wiersze_teksty.doc

(320 KB) Pobierz
KRZYSZTOF KAMIL BACZYŃSKI

KRZYSZTOF KAMIL BACZYŃSKI (1921–1944)

 

Sur le pont d’Avignon

Ten wiersz jest żyłką słoneczną na ścianie

jak fotografia wszystkich wiosen.

Kantyczki deszczu ci przyniosę –

wyblakłe nutki w nieba dzwon

jak wody wiatrem oddychanie.

Tańczą panowie niewidzialni

„na moście w Awinion”.

Zielone, staroświeckie granie

jak anemiczne pączki ciszy.

Odetchnij drzewem, to usłyszysz

jak promień – naprężony ton,

jak na najcieńszej wiatru gamie

tańczą liściaste suknie panien

„na moście w Awinion”.

W drzewach, w zielonych okien ramie

przez widma miast – srebrzysty gotyk.

Wirują ptaki płowozłote

jak lutnie, co uciekły z rąk.

W lasach zielonych – białe łanie

uchodzą w coraz cichszy taniec.

Tańczą panowie, tańczą panie

„na moście w Awinion”.

(szpital, kwiecień 1941 r.)

 

Pokolenie

Do palców przymarzły struny
z cienkiego krzyku roślin.
Tak się dorasta do trumny,
jakeśmy w czasie dorośli.

Stanęły rzeki ognia
ścięte krą purpurową;
po nocach sen jak pochodnia
straszy obciętą głową.

Czegóż ty jeszcze? W mrozie
świat jest jak z trocin sypki.
Oczu stężały orzech.
To śnieg, to nie serce tak skrzypi.

Każdy - kolumną jesteś,
na grobie pieśni własnych
zamarzły. Czegoż ty jeszcze?
To śmierć - to nie włosy blasku.

To soli kulki z nieba?
Czy łzy w krzemień twarzy tak wrosły?
Czy ziemia tak bólem dojrzewa,
jakeśmy w czasie dorośli?

(listopad 1941)

 

Wyroki

Basi D.

Nic gruzy. Dwułodygą wyrośniem,

dwugłosem zielonym światła,

podobni chmurom i sośnie,

kwiatom płynącym na tratwach,

gdy rzeka wilgocią śliska

jest tonem świata – kołyska.

 

Nic ciemność. Przez nią przepłyniem,

a ręce na niej – promień

w błogosławionym czynie,

w żyjącym gromie,

bo i z krzemienia się śpiewa

wieczność rosnąca – drzewa.

 

Nic gruzy. Ale ująć

powietrze: tam formy rosną

z guseł i zaklęć – kołując –

coraz to bliższe. Mocno

w ręce spadają – nieznane,

czasem – niedokonane.

 

I tak się trzeba im zaprzeć

w ziemię i wiatr, w świetlistość,

by deszczem pocisków lecąc

opadły w dłonie – czysto.

A w ich ulewie rosnąć,

ptakiem, człowiekiem i sosną.

(22 grudnia 1941 r.)

 

***

O wielkie niebo świata, od wiatru zmarszczone,

od snu zielono wzdęte, od ognia czerwone,

nad kuźnią purpurową jak żelazo giętkie,

jak łuk żaru ziejące, jak miecz boski piękne.

Niebo, niebo tułacze idące na wschody,

nad wypalone miasta i żywe ogrody,

idące na północne, na białe południa,

niebieska harfo lipca i żelazna grudnia.

Niebo-pielgrzymie, ty rozpoznasz przecie

tych, co w tobie odbici jak w wielkim zwierciadle,

ciągnęli nić tęsknoty wędrując po świecie

i zanim nić zwinęli, już u końca padli.

O ty niebo tułacze, twoje ptaki dzwonią,

są nam jednako orłem, aniołem, pogonią

i tym, co ich szukają, i tym, co znaleźli,

i tym, co nieśli je gdzieś i nie donieśli,

i tym, co już zdradzili, i tym, co jak owi,

co giną za nic bracia chrystusowi,

i tym, co rozpoznali i na sercach swoich

przykuli jak ryngrafy na ognistej zbroi.

O niebo, niebo boże, połącz nas i uczyń

krzyż jakiś albo znamię czasu, co pouczy,

co nakaże wybaczać i zbudować korab,

który przez każdy potop przejdzie jakby chorał,

który, arka natchniona, arka sprzymierzona,

będzie mocnym jak surma, słabym jak ramiona,

i da tym, co widzieli upiorów tabuny,

serca z białych głębi i oczy pioruny

tym, którzy krzyk słyszeli, który niebo z kory

odzierał, jakiś nowy młot i młot natchniony,

który tam, gdzie uderzy, wypryśnie kształt czysty,

a gdy nie zmiażdży będzie wiekuisty.

(20 maja 1942 r.)

 

***

Niebo złote ci otworzę,

w którym ciszy biała nić

jak ogromny dźwięków orzech,

który pęknie, aby żyć

zielonymi listeczkami,

śpiewem jezior, zmierzchu graniem,

aż ukaże jądro mleczne

ptasi świt.

 

Ziemię twardą ci przemienię

w mleczów miękkich płynny lot,

wyprowadzę w rzeczy cienie,

które prężą się jak kot,

futrem iskrząc zwiną wszystko

w barwy burz, w serduszka listków,

w deszczów siwy splot.

 

I powietrza drżące strugi

jak z anielskiej strzechy dym

zmienię ci w aleje długie,

w brzóz przejrzystych śpiewny płyn,

aż zagrają jak wiolonczel

żal - różowe światła pnącze,

pszczelich skrzydeł hymn.

 

Jeno wyjmij mi z tych oczu

szkło bolesne - obraz dni,

które czaszki białe toczy

przez płonące łąki krwi.

Jeno odmień czas kaleki,

zakryj groby płaszczem rzeki,

zetrzyj z włosów pył bitewny,

tych lat gniewnych

czarny pył.

(15 czerwca 1943 r.)

 

Pokolenie II

Wiatr drzewa spienia. Ziemia dojrzała.

Kłosy brzuch ciężki w gorę unoszą

i tylko chmury - palcom czy włosom

podobne - suną drapieżnie w mrok.

 

Ziemia owoców pełna po brzegi

kipi sytością jak wielka misa.

Tylko ze świerków na polu zwisa

głowa obcięta strasząc jak krzyk.

 

Kwiaty to krople miodu - tryskają

ściśnięte ziemią, co tak nabrzmiała,

pod tym jak korzeń skręcone ciała,

żywcem wtłoczone pod ciemny strop.

 

Ogromne nieba suną z warkotem.

Ludzie w snach ciężkich jak w klatkach krzyczą.

Usta ściśnięte mamy, twarz wilczą,

czuwając w dzień, słuchając w noc.

 

Pod ziemią drżą strumyki - słychać -

krew tak nabiera w żyłach milczenia,

ciągną korzenie krew, z liści pada

rosa czerwona. I przestrzeń wzdycha.

 

Nas nauczono. Nie ma litości.

Po nocach śni się brat, który zginął,

któremu oczy żywcem wykłuto,

Któremu kości kijem złamano;

 


i drąży ciężko bolesne dłuto,

nadyma oczy jak bąble - krew.

 

Nas nauczono. Nie ma sumienia.

W jamach żyjemy strachem zaryci,

w grozie drążymy mroczne miłości,

własne posągi - źli troglodyci.

 

Nas nauczono. Nie ma miłości.

Jakże nam jeszcze uciekać w mrok

przed żaglem nozdrzy węszących nas,

przed siecią wzdętą kijów i rąk,

kiedy nie wrócą matki ni dzieci

w pustego serca rozpruty strąk.

 

Nas nauczono. Trzeba zapomnieć,

żeby nie umrzeć rojąc to wszystko.

Wstajemy nocą. Ciemno jest, ślisko.

Szukamy serca - bierzemy w rękę,

nasłuchujemy: wygaśnie męka,

ale zostanie kamień - tak - głaz.

 

I tak staniemy na wozach, czołgach,

na samolotach, na rumowisku,

gdzie po nas wąż się ciszy przeczołga,

gdzie zimny potop omyje nas,

nie wiedząc: stoi czy płynie czas.

Jak obce miasta z głębin kopane,

popielejące ludzkie pokłady

na wznak leżące, stojące wzwyż,

nie wiedząc, czy my karty iliady

rzeźbione ogniem w błyszczącym złocie,

czy nam postawią, z litości chociaż,

nad grobem krzyż.

(22 lipca 1943 r.)

 

Rodzicom

A otóż i macie wszystko.

Byłem jak lipy szelest,

na imię mi było Krzysztof,

i jeszcze ciało – to tak niewiele.

 

I po kolana brodząc w blasku

ja miałem jak święty przenosić Pana

przez rzekę zwierząt, ludzi, piasku,

w ziemi brnąc po kolana.

 

Po co imię takie dziecinie?

Po co, matko, taki skrzydeł pokrój?

Taka walka, ojcze, po co – takiej winie?

Od łez ziemi krwawo mi, mokro.

 

Myślałaś, matko: „On uniesie,

on nazwie, co boli, wytłumaczy,

podźwignie, co upadło we mnie, kwiecie

– mówiłaś – rozkwitaj ogniem znaczeń”.

 

Ojcze, na wojnie twardo.

Mówiłeś pragnąc, za ziemię cierpiąc:

„Nie poznasz człowieczej pogardy,

udźwigniesz sławę ciężką”.

 


I po cóż wiara taka dziecinie,

po cóż dzieciństwo jak płomieni dom?

Zanim dwadzieścia lat minie,

umrze mu życie w złocieniach rąk.

 

A po cóż myśl taka jak sosna,

za wysoko głowica, kiedy pień tną.

A droga jakże prosta,

gdy serce niezdarne – proch.

 

Nie umiem, matko, nazwać, nazbyt boli,

nazbyt mocno śmierć uderza zewsząd.

Miłość, matko – już nie wiem, czy jest.

Nozdrza rozdęte z daleka Boga wietrzą.

 

Miłość – cóż zrodzi – nienawiść, struny łez.

 

Ojcze, broń dźwigam pod kurtką,

po nocach ciemno – walczę, wiary więdną.

Ojcze – jak tobie – prócz wolności może i dzieło,

może i wszystko jedno.

 

Dzień czy noc – matko, ojcze – jeszcze ustoję

w trzaskawicach palb, ja, żołnierz, poeta, czasu kurz.

Pójdę dalej – to od was mam: śmierci się nie boję,

dalej niosąc naręcza pragnień jak spalonych róż.

(30 lipca 1943 r.)

 

Elegia o... [chłopcu polskim]

Oddzielili cię, syneczku, od snów, co jak motyl drżą,

haftowali ci, syneczku, smutne oczy rudą krwią,

malowali krajobrazy w żółte ściegi pożóg,

wyszywali wisielcami drzew płynące morze.

 

Wyuczyli cię, syneczku, ziemi twej na pamięć,

gdyś jej ścieżki powycinał żelaznymi łzami.

Odchowali cię w ciemności, odkarmili bochnem trwóg,

przemierzyłeś po omacku najwstydliwsze z ludzkich dróg.

 

I wyszedłeś, jasny synku, z czarną bronią w noc,

i poczułeś, jak się jeży w dźwięku minut - zło.

Zanim padłeś, jeszcze ziemię przeżegnałeś ręką.

Czy to była kula, synku, czy to serce pękło?

(20 marca 1944 r.)

 

Modlitwa do Bogarodzicy

Któraś wiodła jak bór pomruków

ducha ziemi tej skutego w zbroi szereg,

prowadź nocne drogi jego wnuków,

byśmy milcząc umieli umierać.

 

Któraś była muzyki deszczem,

a przejrzysta jak świt i płomień,

daj nam usta jak obłoki niebieskie,

które czyste - pod toczącym się gromem.

 

Która ziemi się uczyłaś przy Bogu,

w której ziemia jak niebo się stała,

daj nam z ognia twego pas i ostrogi,

ale włóż je na człowiecze ciała.

 

Któraś serce jak morze rozdarła

w synu ziemi i synu nieba,

o, naucz matki nasze,

jak cierpieć trzeba.

Która jesteś jak nad czarnym lasem

blask - pogody słonecznej kościół,

nagnij pochmurną broń naszą,

gdy zaczniemy walczyć miłością.

(21 marca 1944 r.)

 

STANISŁAW BARAŃCZAK (1946–)

 

Jednym tchem

Jednym tchem, jednym nawiasem tchu zamykającym zdanie,

jednym nawiasem żeber wokół serca

zamykającym się jak pięść, jak niewód

wokoło wąskich ryb wydechu, jednym tchem

zamknąć wszystko i zamknąć się we wszystkim, jednym

wiotkim wiórem płomienia zestruganym z płuc

osmalić ściany więzień i wciągnąć ich pożar

za kostne kraty klatki piersiowej i w wieżę

tchawicy, jednym tchem, nim się udławisz

kneblem powietrza zgęstniałego od

ostatniego oddechu rozstrzelanych ciał

i tchnienia luf gorących i obłoków

z dymiącej jeszcze na betonie krwi,

powietrza, w którym twój głos się rozlega

czy się rozkłada, połykaczu szabel,

tak białej broni, bezkrwawych a krwawo

raniących krtań nawiasów, pośród których

jak serce w żebrach i ryba w niewodzie

trzepoce zdanie jednym tchem jąkane

do ostatniego tchu.

(„Jednym tchem” 1970)

 

Spójrzmy prawdzie w oczy

Spójrzmy prawdzie w oczy: w nieobecne

oczy potrąconego przypadkowo

przechodnia z podniesionym kołnierzem; w stężałe

oczy wzniesione ku tablicy z odjazdami

dalekobieżnych pociągów; w krótkowzroczne

oczy wpatrzone z bliska w gazetowy petit;

w oczy pośpiesznie obmywane rankiem

z nieposłusznego snu, pośpiesznie ocierane

za dnia z łez nieposłusznych, pośpiesznie

zakrywane monetami, bo śmierć także jest

nieposłuszna, zbyt spiesznie gna w ślepy zaułek

oczodołów; wiec dajmy z siebie wszystko

na własność tym spojrzeniom, stańmy na wysokości

oczu, jak napis kredą na murze, odważmy się spojrzeć

prawdzie w te szare oczy, których z nas nie spuszcza,

które są wszędzie, wbite w chodnik pod stopami,

wlepione w afisz i utkwione w chmurach;

a choćby się pod nami nigdy nie ugięły

nogi, to jedno będzie nas umiało rzucić

na kolana.

(„Dziennik poranny” 1972)

 

Określona epoka

Żyjemy w określonej epoce (odchrząknięcie) i z tego

trzeba sobie, nieprawda, zdać z całą jasnością.

Sprawę. Żyjemy w (bulgot

z karafki) określonej, nieprawda,

epoce, w epoce

ciągłych wysiłków na rzecz, w

epoce narastających i zaostrzających się i

tak dalej (siorbnięcie), nieprawda. Konfliktów.

Żyjemy w określonej e (brzęk odstawianej

szklanki) poce i ja bym tu podkreślił,

nieprawda, że na tej podstawie zostaną

nakreślone perspektywy, wykreślane będą

zdania, które nie podkreślają dostatecznie, oraz

przekreślone zostaną, nieprawda, rachuby

(odkaszlnięcie) tych, którzy. Kto ma pytania? Nie widzę.

Skoro nie widzę, widzę, że będę wyrazicielem,

wyrażając na zakończenie przeświadczenie, że

żyjemy w określonej epoce, taka

jest prawda, nieprawda,

i innej prawdy nie ma.

(„Ja wiem, że to niesłuszne” 1977)...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin