Victoria Holt - Król na zamku.pdf

(1094 KB) Pobierz
Office to PDF - soft Xpansion
Victoria Holt
Król na zamku
King Of The Castle
Przełożyła Zofia Dąbrowska
125079224.002.png
Dla Monique Madeleine Paule Régnier
 
R OZDZIAŁ PIERWSZY
Jeszcze wtedy, gdy pociąg lokalnej linii kolejowej zbliżał się do stacyjki, gdzie miałam wysiąść,
nie przestawałam powtarzać sobie: „Nadal nie jest za późno. Nawet teraz możesz natychmiast
zawrócić”.
W czasie podróży — przepłynęłam Kanał poprzedniej nocy i jechałam pociągami przez cały
dzień — usiłowałam uzbroić się w odwagę, tłumacząc sobie, że nie jestem jakąś głupiutką
dziewczyną, lecz rozsądną kobietą, która zdecydowała się podjąć pewnego zadania i zamierza je
wypełnić. To, co się miało wydarzyć na zamku, kiedy już tam dotrę, będzie zależeć od innych
ludzi. Złożyłam tylko w duchu przyrzeczenie, że zachowam się z godnością i nie dam po sobie
poznać ogromnego niepokoju, a w szczególności tego, że na myśl o przyszłości — w razie gdybym
nie została zaakceptowana — ogarniała mnie niemal panika. Nikt nie powinien się dowiedzieć, jak
bardzo mi zależy na tej pracy.
Jeśli chodzi o wygląd zewnętrzny, to czułam — po raz pierwszy w życiu — że przemawia na
moją korzyść. Miałam dwadzieścia osiem lat i w ciemnobrązowym, podróżnym płaszczu oraz
pilśniowym kapeluszu tego samego koloru, bardziej praktycznym niż ozdobnym, po całonocnej
podróży niewątpliwie wyglądałam na swój wiek. Byłam niezamężna i z tego powodu często
zdarzało mi się uchwycić pełne politowania spojrzenia, a także usłyszeć odnoszące się do mnie
uwagi jako do starej panny lub osoby „bezużytecznej”.
Złościły mnie takie określenia, gdyż miało z nich wynikać, iż podstawowy cel istnienia kobiety
to poświęcenie się jakiemuś mężczyźnie. Od czasu mych dwudziestych trzecich urodzin
pragnęłam zdecydowanie udowodnić, że ów typowo męski sposób myślenia jest całkowicie
błędny. Sądzę, że to właśnie robiłam. W życiu może być wiele interesujących spraw i pocieszałam
się, że właśnie zaangażowałam się w jedną z nich.
Pociąg zwalniał. Poza mną na malutkiej stacji wysiadła jeszcze tylko jedna osoba, wieśniaczka
niosąca pod jedną pachą koszyk z jajkami, a pod drugą żywego koguta.
Wzięłam swoje bagaże — było tego kilka sztuk, gdyż zawierały cały mój dobytek, na który
składała się niewielka ilość garderoby oraz narzędzia potrzebne mi do pracy.
Za ogrodzeniem stał tylko dróżnik.
— Dzień dobry, madame — zwrócił się do kobiety. — Jak się pani nie pośpieszy, to dziecko
urodzi się przed pani przyjściem. Słyszałem, że u waszej Marie bóle rozpoczęły się trzy godziny
temu. Położna już do niej pobiegła.
— Tylko się modlić, żeby tym razem był chłopiec. Te wszystkie dziewczynki. Co też dobry Bóg
sobie myśli o…
Dróżnik był bardziej zainteresowany mną niż płcią spodziewanego dziecka. Zauważyłam, że w
czasie rozmowy bacznie mnie obserwował.
Czekałam z ustawionymi wokoło bagażami, on zaś przeszedł parę kroków do przodu i
gwizdkiem dał znak, że pociąg może już ruszyć w dalszą drogę. W tym momencie na peron wpadł
w pośpiechu starszy mężczyzna.
— Jak się masz, Josephie! — powitał go dróżnik i wskazał mnie ruchem głowy.
Joseph spojrzał w moim kierunku i potrząsnął głową przecząco.
— Miał przyjechać mężczyzna — powiedział.
— Czy pan jest z Château Gaillard? — spytałam po francusku, gdyż językiem tym władałam
płynnie od dzieciństwa. Moja matka była Francuzką, więc między sobą rozmawiałyśmy po
francusku. W obecności ojca zawsze używałyśmy angielskiego.
125079224.003.png
Joseph zbliżył się do mnie prawie że z rozdziawionymi ustami i wyrazem niedowierzania w
oczach.
— Tak, mademoiselle, ale…
— Przyjechał pan, żeby mnie zabrać.
— Mademoiselle, przyjechałem po monsieur Lawsona. — Wymówił angielskie nazwisko z
pewną trudnością.
Uśmiechnięta, starałam się na siłę przybrać nonszalancką minę, nie zapominałam bowiem, że to
najniższy z płotków, które będę musiała przeskoczyć. Wskazałam na nalepkę na mojej torbie: „D.
Lawson”.
Uświadomiwszy sobie, że Joseph prawdopodobnie nie umie czytać, wyjaśniłam:
— Jestem mademoiselle Lawson.
— Z Anglii? — zapytał.
Zapewniłam go, że tak właśnie jest.
— Powiedziano mi, że przyjedzie angielski dżentelmen.
— Zaszło pewne nieporozumienie. Zamiast niego przybyła angielska lady.
Podrapał się po głowie.
— Czy nie powinniśmy już ruszyć? — spytałam, kierując wzrok na pakunki. Dróżnik zbliżył się
powoli i kiedy wymieniali spojrzenia z Josephem, odezwałam się tonem nieznoszącym sprzeciwu:
— Proszę zanieść moje rzeczy do …ee… pojazdu. Jedziemy do zamku.
Od lat ćwiczyłam sztukę panowania nad sobą, więc nie okazałam nawet cienia dręczącej mnie
obawy. Moja stanowczość wywołała tu taki sam skutek jak w Anglii i Joseph z dróżnikiem zanieśli
pakunki do czekającej dwukołowej bryczki. Podążyłam za nimi i w chwilę później byliśmy już w
drodze.
— Czy daleko stąd do zamku? — spytałam.
— Jakieś dwa kilometry, mademoiselle. Niedługo go pani zobaczy.
Rozglądałam się wokół — wszędzie rozciągały się bujne uprawy winnej latorośli. Był koniec
października, a więc już po zbiorach. Zapewne ludzie przygotowują teraz krzewy na następny rok.
Przejechaliśmy przez małe miasteczko, gdzie na rynku wyróżniały się dwa budynki: kościół i
magistrat — hôtel de ville. Jadąc wąskimi uliczkami, mijaliśmy sklepy i domy mieszkalne. Wtedy
po raz pierwszy mignął mi zamek.
Nigdy nie zapomnę tej chwili. Zdrowy rozsądek — w ostatnim roku będący mi podporą i pewną
rekompensatą za to, że poza nim niewiele więcej miałam — nagle gdzieś się zapodział.
Zapomniałam o kłopotach, w które sama lekkomyślnie się wpakowałam. Na przekór wszystkim
zatrważającym prognozom, nieuniknionym przy logicznym rozumowaniu, roześmiałam się
całkiem głośno i równie głośno odezwałam:
— Nie obchodzi mnie, co się stanie. Cieszę się, że tu przyjechałam.
Na szczęście powiedziałam to po angielsku i woźnica nie mógł nic zrozumieć. Dodałam szybko:
— Więc to jest Château Gaillard!
— To właśnie ten zamek, mademoiselle.
— Nie on jeden nosi we Francji tę nazwę. Znam jeszcze inny, w Normandii oczywiście. Tam
gdzie był więziony Ryszard Lwie Serce. — Joseph coś mruknął, a ja dodałam: — Ruiny są
fascynujące, ale o wiele bardziej zachwycają stare budowle, zachowane przez wieki do naszych
czasów.
— Nasz zamek cudem uniknął nieszczęścia. W dniach terroru o mało nie został zniszczony.
— Jakie szczęście, że tak się nie stało! — Usłyszałam napięcie we własnym głosie, ale miałam
nadzieję, że Joseph tego nie wyczuł.
Byłam wprost oczarowana zamkiem. Pragnęłam w nim mieszkać, badać jego wnętrza,
125079224.004.png
poznawać go. Miałam wrażenie, jakby to miejsce przeznaczono właśnie dla mnie i gdybym została
stąd odesłana, popadłabym w rozpacz, a brak dalszych perspektyw w Anglii nie byłby jedynym
tego powodem.
Podczas rozmyślań o zamku na krótko dopuściłam do siebie owe zatrważające możliwości.
Gdzieś na północy Anglii mieszkała nasza daleka kuzynka, a właściwie kuzynka mego ojca, o
której od czasu do czasu wspominał. „Jeżeli coś by się ze mną stało, zawsze mogłabyś pojechać do
kuzynki Jane. Jej charakteru nie można nazwać łatwym i miałabyś z nią ciężkie życie, ale
przynajmniej spełniłaby swój obowiązek”. Co za perspektywa dla kobiety, która pozbawiona
fizycznych uroków, otwierających drogę do małżeństwa, wytworzyła wokół siebie ochronny
pancerz, głównie zbudowany z dumy. Kuzynka Jane… nigdy! — mówiłam sobie w duchu.
Wolałabym już zostać jedną z tych nieszczęsnych guwernantek, uzależnionych od fanaberii
oschłych pracodawców lub złośliwych dzieci, które potrafią być szatańsko okrutne. Ewentualnie
znaleźć miejsce u boku jakiejś kłótliwej damy jako panna do towarzystwa. Nie, w takim wypadku
czułabym wewnętrzną pustkę nie tylko z powodu otwierającej się przede mną czarnej otchłani
samotności i upokorzenia, lecz także dlatego, że odmówiono by mi nieskończonej radości z
wykonywania pracy, którą najbardziej ukochałam, gdy samo jej istnienie stwarzało możliwość
uczynienia mego życia interesującą przygodą.
Stało się całkiem nie tak, jak sobie wyobrażałam, rzeczywistość przeszła moje oczekiwania. W
życiu są sytuacje, kiedy przyszłość rysuje się znacznie bardziej ekscytująco niż obraz podsuwany
nam przez wyobraźnię — wręcz jak zaczarowana. Takie wypadki zdarzają się rzadko, ale kiedy do
nich dojdzie, należy się nimi w pełni delektować.
Być może ja szczególnie potrafiłam cieszyć się takimi chwilami, gdyż nie oczekiwałam, by zbyt
wiele przypadło mi jeszcze w udziale.
Dlatego z uwagą zaczęłam się przypatrywać temu wspaniałemu, wzniesionemu pośród winnic
dziełu piętnastowiecznej architektury. Moje doświadczone oczy potrafiły określić czas powstania
zamku w przybliżeniu do jednej lub dwóch dekad. Zauważyłam dobudowane fragmenty,
pochodzące z szesnastego i siedemnastego wieku, lecz te uzupełnienia nie naruszały symetrii
gmachu, a raczej podkreślały jego charakter. Dostrzegłam okrągłe baszty obronne przylegające do
murów głównego budynku. Wiedziałam, że centralne schody mieściły się w wielokątnej wieży.
Zdobyłam całkiem sporą wiedzę na temat starych budowli i choć często w przeszłości miałam za
złe ojcu jego nastawienie do mnie, czułam dlań wdzięczność za wszystko, czego mnie nauczył.
Wystawa budynku była czysto średniowieczna, a masywne przypory i baszty wskazywały, że
wzniesiono je w celach obronnych. Oszacowałam grubość murów upstrzonych wąskimi szparami
okien. Prawdziwa forteca. Kiedy przeniosłam wzrok z wieży wznoszącej się ponad zwodzonym
mostem na fosę — oczywiście niewypełnioną obecnie wodą — dojrzałam w przelocie rosnącą tam
gęstą, bujną trawę. Ogarnęło mnie radosne podniecenie na widok zewnętrznej fasady okolonej
występem podpartym konsolami, formującymi machikuły.
Stary Joseph coś powiedział. Mogłam się tylko domyślać, iż uznał, że niespodziewane
przybycie — jak się okazało — kobiety zamiast mężczyzny, to nie jego kłopot.
— Tak — mówił — na zamku nic się nie zmienia. Monsieur le comte już tego pilnuje.
Monsieur le comte. Pan hrabia. To był człowiek, któremu miałam stawić czoło. Wyobrażałam
go sobie — wyniosłego arystokratę, w rodzaju tych, którzy z największą obojętnością jechali
ulicami Paryża w dwukołowych wózkach na gilotynę. Tak więc mnie skaże na banicję.
„To śmieszne — powie zapewne. — Moje wezwanie w sposób jednoznaczny dotyczyło pani
ojca. Proszę niezwłocznie opuścić mój dom!”.
Nic by nie dały wyjaśnienia: „Mam takie same kwalifikacje jak mój ojciec, pracowałam z nim i
w istocie znam się na starym malarstwie lepiej od niego. Tego typu powierzane nam zadania
125079224.001.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin