Pilch Jerzy - Najpiekniejsza kobieta swiata.doc

(106 KB) Pobierz

Jerzy Pilch

 

"Najpiękniejsza kobieta świata"

 

 

1

 

Jak przychodzi wielka miłość, to człowiekowi zawsze się zdaje, że pokochał najpiękniejszą kobietę świata. Ale jak człowiek faktycznie pokochał najpiękniejszą kobietę świata - może mieć kłopoty.

 

Jeżeli nie była najpiękniejszą kobietą świata w sensie ścisłym, to należała do pierwszej dziesiątki najpiękniejszych kobiet świata, a jak nie do dziesiątki, to do setki - szczegóły bez znaczenia; była olśniewająca w sensie planetarnym. Zobaczyłem ją i popełniłem błąd frajerski - zamiast poprzestać na podziwie - postanowiłem ją zdobyć.

 

Zobaczyłem ją na pewnym bankiecie, to znaczy po raz pierwszy i na żywo zobaczyłem ją na pewnym bankiecie, wcześniej setki razy widywałem jej podobiznę na rozmaitych fotografiach, reklamach, plakatach i billboardach. Jej słynne oblicze zdeprawowanej madonny, które tak ekscytowało fotografów, operatorów i reżyserów było dobrze znane. Bankiet odbywał się w ogrodach zachodniej ambasady. Był to bardzo doniosły, bardzo rytualny i bardzo doroczny bankiet. Na towarzyskiej giełdzie zaproszenie na ten bankiet uchodziło za nadzwyczaj wartościowy papier.

 

Wyjątkowość bankietu szło też poznać po tym, że w ogrodach ambasady, oprócz wirtuozersko władających sztuką bankietowania bywalców, błąkali się zagubieni intelektualiści, którzy na żadnych bankietach nie bywali, ale mieli w dorobku prace poświęcone kulturze zachodniego kraju, którego ambasador wydawał bankiet. Wyróżniali się archaicznymi garniturami, nieumiarkowanym łakomstwem i wielkim entuzjazmem. Gdy zblazowani bywalcy wyznawali im, iż nienawidzą bankietów - starali się ich jakoś pocieszyć i zachęcali do jedzenia, picia i zabawy. Zblazowani bywalcy, którzy na wszystkich bankietach snuli posępnie, iż nienawidzą bankietów, i znajdowali dla swych wyznań równie posępny posłuch wśród innych zblazowanych bywalców bankietów, którzy również nienawidzili bankietów - w osłupieniu spoglądali na krzepkich, uśmiechniętych i rozpalonych szampanem staruszków, którzy nieoczekiwanie żelaznym chwytem łapali ich za łokieć, wiedli ku zastawionym stołom i rozglądając się z tryumfem, wykrzykiwali: - Ależ skąd ten smutek, młody człowieku! Należy dostrzegać słoneczne strony życia! Dziś zwłaszcza! Tu zwłaszcza! Cóż za wspaniałe przyjęcie! Proszę koniecznie coś zjeść! Proszę! Pyszna rybka! Pyszna wędlinka! Pyszna sałatka! - i wtykali w zblazowane ręce talerz, i nakładali kopiaste porcje, i podtykali je pod zblazowane oblicza. - Proszę koniecznie coś zjeść! A potem napitki czekają! Trunki przednie! Proszę się raczyć! - i zagubieni, a w istocie czujący się w ogrodach ambasady jak ryby w wodzie intelektualiści mrugali łobuzersko i swawolnie nurkowali w falujący tłum.

 

Był parny, lipcowy dzień. Od zachodu sunęły na Warszawę chmury ciemne jak ołów i lekkie jak elektryczność. Najpiękniejsza Kobieta Świata w zasadzie przez dobre dwie godziny nie ruszała się z miejsca. Krążyłem wokół, z początku nie zauważałem, że krążę. Ze szklanką wody niegazowanej łaziłem po ogrodach ambasady bez celu. Do nikogo specjalnie się nie garnąłem. Do mnie też nikt. Odruchowo starałem się unikać czatujących na ofiarę nudziarzy. Po kolejnym bankiecie taka umiejętność sama wchodzi człowiekowi w krew. Czatujący na ofiarę nudziarze są jak strzelcy wyborowi na wojnie - sieją śmierć. Jakoś mi się udawało. Jeden wprawdzie nudziarz, w cywilu bezbarwny felietonista o zacięciu niepodległościowym, zdołał mnie namierzyć, zbliżył się, zaczął ględzić, tysięczny raz opowiadał, jak został pojmany w stanie wojennym. I już myślałem, że polegnę, ale z bliska wyszło, że napastnik, pomimo wczesnej pory, jest wyraźnie trafiony - zgubiłem go bez trudu. Sam oczywiście nie piłem ani kropli. W głębi duszy nie wykluczałem wprawdzie, że jeszcze tego wieczoru, zamknąwszy się szczelnie i samotnie w domu, odbezpieczę flaszkę. Tu nie było mowy.

 

Kiedy trzeci raz mijałem Najpiękniejszą Kobietę Świata, zrozumiałem, że krążę i to krążę po coraz ciaśniejszych orbitach. Stała w pobliżu jednego z licznie na trawnikach rozstawionych wiklinowych foteli. Paliła papierosy, co było wśród histerycznie zatroskanych swym zdrowiem gwiazd rzadkością, stała i nie ruszała się z miejsca. Raz po raz pojawiał się koło niej jakiś stremowany i napięty jak struna bywalec, ale wszyscy oni wiotczeli i odpadali prędko.

 

Robiłem coraz mniejsze okrążenia. Już dobrze widziałem jej nogi, które przemierzały najbardziej prestiżowe wybiegi świata, jej ramiona, które sezon w sezon spowijały najśmielsze kreacje Diora, Versacego, Lagerfelda i Montany, jej włosy pachnące najdroższymi szamponami globu, jej skórę, którą na krótko oświetlały reflektory hollywoodzkich wytwórni filmowych. Na krótko, bo wielkiej kariery jako aktorka nie zrobiła. To znaczy, owszem, dziesięć lat temu zagrała niewielką rólkę stewardesy podającej drinka Harrisonowi Fordowi, co i tak było marzeniem ściętej głowy większości zawodowych aktorek europejskich, ale po tym epizodzie kolejne propozycje z przysłowiowego worka się nie posypały. Ma się rozumieć, to jej w niczym, przynajmniej w moich oczach, nie umniejszało. Przeciwnie. Była w tym logika. Jej niesamowite piękno rozstrzygało o jej losie. Dla mnie było jasne, że ona w niczym poza pięknem samym w sobie nie ma szans, nie zrobi kariery ani nawet się nie zmieści. Mówiąc wprost: we wszystkim, do czego się brała - poza własnym pięknem - była absolutnym drewnem. A brała się, niestety, do rozmaitych rzeczy. Nagrała płytę z własnymi piosenkami - głównym ich walorem była prawie całkowita bezszmerowość. Wydała tomik wierszy - kata­strofa rzadka, bo zarazem krwawa i pozbawiona wyrazu. Malowała i urządziła wystawę swoich prac - o Chrystusie Panie! Szczerze mówiąc, nawet jej sekundowa kreacja aktorska u boku Harrisona Forda była - zwłaszcza jak na ułamkowy czas - bezbrzeżna. Pociecha, że u boku takiego wirtuoza każdy, a specjalnie początkujący artysta, wypada blado - była marna.

 

Ale jej klęski nie miały znaczenia wobec jej piękna. Bo jakież miało znaczenie, że była żadną piosenkarką, nędzną poetką i mizerną malarką, kiedy w zetknięciu z nią najwięksi śpiewacy tracili głos, najwybitniejsi poeci nie wiedzieli, co powiedzieć, a najoryginalniejsi malarze sikali w portki z wrażenia?

 

Byłem już blisko tego piękna. Byłem blisko i nie byłem napięty jak struna - trząsłem się jak galareta.

 

- Cieszę się, że widzę panią żywą - wydusiłem z siebie absurdalną krzywiznę. Chciałem oczywiście powiedzieć: "Cieszę się, że widzę panią na żywo", co miało być rytualną i bezpieczną frazą wielbiciela, który zna swoją idolkę z kina, z telewizora oraz z tysięcy fotografii i obecnie wyrażą swą ekstazę, że widzi ją "na żywo". Zamiast tego wyszła mi z nerwów jakaś, bo ja wiem, powypadkowa albo pozawałowa kwestia. "Cieszę się, że widzę panią żywą" brzmiało przecież, jakby ona dopiero co umknęła jakimś śmiertelnym zagrożeniom, a o niczym takim nie było wiadomo. Nie ma jednak tego złego, co by na dobre nie wyszło. Spojrzała na mnie i roześmiała się nieoczekiwanie głośno. Najwyraźniej, że użyję pol­szczyzny literackiej, mój niefortunny lapsus ją rozbawił.

 

- Też się cieszę, że widzę pana żywego - powiedziała z lekkością, a mnie natychmiast ta lekkość legła na mózgu jak ołów.

 

Przecież niemożliwe, zacząłem gorączkowo kombinować, żeby ona wiedziała, że ja dwa tygodnie temu zdychałem w sensie ścisłym. Skąd by to miała wiedzieć? Zamknąłem się w domu, zasłoniłem żaluzje, wyłączyłem telefony, z nikim nie gadałem, nigdzie nie wychodziłem, tyle co do sklepu... Jak do sklepu się czołgałem, to ktoś mnie przyuważył i natychmiast na miasto wieść poszła? To było możliwe. Starałem się jak umiałem, ale zawsze w końcu trzeba było wyjść do sklepu... Tak, ktoś mnie widział, jak czołgałem się do sklepu, innej możliwości nie było.

 

To znaczy była możliwość, że ona bez ubocznej myśli odpowiedziała, że odpowiedziała mechanicznie, że dla wzmożenia dowcipu jak echo moje niezręczne zagajenie powtórzyła. Taka możliwość istniała, a nawet była wysoce prawdopodobna, ale żeby ją ze spokojem przyjąć, musiałem otrząsnąć się z urazu. Na tym punkcie miałem gigantyczny uraz. Ile razy ktoś się mnie z całą neutralnością pytał: Jak zdrowie? Jak się czujesz? Jak żyjesz? Wszystko w porządku? Ile razy takie esemesy dostawałem, ile razy takie pytania w słuchawce albo wprost zadane słyszałem - tyle razy nie byłem w stanie po ludzku i z bagatelnością odpowiedzieć, ale zawsze kurczyłem się ze strachu i zawsze, zanim odpowiedziałem, uginałem się pod stutonowym pytaniem: Skąd on wie? Skąd ten wszarz wie, że ja znowu sięgam? I teraz to samo, a nawet jeszcze gorzej, bo przecież w stwierdzeniu "Cieszę się, że widzę pana żywego" jest nie domysł, a pewność mojego upadku. Trudno - pomyślałem - w sumie nawet lepiej, że ona wie o moich przypadłościach. Przynajmniej nie będzie przykrego zaskoczenia, jak zaraz po ślubie pójdę w długą.

 

- Faktycznie ledwo żyję - powiedziałem ostrożnie. - Szczerze mówiąc, całkowicie wykończony jestem.

- To niedobrze - odparła z niezmiernie subtelną macierzyńską intonacją - niedobrze. A nawet źle. Bardzo źle.

- Miałem nauczyciela rosyjskiego, który tak samo mówił. Identycznie.

- Proszę? - nie żeby momentalnie się usztywniła, ale niewątpliwie spłoszyła się i była na drodze do całkowitego usztywnienia. W sumie nic dziwnego. Od kilkunastu lat w polskich szkołach nie było już nauczycieli rosyjskiego, ale dalej przywołanie nawet widma nauczyciela języka rosyjskiego budziło kłopotliwe skojarzenia. Widocznie Najpiękniejsza Kobieta Świata była, jak wielu Polaków, boleśnie uwrażliwiona na Moskwę. Najpewniej wyniosła to z domu.

- Miałem nauczyciela rusycystę - celem ukojenia jej traumy zacząłem opowiadać gorączkowo i w pośpiechu: - Fantastyczny to facet był, bardzo go lubiliśmy.

 

Też przez to, że był nie tylko inteligentny, ale i wyrozumiały. Liberalny był, nie przesadzał w egzekwowaniu wiedzy. Nie żeby pozwalał łazić sobie po głowie, ale mimo wszystko na bardzo wiele pozwalał. Co pewien czas jednak, mniej więcej raz na dwa miesiące, ogarniał go szał niezmiernej surowości. Wkraczał do klasy z niezmiernie surową miną, z niezmierną surowością wywoływał do tablicy i niezmiernie surowo i w całkowitym milczeniu wysłuchiwał odpowiedzi. Nie przerywał, nie poprawiał, nie odzywał się. Słuchał wijącego się jak piskorz delikwenta bez słowa, a gdy tamten wreszcie skończył, mówił: - Bardzo źle.

 

Śmiała się, śmiała się cały czas, jak opowiadałem, śmiała się, i to było dobre, ale też trochę drażniące, bo jak przyszła pointa, ona dalej śmiała się tak samo i na dobrą sprawę nie było wiadomo, czy w ogóle końcówkę historii zauważyła i doceniła. Nie drążyłem tego jednak. Dalekie jeszcze żółte i niespieszne nitki błyskawic przecinały ciemny horyzont. Trzy, a może cztery burze szły na miasto.

 

- Bardzo dobrze - powiedziała (a jednak zauważy­ła i doceniła) - bardzo dobrze. U mnie ma pan z odpowiedzi wysoką notę. Ale bardzo źle, że pan ledwo żyje. To jest bardzo źle i to trzeba zmienić.

- Co trzeba zmienić?

- Życie. Życie trzeba zmienić.

- Wie pani, życie trudno zmienić. Życie raczej się nie zmienia. Chyba że na gorsze. A od pewnego momentu wyłącznie na gorsze.

 

Przez chwilę zastanawiałem się, czy nie wzmocnić tonacji pesymistycznej, a nawet czy pedału pesymizmu nie docisnąć do dechy, ale odpuściłem. Pesymizm i gorycz to był równie pewny, co standardowy sposób do wzniecania w kobietach pocieszycielskich odruchów, ale jej wszechogarniające piękno przestrzegało przed graniem na pamięć.

 

- Jak mi pan jeszcze powie, że nie ma pan dla kogo zmienić swojego życia na lepsze, i jak mi pan wymownie przy tym zajrzy w oczy, to sytuacja będzie wprawdzie jasna, ale zakończona - trudną, bardzo trudną, dla frajera wręcz niemożliwą do przyjęcia piłkę posłała w moim kierunku, ale o ile w przyjmowaniu słabych piłek jestem kiepski, o tyle trudne piłki mnie uskrzydlają i wspinam się na wyżyny.

 

- Oczywiście, że nie mam dla kogo zmieniać mojego życia na lepsze. Tyle że to akurat wisi mi głęboko. Niech mnie Pan Bóg broni, żebym ja miał i samo moje życie, i cokolwiek w moim życiu dla kogoś zmieniać. Za bardzo jestem sam do siebie i do własnej samotności przyzwyczajony i za bardzo to cenię, żeby zmieniać. Jak mi pani powie, że gdy pojawi się w moim życiu prawdziwa miłość, to ja na pewno będę z zapałem zmieniał moje życie na lepsze, jak mi pani tak powie i zajrzy przy tym znacząco w oczy, to sytuacja też będzie jasna i też zakończona - wiedziałem, że nie jest w stanie z taką rotacją puszczonej riposty dobrze odebrać, ale też nie przewidziałem, że pójdzie na unik.

 

- Sytuacja jest jasna - powiedziała z drażniącą nieomylnością. - Sytuacja jest jasna. Pan nie ma pojęcia o życiu. Pan nie wie, co to jest życie.

- A co to jest? - pozorowałem irytację, a nawet furię w głosie. Nie było już odwrotu, gra szła ostro. Jak uzna mnie za wariata - przegrałem. Jak w przypływie próżności poczuje dumę, że udało jej się wyprowadzić mnie z równowagi - wygrałem. - A co to jest, najmocniej przepraszam, życie? Proszę mnie łaskawie oświecić, bo faktycznie nie wiem.

- Oczywiście, że pan nie wie. Niby znawca dusz, literat, teoretyk wszystkiego, a zielonego pojęcia nie ma.

 

Poległem, w tym momencie poległem definitywnie i - powiedziałbym - dalekosiężnie. Poległem, ponieważ z frajerską pychą uznałem, że wygraną mam w kieszeni. Jak kobieta przystępuje do pozornie ostrej, a w istocie czułej ofensywy, wygraną przeważnie ma się w kieszeni.

- Ależ oczywiście, że nie mam o niczym zielonego pojęcia. A już o życiu ani zielonego, ani bladego. Co to jest życie? Nie wiem. Ze śmiertelną powagą mówię: nie wiem.

- O Boże, człowieku, nie załamuj mnie. Nie widzisz, że jestem pełna najlepszej woli, a nawet ochoty? Tego też, głupku, nie widzisz? Co to jest życie? Który ty jesteś rocznik?

- Pięćdziesiąty drugi - odparłem machinalnie i nie bez niesmaku, w końcu na okładkach moich książek data urodzenia przeważnie stała jak wół, a ta się dopytuje. Ani jednej nie miała w ręku, czy jak? Przez chwilę zawahałem się nawet, czy nie unieść się honorem i nie zrezygnować, ale po krótkim namyśle doszedłem do wniosku, że jak akcja się powiedzie, to za nieznajomość mojego dorobku będę ją karał napadami ekscentrycznej brutalności w łóżku.

- Bardzo ładnie. Pięćdziesiąty drugi rocznik i o sens życia się dopytuje. Nikt cię do tej pory nie poinformował, biedaku jeden, na czym sens życia polega? Naprawdę nikt?

- Nikt. I czuję, że jak pani... Jak ty mi nie powiesz, to nie dowiem się nigdy i w nieświadomości umrę.

- Słuchaj, życie polega na znalezieniu odpowiedniej proporcji pomiędzy pracą a wypoczynkiem. Rozumiesz? Rozumiesz, czy za trudne to jest?

 

2

 

Kiedy teraz odtwarzam i zapisuję naszą pierwszą rozmowę, z całą dobitnością rozumiem, że literatura nigdy nie nadąży za życiem. Nawet wiernie, słowo w słowo zapisana wymiana zdań niczego nie mówi o istocie rzeczy. A istota rzeczy polegała na tym, że cały czas byłem w potwornym osłupieniu, że Najpiękniejsza Kobieta Świata w ogóle ze mną gada. To po pierwsze. A po drugie, byłem w osłupieniu, że ja sam gadam. W końcu nie takie jak ja orły przy niej padały niemo. A tu szła rozmowa, ona mówiła do mnie, ja do niej mówiłem, mało tego, ona sprawiała wrażenie, że pilnie słucha, co ja do niej mówię, potem odpowiadała, potem ja odpowiadałem, potem ona, potem ja... Pozornie wszystko się jak najnormalniej obracało! Pozornie. Bardzo pozornie. Bo w gruncie rzeczy rozmowa była bardzo pozorna i bardzo fragmentaryczna i ja bardzo iluzyjny, i bardzo częściowy brałem w niej udział. Co słowo padło, to ja w panikę, że słowo pada. Już jak się do niej zbliżałem, to byłem w panice, w zdumieniu i strachu, że się zbliżam. O k... zbliżam się! O k... jestem blisko! O k... odezwałem się! O k... popatrzyła na mnie! O k... widzi mnie! O k... mówi do mnie! Takie okrzyki cały czas wznosiłem w duchu i one dominowały. One były istotą rzeczy. W nich też tkwiła zapowiedź tragedii. Zamiast skupić się na akcji, byłem w permanentnym tryumfie, że w ogóle jest jakaś akcja. To mnie miało zgubić.

 

Jedna z czterech burz runęła na ogród, od błyskawic zrobiło się biało jak w zimie, od grzmotów głucho jak w niemym filmie. Rozcieńczone strugami wody sałatki jęły występować z półmisków, wędliny, sery, owoce wartkim strumieniem płynęły wzdłuż obrusów, przemoknięci do szpiku kości kelnerzy próbowali ratować co się da, trawnik w okamgnieniu zamienił się w grzęzawisko, armia zdziesiątkowanych przez wichurę bankietowiczów próbowała zdobyć szturmem budynek ambasady - szerzył się chaos.

 

Najpiękniejsza Kobieta Świata zniknęła pomiędzy dwoma moimi spojrzeniami. Gdy niebiosa raptownie pociemniały i lunęło jak z cebra, uniosłem twarz ku górze, potem z instynktowną myślą, że trzeba Wenus z III RP jakoś osłonić, może zdjąć marynarkę i narzucić jej na ramiona albo jakimś cudem zdobyć skądś parasol, wykrzesać pelerynę z chusteczki do nosa - sekundę to przecież trwało, moje opiekuńcze wizje nie zdążyły się nawet skonkretyzować - na powrót spojrzałem w jej kierunku, a jej już nie było. Wyglądało, jakby huragan zmiótł ją w sensie ścisłym. Chyba nawet odruchowo popatrzyłem w kierunku rozchybotanych koron drzew, ale to był dziecinny odruch. Poza wszystkim, owszem, była najpiękniejszą kobietą świata, należała do pierwszej dziesiątki albo do pierwszej setki najpiękniejszych kobiet świata, ale wiotką i eteryczną pięknością to ona nie była. Kawał baby, szczerze mówiąc, metr osiemdziesiąt cztery wzrostu, chwalebny biust, masywne udo i zapaśniczy szkielet. Jeszcze parę lat temu na tym szkielecie piętrzyło się wszelakie dobro. Historia jej perfekcyjnie opracowanej autorskiej diety i wstrząsająco skutecznego odchudzania była wśród narodu równie znana jak historia Zmartwychwstania Pana Jezusa, a najpewniej lepiej. Teraz oczywiście była szczupła i smukła jak topola, ale jednak bez szans, że wiatr ją na wysokość rosnących przy parkanie prawdziwych topoli, jak piórko, uniesie.

 

Szukałem jej jak szaleniec, przeszedłem wszystkie pomieszczenia ambasady od piwnic po strych. Postawiłem na nogi całą ochronę, szli za mną, ale szli w odległości. Blady podobno byłem jak trup, wzrok błędny, włos zmierzwiony. Z butów i portek lała się woda, bo raz po raz do ogrodu leciałem, do tamtego miejsca, gdzie ona przez dwie godziny przy wiklinowym fotelu nieruchomo stała. Ciągle miałem złudne porywy, że stoi tam dalej, i jak głupi raz po raz tam - biegiem. Ochroniarze za mną, ale jak mówię, w odległości, bo w słusznym przekonaniu, że z nieobliczalnym wariatem, nie z wyrachowanym terrorystą, mają do czynienia.

 

Raz po raz też ktoś pytał, kogo szukam, nie odpowiadałem, nie mówiłem, w ogóle się nie odzywałem. Jak się przyznać do tak nieskończonego frajerstwa? Co miałem powiedzieć, że szukam najpiękniejszej kobiety świata? Jakbyście w panice zaglądali do rozmaitych pomieszczeń w poszukiwaniu, dajmy na to, Sharon Stone i ktoś was zapytał, kogo szukacie, to co byście odpowiedzieli? Sharon Stone szukam, bo gdzieś ją wcięło? Wykluczony dialog! Poza kategoriami sytuacja! Z tych samych powodów nie mogłem nikogo zapytać o jej namiary. Przez chwilę nawet rozważałem taki bezwstyd. Z powodu gremialnej i gwałtownej ewakuacji bankietu z zatopionego ulewą i zbombardowanego piorunami ogrodu pod dach atmosfera - jak to na nieoczekiwanie objętych we władanie salonach - była coraz swobodniejsza. Pod pozorem picia na rozgrzewkę olewano eksterytorialność ambasady i pito tak, jak się na całym naszym terytorium normalnie pije: na jedno posiedzenie jedna, mniej więcej, flaszka na łeb. Toteż nie dziwota, że, tak jak bezbarwny felietonista o zacięciu niepodległościowym na początku, teraz trafieni byli już prawie wszyscy. Od biedy mogłem też, trafionego udając, kogoś równie, tyle że istotowo, trafionego, niby dla jaj, o Najpiękniejszą Kobietę Świata zapytać. Ale za dobrze nie znałem towarzystwa. To znaczy mniej więcej wiedziałem, kto może mieć jej namiary. Było jasne, że ten tu, mieszkający w Nowym Jorku, projektant najprawdopodobniej ma, a ten tu były minister najpewniej nie ma, że sławny rysownik raczej ma, a prawicowy publicysta raczej nie ma, że znany z podbojów reżyser może mieć, a szczycący się monogamią kompozytor nie, że skandalizująca malarka prawie na pewno tak, a profesor filozofii z Oksfordu prawie na pewno nie. Tyle wiedziałem, ale nie wiedziałem, jaka w danym wypadku będzie na moją prośbę reakcja. Wahałem się dobrą chwilę, rozglądałem uważnie, gorączkowo próbowałem wytypować jakąś przyjazną duszę, ale w końcu obawa, że ktoś, kogo zapytam, nie sprosta dyskrecji, może nawet po gorzale i dla facecji narobi rabanu na całą ambasadę - przeważyła.

 

Na pożegnanie zapuściłem się jeszcze do prywatnych apartamentów ambasadorostwa. Działałem już na zimno i jakby dla rozrywki, wiedziałem, że jej tam nie znajdę, ale nagle władza, jaką dalej miałem nad ochroniarzami, zaczęła mnie podniecać. Spokojnie, a nawet flegmatycznie, przemierzyłem osobiste gabinety, garderoby, łazienki, sypialnie, wszedłem na chwilę do toalety, po wyjściu dałem wymownym gestem postępującemu za mną oddziałowi do zrozumienia, że jest wolny, i musując w duchu z wściekłości i żalu, w poczuciu nieodwracalnej straty, pojechałem do domu.

 

 

3

Jeszcze po drodze, w taksówce, byłem absolutnie pewien, że zaraz popłynę. Byłem zmęczony, przemoknięty, głodny. (Prawie nigdy z nerwów nie jadam na bankietach, a tu na dodatek, zanim się na jakiś płatek sera zdążyłem zdecydować, całe żarcie zabrała powódź). Byłem sam, bo w desperacji szukania bezpowrotnie zaginionej gwiazdy ani mi powstało w głowie rozglądanie się za jakimś zastępstwem na wieczór. O to też byłem na siebie wściekły. W końcu parę bardzo efektownych dublerek, a nawet, można powiedzieć, parę bardzo odważnych i sprawnych kaskaderek przyzwoleńczo, bardzo przyzwoleńczo, przechadzało się po ogrodach.

 

Ale teraz ogrody i miasto były w deszczu i ciemności. Temperatura spadła co najmniej o dziesięć stopni. Nie miałem ani jednego powodu, żeby się nie napić. Przeciwnie, miałem czternaście powodów, by się napić. W lodówce czekało czternaście pięćdziesiątek gorzkiej żołądkowej. Od pewnego czasu preferowałem tylko tak rozdrobniony i wygodny do rozparcelowania po kieszeniach bilon. Każdy z osobna z czternastu wymienionych powodów był dobry na początek i wszystkie razem dobre na koniec.

 

Zapłaciłem taksówkarzowi, wbiegłem do domu i tak jak mam to we zwyczaju, kiedy jest źle (a tym razem było bardzo źle), bez zdejmowania butów od razu poleciałem do lodówki, żeby jak najprędzej otworzyć, odkręcić, wypić, słowem, żeby wykonać trzy rytualne obrzędy, po których przestanie być źle. Ale zanim pogrążyłem się w obrzędowości, a nawet zanim doleciałem do lodówki, przypomniałem sobie o wiatrówce. Tak jest. Było sobie o czym przypomnieć. Miałem o czym pamiętać. A nawet powiem dobitniej: jest o czym opowiadać.

 

Tydzień temu spełniłem odwieczne marzenie mojego dzieciństwa, mojej młodości i mojej dojrzałości - kupiłem sobie strzelbę. Kupiłem sobie karabin pneumatyczny, zwany potocznie wiatrówką. Od tygodnia jestem posiadaczem olśniewającej hiszpańskiej flinty marki Norica. Od tygodnia przykładam gładką kolbę z wiśniowego drewna do policzka, unoszę czarną oksydowaną lufę ku górze i moje roztrzęsione ręce uspokajają się, i moje słabnące oczy z powrotem widzą każdy szczegół. Odbezpieczam, pociągam za spust i wszystkie zestrzelone przeze mnie na odpustach, w wesołych miasteczkach i parkach sztuczne kwiaty, lepkie lizaki i biało-czarne fotografie gwiazd filmowych fruwają wokół mojej głowy. Wszystkie zapałki, patyczki i szklane rurki, które w napotkanych na drodze żywota strzelnicach (a nie omijałem żadnej) udało mi się przestrzelić, wirują pod sufitem. Wszystkie tarcze, do których udało mi się trafić, nadlatują niczym eskadry papierowych jaskółek. Nie chciałbym być ordynarnie sentymentalny, ale ładuję moją strzelbę (kupiłem, ma się rozumieć, znaczny zapas amunicji), przymierzam się do strzału, słyszę metaliczny szczęk i jestem szczęśliwy - jak byłem w dzieciństwie.

 

Zanim tedy doleciałem do lodówki, przypomniałem sobie o mojej broni i postanowiłem jednak na nią wpierw zerknąć, przekonać się, czy to prawda, że jest. Wciąż miałem poczucie nierzeczywistości. Dla ludzi mojego pokolenia wiatrówka należy do kategorii tych przedmiotów, które, jak nam się zdawało, nigdy zwykłym śmiertelnikom nie będą dostępne. W jakichś pilnie strzeżonych arsenałach było miejsce takich rarytasów. Tylko najbardziej uprzywilejowani i najwyżej stojący mieli do nich dostęp, a i oni nie zawsze mogli zabierać je do domu. Nawet właściciele odpustowych strzelnic, często zaniedbani, zarośnięci, cuchnący alkoholem sprawiali (może przez to tym bardziej) wrażenie przynależnych do jakiegoś ciemnego aeropagu. Zdawało się, że tak będzie zawsze, że zawsze trwał będzie świat niedostępnych wiatrówek. A tu proszę, świat się zmienił i moja własna nieskończenie piękna hiszpanka stoi oparta o ścianę. Poza wszystkim, jakiż to jest w swych celowościach nieskończenie harmonijny przedmiot!

 

Zapaliłem światło w pokoju - była. Ona jest. Bez zdejmowania butów, bez przebierania się (i bez zaglądania do lodówki) zbliżyłem się, ująłem, złamałem, naładowałem i zacząłem strzelać.

 

Jak człowiek staje się posiadaczem broni (nawet tak, jak chcą niektórzy, dziecinnej jak wiatrówka), zmienia się obraz świata. Świat przeistacza się w zbiór celów. Jak masz strzelbę, to z automatu zaczynasz przyglądać się światu pod kątem strzeleckiej przydatności. W nieskończonej liczbie tworzących powierzchnię rzeczywistości przedmiotów zaczynają się liczyć tylko te, które są dobre do odstrzału. W tym znaczeniu żarówka pod sufitem przestaje być żarówką, a staje się doskonałym i bardzo kuszącym celem. Gołąb na parapecie nie jest już tylko gołębiem, pień drzewa przestaje być wyłącznie pniem, puste pudełko po papierosach jedynie pustym pudełkiem po papierosach itd. W moim przypadku żółte nakrętki na butelkach coca-coli w wyjątkowo radykalny sposób przestawały być żółtymi nakrętkami samymi w sobie, a stawały się olśniewającymi narkotycznymi celami. Na balkonowym parapecie umieszczałem karton, w karton wbijałem ołówek, na ołówku wieszałem nakrętkę i z głębi pokoju: Cel! Pal! Cel! Pal! Cel! Pal! Ponieważ jestem - pragnę dodać - uzależniony od coca-coli, nakrętek mam zawsze spory zapas.

 

Teraz po bezpowrotnej, jak mi się zdawało, utracie Najpiękniejszej Kobiety Świata, po bezpowrotnej utracie szansy na Najpiękniejszą Kobietę Świata byłem jak w transie. Grzałem bez litości i nie tylko nie mogłem przestać strzelać, nie mogłem też przestać trafiać. Pomiędzy moim okiem, szczerbinką, muszką i zawieszoną na ołówku żółtą nakrętką biegła lodowata, stalowa i nieubłagana linia, kolejne za każdym razem trafiane w serce nakrętki, rozlatywały się w setki maleńkich żółtych błyskawic. Jak skończyły się nakrętki, rozwaliłem (dwukrotnie zwiększywszy odległość) cały zapas pustych pudełek po papierosach i zapałkach. Potem przyszła pora na papierosy stawiane na sztorc. Miałem cztery nienaruszone pudełka gauloise'ów, co - czy się komu podoba, czy nie - daje osiemdziesiąt celnych trafień z rzędu. Potem wykosiłem wszystkie ołówki. Potem sześć pustych zapalniczek. Potem zacząłem szukać co by tu jeszcze. Znalazłem trzy patyczki po lodach Magnum, pięć wkładów do kulkowego parkera, połamałem na mnóstwo drobnych obiektów oprawkę starych okularów, przestrzeliłem grosz przyklejony na szczęście do miniaturowego kalendarza, trafiłem w oko antyczną maskę widniejącą na okładce "Zeszytów Literackich", błąkającą się po kuchni od niepamiętnych czasów zasuszoną cytrynę obróciłem w miazgę. Na ostatek znalazłem talię jubileuszowych kart "Playboya", co mnie na chwilę i pozornie ukoiło, byłem mianowicie pewien, że strzelanie do karcianych wizerunków gołych lasek zajmie mi resztę wieczoru.

 

Zawiesiłem na ołówku kartę z pierwszą z brzegu, wycelowałem i... zadrżała mi ręka. Pierwsza z brzegu, a jak nie pierwsza z brzegu, to jedna z dziesięciu, jedna ze stu, jedna z tysiąca pierwszych z brzegu gołych lasek - była w pewnej mierze podobna do Najpiękniejszej Kobiety Świata. Ten sam idealny zarys ramion, ten sam pełen samozadowolenia uśmiech, ten sam martwy wzrok.

 

Zadrżała mi ręka, opuściłem broń. Z bezradności i żalu byłem bliski płaczu. Z całą ostrością pojąłem, że najcelniejszy nawet ostrzał wizerunku pierwszej z brzegu gołej laski byłby pełną żenuarią. Jakaś tandetna, per procura, symboliczna egzekucja roiła mi się w głowie... A tu nie tylko do zastępczych podobizn, tu w ogóle nie ma co strzelać. Tu trzeba po męsku klęskę brać na klatę. Trzeba walczyć, szukać, namiary za wszelką cenę, nawet za cenę upokorzenia, zdobywać. Kogoś zaufanego dalej typować i o jej komórkę mimo wszystko, nie bacząc na przeciwności, z heroizmem pytać... Z heroizmem, bo przecież nawet jak się powiedzie, to nie jest powiedziane co dalej...

 

Chryste Panie! Tak mnie recydywa niedawnego koszmaru sponiewierała i do białości rozwścieczyła, że zrobiłem to. Nie w transie, a na zimno. Wszelkie moje transy mają, odcedzoną już w zasadzie z transu, lodowatą końcówkę (przypominam przejście przez prywatne apartamenty ambasadorostwa) i teraz też tak było. Zrobiłem to na zimno, z całym spokojem, a pod koniec nie bez uciechy. Przyniosłem z lodówki czternaście pięćdziesiątek gorzkiej żołądkowej, metodycznie ustawiłem je w godziwych odstępach na krawędzi balkonu i - nie zaskoczę was - czternaście nabojów na nie zużyłem. Oczywiście żadne kunktatorskie ruchy w rodzaju: odbezpieczyć czternaście buteleczek, zlać z nich gorzałę do dzbana, postrzelać sobie do pustych, a potem jeszcze pobiesiadować - nie wchodziły w grę. Po pierwsze: kto strzelał do butelki pełnej i do butelki pustej, wie, jaka to jest różnica. To jest różnica fundamentalna. To jest różnica, jak nie powiem, pomiędzy czym a czym. Po drugie: ja na koniec potrzebowałem zapachu krwi. A idący od balkonu, od czternastu roztrzaskanych pięćdziesiątek subtelny obłok gorzkiej żołądkowej był jak zapach gęstej tropikalnej krwi, był jak gaz bojowy - usnąłem odurzony i nieprzytomny.

 

A gdy się obudziłem i gdy jak zwykle przed wstaniem z łóżka sprawdziłem, czy ktoś nocą jakiej rozpaczliwej wiadomości nie zostawił - na ekranie mojego telefonu wyświetliły się litery wystukane kciukiem anioła: "Przepraszam, że zniknęłam tak nagle, ale musiałam. W każdym razie ja mówię: tak. Ja mówię: tak. Mówię tak dalszemu ciągowi rozmowy o życiu". Wstałem, puściłem na full pierwszy koncert skrzypcowy Vivaldiego i odpisałem: "Ja mówię tak naszemu życiu". Naszemu wspólnemu życiu?" - odpisała w trzy sekundy. "Tak" - odpisałem. "Myśli pan, że będziemy szczęśliwi?" - odpisała. "Tak" - odpisałem.

