Victoria Holt - Droga do raju.pdf

(1117 KB) Pobierz
Robards Karen - Zaginiona.rtf
Victoria Holt
Droga do raju
The Road to Paradise Island
Przełożyła Anna Kamińska
Nocna burza
Tej nocy, kiedy szalała wielka burza, nasz dom, podobnie jak kilka innych w wiosce, został
uszkodzony. A to umożliwiło mi dokonanie odkrycia. Miałam wtedy lat osiemnaście, a mój
brat, Filip — dwadzieścia trzy. W przyszłości nieraz przyszło mi się zastanawiać nad tym, jak
potoczyłyby się nasze losy, gdyby nie ta burza.
Przyszła do nas po jednym z najgorętszych dni, jakie ktokolwiek pamięta. Temperatura
przekroczyła trzydzieści stopni, a każda rozmowa, choćby nie wiem czego dotyczyła, w końcu
zaczynała się obracać wokół tego straszliwego upału. Z gorąca zmarło dwoje starych ludzi i
jedno niemowlę, w kościołach wznoszono modły o deszcz. Stara pani Terry, która miała
dziewięćdziesiąt lat i po swawolnej młodości oraz niezbyt cnotliwym wieku dojrzałym
nawróciła się około siedemdziesiątki na łono Kościoła, głosiła, że Bóg karze całą Anglię, a
Małe i Wielkie Stanton w szczególności, sprawiając, że bydło pada z wycieńczenia, strumienie
wysychają, a pola uprawne przypominają pustynię. Według pani Terry dzień Sądu
Ostatecznego zbliża się nieuchronnie. Podczas nocnej burzy nawet najwięksi sceptycy spośród
nas skłonni byli przyznać jej rację.
* * *
Całe życie mieszkałam w wielkim dworze z czasów Tudorów, w miejscu nazywanym
Green. Rządy sprawowała u nas Babcia M. To M. oznacza oczywiście Malłory, czyli nasze
nazwisko rodowe, a nazwaliśmy ją Babcią M. dla odróżnienia od Babci C. — Babci Cresset, bo
w dniu śmierci mojej matki, który był też dniem moich narodzin, rozpoczęła się Wojna Babć.
— Obie chciały zatrzymać nas u siebie — opowiadał mi Filip, kiedy skończyłam jakieś
cztery lata, a on był wszechwiedzącym dziewięciolatkiem. Ta wiadomość dawała nam
poczucie własnej ważności i niezbędności.
Filip powiedział mi też w zaufaniu, że Babcia C. proponowała wziąć jedno z nas do siebie, a
Babci M. podesłać drugie — rozdzielając nas jak ziemię, o którą walczyli generałowie. Długo
potem nie potrafiłam pozbyć się nieufności do Babci C, bo przecież najważniejszą osobą w
moim życiu jest Filip. Zawsze był ze mną ten mój starszy brat, mój obrońca, mędrzec, którego
doświadczenie przewyższało o pięć bezcennych lat moje własne. Kłóciliśmy się od czasu do
czasu, ale te spory tym bardziej mi uświadamiały, jak wiele on dla mnie znaczy, bo kiedy się na
mnie obrażał, cierpiałam niewysłowione męki.
Pomysł rozdzielenia nas wywołał na szczęście oburzenie Babci M.
— Przenigdy! — tak brzmiał jej okrzyk bojowy i z całą stanowczością obstawała przy
twierdzeniu, że jako babka ze strony ojca ma do nas większe prawa. Babcia C. została
zmuszona do odwrotu i pójścia na ugodę, zgodnie z którą raz do roku spędzaliśmy letnie
wakacje w jej domu w Cheshire oraz od czasu do czasu składaliśmy jej jednodniowe wizyty.
Wolno jej też było kupować dla mnie sukienki, a dla Filipa marynarskie ubranka oraz
pończochy i rękawiczki nam obojgu, a także dawać prezenty na Boże Narodzenie i na urodziny.
Kiedy miałam dziesięć lat, Babcia C. umarła na serce.
— No i ładnie by to teraz wyglądało, gdyby to ona dostała dzieci — usłyszałam, jak Babcia
M. mówi do Beniamina Darkina. Stary Beniamin był jednym z niewielu, który odważał się
sprzeciwić Babci M. Ale on mógł sobie na to pozwolić, bo pracował w „sklepie”, odkąd
skończył dwanaście lat, i wiedział o mapach więcej niż ktokolwiek na świecie. Tak
przynajmniej twierdziła Babcia M.
— Trudno obarczać tę panią winą za wyroki boskie, pani Mallory — odparł wtedy Beniamin
z lekką naganą w głosie. I najprawdopodobniej dlatego, że był Beniaminem Darkinem, Babcia
M. puściła tę uwagę mimo uszu. Babcia M. zachowywała się w Małym Stanton jak
 
dziedziczka, a gdy się wybierała do Wielkiego Stanton, co w owym czasie czyniła codziennie,
jechała swoim powozem z Johnem Bartonem, woźnicą, i małym Tomem Terrym, który stał z
tyłu na stopniu powozu.
Filip oświadczył mi pewnego ranka, a miał wtedy jakieś osiemnaście lat i wydawał mi się
najmądrzejszym człowiekiem w całym chrześcijańskim świecie, że ludzie, którzy sami zdobyli
majątek, bywają często bardziej do niego przywiązani niż ci, którzy go posiadają od urodzenia.
Miał na myśli oczywiście to, że Babcia M. nie była z urodzenia szlachcianką, a tylko wyszła za
mąż za Dziadka M. i tak stała się jedną z Mallorych zamieszkujących wielki dwór od czasu
kiedy został wybudowany, czyli od roku 1573. Wiedzieliśmy o tym, bo data była wyryta w
kamieniu nad głównym wejściem. Ale na pewno wśród Mallorych nie znalazłby się nikt
dumniejszy od Babci M.
Dziadka M. nie znałam nigdy. Umarł, zanim zaczęła się wielka Wojna Babć.
Babcia M. rządziła wioską równie sprawnie i autokratycznie jak własnym domem.
Przewodniczyła festynom i targom, a także trzymała w ryzach naszego pastora i jego
„pustogłową” żonę. Pilnowała, by wszyscy chodzili na poranne i wieczorne nabożeństwa.
Każdej niedzieli cała służba musiała stawić się na swoich miejscach w świętym przybytku, a
jeśli już jakieś ważne obowiązki to uniemożliwiły, następowało przetasowanie, by ten, kto nie
mógł przyjść w poprzednią niedzielę, dopełnił obowiązku w następną. Nie muszę nawet
dodawać, że ja i Filip byliśmy w kościele zawsze obecni. U boku Babci M., odświętnie ubrani,
maszerowaliśmy grzecznie przez całe Green z dworu do kościoła, by zająć swoje miejsca w
ławce Mallorych. Z ławką sąsiadowało witrażowe okno, przedstawiające Chrystusa w
Ogrodzie Oliwnym, darowane kościołowi przez jednego z naszych przodków w roku 1632.
Wydaje mi się jednak, że najwięcej uwagi Babcia M. poświęcała „sklepowi”. Nie jest w
zwyczaju, aby osoby szlachetnie urodzone prowadziły interesy i osobiście zajmowały się
handlem. Ale też nie jest to zwyczajny sklep.
To raczej świątynia chwały przodków Mallorych, którzy zasłynęli jako wielcy podróżnicy,
bo opłynęli cały świat dookoła. Dobrze służyli swojemu krajowi od czasów królowej Elżbiety,
dlatego Babcia M. była święcie przekonana, że właśnie im kraj nasz zawdzięcza sporą część
swojej morskiej potęgi.
Jeden z Mallorych pływał jeszcze z kapitanem Drakiem. Jego potomkowie w wieku
siedemnastym też przeżywali swoje dni chwały, ale nie w walkach z wrogimi okrętami
Hiszpanów i Duńczyków; wyróżniała ich inna pasja: zajmowali się odrysowywaniem świata.
Jak mówiła Babcia M., swoje nazwisko zapisali nie tylko w historii Anglii, lecz także w
annałach historii świata, ułatwiając nawigację statkom, prowadząc tysiące wielkich
podróżników. Tego, co nieustraszeni żeglarze i badacze nieznanych lądów zawdzięczali
mapom Mallorych, nie da się przecenić. „Sklep” znajdował się przy głównej ulicy w Wielkim
Stanton, w starym, trzypiętrowym budynku z dwoma oknami w wykuszach na parterze, po
jednym z każdej strony schodów prowadzących do frontowych drzwi. Z tyłu, za podwórkiem
stał jeszcze jeden budynek, a w nim znajdowały się trzy maszyny parowe. To był dla nas teren
zakazany, chyba że towarzyszył nam ktoś z dorosłych. Mnie maszyny szczególnie nie
interesowały, za to Filip był nimi zachwycony.
W jednym z wykuszów stał wielki globus, pomalowany najpiękniejszymi odcieniami
błękitu, różu i zieleni; ogromnie mnie ów globus fascynował. Kiedy po raz pierwszy
odwiedziłam sklep w towarzystwie Babci M., Beniamin Darkin pokazał mi podobny, tyle że w
pracowni kartograficznej. Obracał go powoli, bym lepiej mogła zobaczyć wielkie niebieskie
morza, lądy i ich granice. Nigdy też nie zapominał wskazać na różowe plamy — ziemie
należące do Brytanii. Zdobyte, jak sądziłam, przez tych wspaniałych Mallorych, którzy
sporządzali owe mapy.
Filip był równie jak ja przejęty wizytami w sklepie i często o nich ze mną rozmawiał. W
pokoju lekcyjnym u nas w domu też wisiały na ścianach mapy i kiedy Babcia M. czasem tam do
nas zachodziła, wypytując o różne rzeczy z geografii, cieszyła się naszym zainteresowaniem tą
dziedziną wiedzy.
W drugim wykuszu wisiała wielka mapa świata. Wyglądała wspaniale z kontynentem
Afryki po jednej stronie i z obu Amerykami po drugiej. Oceany były jaskrawoniebieskie, a lądy
cynobrowe i zielone. Nasza wyspa przy nich wyglądała całkiem niepozornie, ot, choćby w
porównaniu z tym zabawnym tygrysem, który jest Skandynawią. Ale najwspanialsze było
nazwisko naszego przodka wypisane złotymi literami w prawym dolnym rogu: Jethro Mallory,
1698.
— Kiedy dorosnę — oznajmił Filip — będę miał własny statek i przepłynę wszystkie morza.
A potem moje nazwisko też będzie wypisane złotem na dole mapy.
Babcia M. usłyszała jego słowa i na jej twarzy pojawił się szeroki, pełen szczęścia uśmiech,
bo właśnie to było jej najgorętszym pragnieniem. Domyśliłam się, że gratulowała sobie, iż
udało jej się uratować wnuka przed szponami Babci C, która mogłaby próbować zrobić z niego
architekta albo nawet polityka, skoro w jej rodzinie przyjęły się te właśnie profesje.
Z biegiem lat dowiadywałam się coraz więcej na temat mojej rodziny i wreszcie
uświadomiłam sobie, że Babcia M. nigdy nie była naprawdę zadowolona z małżeństwa jej syna
z Florą Cresset. Flora, sądząc z portretu, który wisiał w galerii, miała bardzo piękną twarz, ale
była krucha i słabego zdrowia, czego okrutnym dowodem jest to, że nie przeżyła moich
urodzin. Ale też wiele kobiet i dzieci umierało wówczas przy porodzie; wydanie na świat
potomka i pozostanie przy życiu można było uznać w tamtych czasach za małe zwycięstwo.
Podzieliłam się z Filipem moim przemyśleniem, że tylko dzięki wytrwałości kobiet rasa ludzka
przetrwała, na co on odburknął: „Czasami pleciesz prawdziwe głupoty”.
Filip mocniej stąpał nogami po ziemi niż ja. Byłam marzycielką. On interesował się
praktyczną stroną tworzenia map, obliczeniami i pomiarami, palce aż go swędziały do kompasu
lub innego podobnego przyrządu. Mnie ciekawiło co innego. Zastanawiałam się, jacy ludzie
żyją w tych odległych krainach. A kiedy wpatrywałam się w zielone wyspy pośród błękitnych
tropikalnych mórz, snułam marzenia o tym, jak tam docieram, jak żyję wśród tubylców i
poznaję ich obyczaje.
Tak bardzo różniliśmy się od siebie, Filip i ja. Może właśnie dlatego dobrze się między nami
układało. Każde z nas wnosiło coś, czego nie miało drugie. Pewnie też dlatego, że zabrakło nam
matki, a właściwie także i ojca, chociaż on nie umarł — tak przylgnęliśmy do siebie.
Przed śmiercią matki to właśnie mój ojciec prowadził rodzinny interes, do czego
przygotowywano go przez całą młodość, jak teraz Filipa. Może gdyby matka nadal żyła, ojciec
wciąż jeszcze przebywałby tu z nami, zajmując się mniej więcej tym, co zdaniem Babci M.
powinien robić. Ale moja matka odeszła, a on nie mógł już znieść życia we dworze. Widać
otaczało go tu zbyt wiele smutnych wspomnień. Może też żywił niechęć do dziecka, które
zdobyło swoje miejsce w świecie kosztem tej, którą bardziej kochał. Tak czy inaczej,
postanowił wyjechać na jakiś czas do Holandii, by współpracować z tamtejszą firmą
kartograficzną. Ten wyjazd miał mu pomóc wrócić do równowagi po stracie żony, a
jednocześnie pozwalał zdobyć nowe doświadczenia zawodowe. Holandia była krajem, w
którym powstawały najlepsze mapy, i Babcia M. w owym czasie uznała wyjazd ojca za niezły
pomysł.
Ojciec pozostał jednak w Holandii i nie wykazywał żadnych chęci do powrotu, co więcej, w
swoim czasie ożenił się z Margaretą, córką zamożnego i wpływowego kupca holenderskiego.
Ku rozczarowaniu Babci M. ojciec dołączył do interesów teścia, porzucając wspaniałe zajęcie
kartografa na rzecz tego, co babcia określała pogardliwie „handlem”. A ja miałam przyrodnich
braci i siostry, których nigdy nie widziałam.
Mówiło się czasami, że Filip też mógłby wyjechać i zamieszkać z ojcem, ale Babcia M.
zawsze to jakoś uniemożliwiała. Myślę, że obawiała się, iż także Filip uległby fascynacji
handlem z obcymi krajami. Tak więc mój ojciec zajął się swoją drugą rodziną i wydawał się
zadowolony z tego, że pierwszą pozostawił pod opieką Babci M.
W dzień moich osiemnastych urodzin guwernantka, która opiekowała się mną od siedmiu
lat, odeszła, a skoro nie potrzebowałam już nowej, Babcia M. zaczęła myśleć o znalezieniu dla
mnie męża. Jak dotąd, żaden z młodych ludzi, których zapraszano do naszego domu, nie
przypadł mi szczególnie do gustu. Nie dostrzegłam też nic romantycznego w tak prozaicznej
aranżacji małżeństwa.
W Wielkim Stanton mieszkali Galtonowie, którzy mieli syna, Geralda. Byli bardzo bogaci i
prowadzili rozliczne interesy w Londynie, oddalonym od Stanton o jakieś dwadzieścia mil.
Gerald towarzyszył swojemu ojcu w wyjazdach do Londynu, gdzie często spędzali po parę
tygodni, a ich wizyty w domu na wsi były dosyć rzadkie. Gerald jako mój przyszły mąż niezbyt
często bywałby w domu, a kiedy zdałam sobie sprawę z tego, iż jest to punkt na jego korzyść,
zrozumiałam natychmiast, że nie pasuje do moich romantycznych planów.
Był też Charles Fenton, syn dziedzica Marlington. Lubił polowania na lisy, strzelanie i w
ogóle wszelkie sporty. Dobroduszny i jowialny, śmieszyło go niemal wszystko, tak że przy nim
zaczynało się tęsknić za chociażby jedną smutną chwilą. Lubiłam przebywać w towarzystwie
obu tych młodych ludzi, ale myśl o spędzeniu z nimi całego życia nie była w najmniejszym
stopniu pociągająca.
— Powinnaś nabyć bardziej światowych manier, kochanie — powtarzała Babcia M. —
Młoda dama musi prędzej czy później dokonać wyboru. Te, które zbyt długo zwlekają, mogą
pewnego dnia stwierdzić, że nie ma już z czego wybierać.
Straszliwe ostrzeżenie, które bez żadnego wrażenia wpadało w głuche, osiemnastoletnie
uszy.
Babcia M. bardziej jednak martwiła się o Filipa. Jego żona zamieszka przecież we dworze.
Stanie się jedną z Mallorych, natomiast ja, wychodząc za mąż, zrzeknę się tego świetnego
nazwiska. Nie miałam żadnych wątpliwości, że Babcia M. nie wspominała dobrze Flory
Cresset. To prawda, że pozostało po niej dwoje dzieci, ale babcia nie mogła darować, że w jakiś
sposób przez nią straciła syna, który znalazł się teraz, jak to określała, „pod pantoflem tej
Holenderki”. Od czasu drugiego małżeństwa ojca nie wyrzekła już dobrego słowa o
Holendrach.
— Ależ babciu — przypominałam jej — mówiłaś przecież, że tam powstają najlepsze mapy.
Niektórzy z największych podróżników… ba, sam Merkator był przecież Flamandem. Myślę,
że sporo mu zawdzięczamy.
Babcia M. była rozdarta między zadowoleniem, jakie zawsze odczuwała, gdy okazywałam
zainteresowanie rodzinną profesją, a niezadowoleniem, że się jej sprzeciwiam.
— To dawne dzieje. Poza tym ten Holender pierwszy zaczął kupować stare, czarno — białe
mapy i kolorować je. A potem sprzedawać po wygórowanych cenach.
— A ci, którzy nastali po nim, świetnie na tym pomyśle wyszli — zauważyłam.
— Jesteś uparta — stwierdziła Babcia M., ale nie okazała niezadowolenia. Uczyniła
natomiast to, co robiła zazwyczaj, kiedy nie udało jej się postawić na swoim — zmieniła temat.
Była zachwycona tym, że lubię chodzić do „sklepu” i w wyznaczone popołudnia,
oczywiście po lekcjach, pozwalała mi jeździć z guwernantką do Wielkiego Stanton, gdzie
spędzałam parę bardzo miłych godzin. Między innymi na pasjonujących rozmowach z
Beniaminem Darkinem. Mapy stanowiły całe jego życie.
Czasami Beniamin zabierał Filipa i mnie do pomieszczeń na tyłach sklepu, gdzie mieściła
się drukarnia, i z entuzjazmem rozprawiał o dawnych technikach druku.
Mnie te rozmowy raczej nudziły, Filip za to zadawał niezliczone pytania dotyczące budowy
maszyn. Stałam obok i wpatrywałam się w ryciny rozwieszone na ścianach. Przeważnie były to
kopie map z szesnastego, piętnastego, a nawet czternastego wieku. Rozmyślałam o tych
Zgłoś jeśli naruszono regulamin