę
elektroniczną.
- Nie chodzi o to, tylko o sam fakt, że się postarałeś. To
dowodzi, że usiłowałeś dowiedzieć się, czego to dziecko może
...
ming