 

4

 

Piszę pierwszą w życiu scenę łóżkową i popełniam klasyczny błąd debiutanta - zamiast natychmiast przystąpić do rzeczy, zamiast od razu zacząć rozstępujące się niczym obłok ciało Najpiękniejszej Kobiety Świata opisywać, wchodzę w zawiłe wstępy i dygresje. Ale jak się miało w łóżku Najpiękniejszą Kobietę Świata, to człowiek się czuje tak wzmocniony intelektualnie, że, zdaje mu się, ma prawo do formułowania tez fundamentalnych. Ma prawo do stawiania i do rozstrzygania kwestii kluczowych. Stawiam zatem (i zaraz też rozstrzygnę) następującą kwestię kluczową: Co mianowicie w seksie jest kwestią kluczową? Odpowiadam: Kwestią kluczową w seksie jest pozycja wyjściowa. Ach, oczywiście, nie chodzi o żadną pozycję wyjściową w łóżku. Nie zajmuję się pożałowania godnym poradnictwem technicznym, o co oprzeć stopy i pod co podłożyć poduszkę itd. Idzie mi o pozycję wyjściową w sensie fundamentalnym, o pozycję - używam tego terminu w sensie klasycznie filozoficznym - pierwszą.

 

Znaleźć miejsce na zajęcie pozycji pierwszej, a następnie zająć pozycję pierwszą - oto jest w seksie kwestia fundamentalna. Fundamentalna przez to, że początkowa, bez tego nie ma żadnych dalszych ciągów, a nawet jak są, to chaotyczne i nieharmonijne. Chaos zaś i brak harmonii są zagładą seksu. Słowem, chodzi o to, żeby usiąść we właściwym miejscu. Pozycja pierwsza jest zawsze pozycją siedzącą - kombinowanie, że niby razem podchodzimy do okna i pod tym oknem albo w drodze powrotnej ją obejmę, albo zupełna katastrofa, jaką jest czatowanie na jej powrót z łazienki i wtedy romantyczny skok na plecy - takie kombinowanie jest klęskowe przez to, że skazuje na krótkotrwałość. Ile z nią będziesz stał pod tym oknem? Jak długo w szale miłosnym będziecie się kolebać pod łazienką? Prędzej czy później musisz zluzować namiętny chwyt i wszystko zaczyna się od początku. Chyba że, nie daj Boże, ogarnięty paniką w tak fatalnym momencie i na domiar złego przyspieszysz. Inna sprawa, że wtedy przynajmniej masz z głowy. Poległeś. Nie żyjesz. Bez przesady, że śmierć ma same złe strony.

 

W moim najgłębszym przekonaniu dobrze usiąść obok kobiety, odpowiednio obok kobiety usiąść, na właściwym miejscu obok kobiety usiąść to jest sedno sztuki miłosnej. Kto prostotę tego kunsztu pojmie - wiele się nauczył. Kto jej nie pojmie - wiele nie osiągnie.

 

Z różnych powodów ludzkość ponosiła fiaska miłosne. Ponosiła je, bo była nieśmiała, bo nie miała warunków, bo zrobiło się późno, bo było za wcześnie. Bo ona była jeszcze nie gotowa, bo on się wstydził, bo ją sparaliżowało, bo on się upił, bo ona za wcześnie się rozebrała, bo on za późno wyznał, że naprawdę kocha itp., itd. Z miliona powodów ludzkość ponosiła klęski miłosne. Ale miliard razy poniosła klęskę, miliard razy do niczego nie doszło, ponieważ on nie wiedział, jak się ma przesiąść z fotela na kanapę. Miliard, a może miliard miliardów klęsk się wzięło stąd, że on nie umiał zająć pozycji pierwszej. Inna sprawa, że jak się ma małe mieszkanie, to jest prawdziwa tragedia. Właśnie małe. W małym gorzej niż w dużym. Nie będziesz się przecież, zaraz jak tylko siądzie, ładował do niej na wersalkę z powodu ciasnoty mieszkaniowej. Wbrew pozorom w małym mieszkaniu obowiązują surowsze reguły.

 

Miałem małe mieszkanie. Najpiękniejsza Kobieta Świata siedziała na kanapie, ja po przeciwnej stronie niewielkiego stolika na fotelu. Siedem gór, siedem rzek, siedem mórz i siedem nieskończoności dzieliło mnie od pozycji pierwszej. I to było straszne. Ale ładnych kilkadziesiąt gór, rzek, mórz, nieskończoności miałem już za sobą. I to było dobre. Chociaż niepojęte. Tym bardziej niepojęte, że to w gruncie rzeczy nie tyle ja sam pokonałem wszystkie przeszkody, ile przeprowadziła mnie przez nie Najpiękniejsza Kobieta Świata. Nie musiałem przeprawiać się przez kilkadziesiąt rzek, by zaprosić ją do knajpy, bo ona od razu powiedziała: Tak. Nie musiałem się wspinać na kilkadziesiąt gór celem zabrania jej do kina, bo ona od razu powiedziała: Tak. Nie musiałem wpław przepł...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin