Barnett Jill - Wyspa.rtf

(581 KB) Pobierz

 

Jill Barnett

 

WYSPA

 

(Carried away)

 

Przełożyła Elżbieta Zawadowska-Kittel

 

 

 

 

 

 

 

 

 


              1

 

Kormoran trud sobie zadaje,

w torbie z papieru składa jaja.

Służyć to musi bez wątpienia

ukryciu ich w pomroce cienia.

Lecz nie przewidzi głupi ptak,

że może też się zdarzyć tak,

iż misie, co jedzą placuszki,

ukradną torbę na okruszki.

 

utwór anonimowy

przekł. Jacek Kittel

 

W ostatni pogodny dzień sierpnia siedem ogromnych czarnych kormoranów przysiadło na skałach spokojnej zatoczki wżynającej się w wybrzeża wyspy Arrant. Właściwie nie byłoby w tym nic niezwykłego – wszak kormorany to ptaki morskie, więc jak wszystkie podobne im gatunki koczują na skałach – ale te postępowały w identyczny sposób przez całe lato. Każdego ranka przylatywały w to samo miejsce i zastygały tam nieruchomo z rozpostartymi skrzydłami, jakby chciały je wysuszyć. Nie zmieniały pozycji nawet wówczas, gdy mijała je smakowita ławica śledzi. Godzinami wypatrywały daleko przed siebie, jakby na coś czekały.

Tę błazenadę dałoby się łatwo wytłumaczyć w przypadku wron. Mieszkańcy Nowej Anglii potrafili przepowiadać przyszłość z liczby widzianych naraz ptaków:

 

Jedna to smutek,

Dwie — zaręczyny,

Trzy wrony – ślub,

Cztery — narodziny

 

Ale to nie były wrony, tylko kormorany, zwane krukami mórz. Miejscowi uważali je za największe ptasie szkodniki, gdyż niszczyły zarówno połowy rybaków, jak i drzewa na wyspie. Gdyby jakiś mieszkaniec stałego lądu zobaczył je na skałach, powiedziałby zapewne, że złe do złego ciągnie, gdyż Arrant miała równie fatalną reputację, co te nieznośne ptaszyska.

W pogodny dzień, gdy zielononiebieskie morze było spokojne, wyspa Arrant przypominała z daleka średniowieczny zamek wzniesiony ma wysokiej skale. Jednakże wraz ze zmianą pogody przybierała odmienne kształty i wyglądała jak tajemnicza niebieska chmura majacząca daleko na horyzoncie.

Czasem, przy południowym wietrze, ogromne fale podmywały skaliste brzegi, lecz mimo to wyspa trwała niepokornie i niezłomnie wbrew morzu oraz gwałtownym podmuchom, jak kamienna maska skrywająca swoje tajemnice.

Od postrzępionej linii lądu dzieliło ją zaledwie siedem mil morskich i ta odległość nie stanowiła żadnego problemu dla smukłych szkunerów z Bath w stanie Maine. W pobliżu wyspy rybacy zastawiali sieci na dorsze i srebrzyste ławice śledzi, które sprawiały, że po wschodzie księżyca woda lśniła tak, jakby w jej czarną toń spadła z nieba cała Droga Mleczna.

Mimo iż tak niedaleko w ogromnych letnich posiadłościach i ubogich chatach rybackich tętniło życie, ten niewielki obszar wydawał się całkowicie odizolowany od otoczenia. I nie działo się tak za sprawą otaczającego go morza. Wyspa Arrant należała do innego świata, ukrytego za mgłą. Tylko przy dobrej pogodzie widać było, że istnieje naprawdę.

Stanowiła zawsze temat pogawędek. Dzieci rybaków zbierały się przy ogniskach, plotąc o zamieszkujących wyspę dzikich Szkotach. Twierdziły z przekonaniem, iż są to duchy poległych na wrzosowisku Culloden, które przebyły Atlantyk, by dotrzeć na ten skalisty, zimny, i surowy skrawek ziemi przypominający im ukochaną ojczyznę.

Inni nazywali „szalonymi Szkotami” MacLachlanów – właścicieli znikającej wyspy. Toteż dzieci drżały na myśl o pełni księżyca, kiedy to jeden z nich mógł przybyć na białym koniu z rozwianą grzywą, by porwać je z ciepłych łóżek. I dlatego, żeby się przed tym uchronić, wkładały pod poduszki białe piórka wyrwane z kupra pisklęcia maskonura.

Gdy porywisty wiatr zrywał gonty z rybackich chatek, mawiano, że to MacLachlan wyjechał na konną przejażdżkę. W takie noce wierzby jęczały żałośnie i zdawać by się mogło, że ktoś płacze. Matki okrywały dzieci puchowymi pierzynkami i zapewniały je, że na zewnątrz nikogo nie ma i że to tylko wiatr buszuje wśród gałęzi.

Lecz dziecięca wyobraźnia nie dawała się uśpić. Maluchy przytulały się mocno do siebie i szeptały, że to jednak był płacz – płacz jakiejś zagubionej duszy, która ujrzała białego konia miotającego się wściekle wśród gęstej mgły.

Tak więc owego lata nikt nie zauważył dziwnego zachowania kormoranów. Opowieści o dzikich Szkotach na białych koniach wystarczyły całkowicie, by niejednemu spędzić sen z powiek.

 


              2

 

A może rycerz niespodzianie

wypełnić zechce swe zadanie,

jak opiewają w dawnej pieśni,

smutek zamieni w ton radosny.

A może zdarzy się to komu...

Nigdy nic nie wiadomo.

 

A. A. Milne

przekł. Jacek Kittel

 

Dla Amelii Emerson był to jeden z tych pięknych dni, kiedy niebo wygląda jak niebieska gliniana misa, w której niedzielnego poranka kucharka miesza ciasto na pączki. Nawet chmury pasowały do tego obrazu, gdyż rozciągały się na nieboskłonie niczym strużki mąki na błękitnym naczyniu.

Amy wysunęła twarz ku gorącemu sierpniowemu słońcu i przymknęła powieki. Oczyma duszy widziała nad sobą pana Boga – w białym fartuchu, z długimi siwymi włosami upchniętymi pod czapką kucharską – przewracającego niebiosa do góry nogami po to tylko, by obdarować ludzi pięknym dniem.

W czerwcu, gdy William de Pysters zabrał ją na przejażdżkę łódką po rzece Kennenbunk, niebo było równie niebieskie. Płynęli cicho po szklistej wodzie usianej czerwonymi kwiatami klonu, które słały się przed nimi jak dywan rozpostarty przed królową. Nie pamiętała równie cudownego dnia kilka uśmiechów, chwila rozmowy, słodki pocałunek – i już wychodziła z łódki wsparta na silnym ramieniu Williama, z kwiatem za uchem i zaręczynowym pierścionkiem na palcu.

Aż trudno jej było uwierzyć, że w życiu zachodzą tak gwałtowne zmiany. Przed trzema laty straciła rodziców i dlatego spędzała wakacje w Maine. Jeden z wykonawców testamentu uważał, że morskie powietrze dobrze jej zrobi, a inni natychmiast go poparli.

Koteria zjeżdżająca tu na lato pochodziła z różnych stron z Bostonu, Filadelfii i Nowego Jorku. Całe karawany bogaczy ciągnęły do Maine, gdzie jagody były słodkie i dojrzałe, a morska bryza uprzyjemniała życie. Mogli tam odpoczywać, żeglować, a przede wszystkim zawierać nowe znajomości we własnym świecie błękitnokrwistych milionerów.

Amelia Emerson miała pieniądze, dużo pieniędzy. Toteż w „Beach’s” – piśmie rejestrującym wartość i pochodzenie jankeskich majątków – jej nazwisko widniało na jednej z czołowych pozycji. Fortuna otwierała przed nią drzwi, za którymi skrywała się przed światem elita amerykańska. Cabotowie, Livingstonowie, Dearbornowie i Winthropowie – bogacze z dziada pradziada, słali jej zaproszenia na welinowym papierze, a ona je przyjmowała. Chodziła na ich przyjęcia nawet wówczas, gdy już zrozumiała, że tak naprawdę nie jest tam wcale mile widzianym gościem. Uchodziła przecież za pariasa – jej rodzina miała czelność dorobić się majątku, a nie odziedziczyć go po wspaniałych przodkach, którzy przybyli do Ameryki całe wieki temu i zajadali kukurydzę ze słoniną w towarzystwie Indian.

Amelia w dalszym ciągu nie rozumiała, dlaczego fortuna zdobyta dzięki pracy i pomysłowości jest mniej ceniona niż pieniądze od lat lokowane w bankach, obligacjach bądź ziemi. Różnica pomiędzy starymi i nowymi pieniędzmi wydawała się jej niepojęta.

Ale Amy w ogóle nie znała się na ludziach. Silna więź uczuciowa łączyła ją jedynie z rodzicami, którzy zamknęli córkę w rodzinnej enklawie, gdzie zaznała wyłącznie miłości.

Wciąż stawał jej przed oczami obraz ojca. Tak wyraźnie widziała, jak siedzi z zabawnie skrzyżowanymi nogami na niziutkim białym krześle z oparciem malowanym w bratki. Był bardzo wysoki, ale zręczny – odgiąwszy mały palec prawej dłoni zajadał kanapki z ogórkiem, trzymając jednocześnie na guzowatym kolanie miniaturową filiżankę.

To właśnie dzięki niemu zaczęła dostrzegać piękno w drzewach, kwiatach, śpiewie ptaków i bezchmurnym letnim niebie. A on doskonale rozróżniał dobro od zła i wiedział, co jest dla niego najważniejsze w życiu.

Nie mógł zrozumieć, jak można patrzeć na kwitnące róże, liście klonu zmieniające barwy czy też słuchać śpiewu szpaków o poranku, a przy tym nie wierzyć w Boga. Z takim samym zdumieniem patrzył czasem na żonę i córkę, zupełnie jakby wątpił w ich istnienie.

Dzięki matce Amy zyskała poczucie bezpieczeństwa. Pani Emerson wiedziała doskonale, kiedy jej dziecko potrzebuje czułości, rady czy choćby uspokajającego dotknięcia ręki. Wystarczyło jej zaledwie jedno spojrzenie, by wiedzieć, że Amy ma gorączkę. Nie musiała wcale przykładać dziewczynce dłoni do czoła.

Ilekroć Amy uświadamiała sobie nagle, że jest głodna, w drzwiach jej sypialni – zupełnie jak spod ziemi – wyrastała matka z misą owoców lub talerzem ciasteczek. Pani Emerson pojawiała się również pod byle pretekstem, gdy tylko poczuła, że córka jest już bardzo zmęczona. W mgnieniu oka kładła małą do łóżka i mówiła jej dobranoc głosem tak spokojnym i kojącym, jakby dochodził wprost z nieba.

Kiedy dziewczynka skończyła siedem lat, zobaczyła na wystawie lalkę w wyjątkowo pięknym stroju panny młodej. Aby się jej lepiej przyjrzeć, musiała stanąć na palcach i przycisnąć nos do szklą. Matka, z rozbawionym wyrazem twarzy, pochyliła się tylko i wycierała cierpliwie szybę zaparowaną oddechem małej kobietki. Stały przed wystawą dobre pół godziny, płatki śniegu padały im na mufki i kołnierze, ale pani Emerson nie okazała zniecierpliwienia. Pozwoliła córce napatrzeć się do woli.

A pod choinką czekało na dziewczynkę mnóstwo ubranek dla lalek – aksamitne suknie z brokatem, maleńkie czepeczki z piórami, wyszywane torebeczki – wierne kopie kreacji ze sklepu, uszyte własnoręcznie przez matkę.

Państwo Emersonowie mogli sobie pozwolić na dokonanie sprawunków gwiazdkowych w sklepie – już wówczas powodziło im się całkiem nieźle – ale nie uczynili tego. Matka całymi godzinami szyła stroje dla lalki Amy i dzięki temu podarunek stał się dla dziewczynki cenniejszy niż cały jej majątek ulokowany w bankach na Manhattanie. Wszystkie perełki, kokardki i guziczki zostały naznaczone matczyną miłością.

I choć Amy zachowała z dzieciństwa tyle pięknych wspomnień, państwo Emersonowie nie ustrzegli się błędu: pokazali córce jedynie swój własny świat, w którym doświadczała wyłącznie rodzicielskiej troski. Uczyli ją dobra, miłości i czułości wartości nie mających nic wspólnego z pieniędzmi.

Całe jej życie skupiało się wokół rodziny, w świecie, który w jednej tragicznej chwili przestał istnieć – umarł wraz z ojcem i matką.

Amy pozostało jedynie liczyć na wsparcie obcych ludzi wykonawców testamentu jej ojca. Pan Emerson darzył ich zapewne zaufaniem, ale byli to tylko prawnicy, którzy nie rozumieli, jak może się czuć tak nagle osierocona dziewczyna. Dlatego właśnie, nie mając lepszych pomysłów, na lato wysyłali ją do Maine.

A ona czuła się zawsze bardzo źle w dużym towarzystwie. Szczególnie zaś onieśmielali ją młodzi ludzie ze Wschodu, którzy co roku uciekali z dusznych miast, by cieszyć się wolnością na chłodnym wybrzeżu Maine. Wartość mierzyli jedynie ceną lub stemplem probierczym. Liczyły się dla nich również nazwiska starych rodów lub metki z ekskluzywnych sklepów.

Wydawali się jej doskonali. Odnosiła wrażenie, że są jak piękne, wspaniale dopasowane meble w salonie. A ona była plamą szokującej, wulgarnej czerwieni na tle subtelnego różu.

Jednak pewnego czerwcowego dnia, podczas przejażdżki wśród czerwonych kwiatów, zdarzył się cud. Amy powoli zaczęła odzyskiwać poczucie pełni życia. Wierzyła, że od tej chwili wspierać ją będzie potężne nazwisko rodu de Pysters. Trwała w przekonaniu, iż dzięki Williamowi, potężnemu Williamowi, nabierze tego samego odcienia delikatnego różu, co reszta towarzystwa.

Ostatnia sobota sierpnia była tak piękna, jak ów pamiętny dzień. W takie właśnie dni spełniają się marzenia, a życie zyskuje nowy sens.

Dlatego niechętnie odwróciła twarz od słońca i popatrzyła na spokojne zielonobłękitne morze. Na tle lazurowego nieba majaczyła wysunięta na północ wyspa, która przez chwilę wyglądała jak bajkowy zamek – szary, niedostępny i ogromny. Dziewczyna wyobraziła sobie przez chwilę, że rycerze na białych komach przemierzają wyspę wzdłuż i wszerz w poszukiwaniu potworów, które mogliby zabić, aby zaskarbić sobie dozgonną miłość królewny.

Tymczasem jedynymi prawdziwymi potworami zagrażającymi Amy były latające wokół ważki z wyłupiastymi oczami, nadającymi im groźny wygląd. Śmignęły jej przed nosem i poszybowały w stronę krzaków dzikich jeżyn. Poszła więc za nimi drogą wśród pnących róż, odganiając pszczoły wirujące jej nad głową.

Nie opodal bluszcz owijał się ciasno wokół rachitycznego pnia wierzby płaczącej, a szpak ukryty wśród jej gałęzi zaintonował właśnie liryczną piosenkę. Kilka błękitnych trznadli wzbiło się wysoko, a ich modre piórka wtopiły się w lazurowe tło bezchmurnego nieba.

Nucąc wesołą melodyjkę, Amy przyklękła wśród bujnych krzaków jeżyn, których owoce były tak dojrzałe, że wystarczyło tknąć je delikatnie palcem, by spadły prosto do nadstawionej chciwie ręki jak perełki zerwane ze sznura.

Nie leżały jednak długo w jej dłoni, gdyż dziewczyna natychmiast włożyła sobie do ust pełną garść soczystych owoców i przeżuwała je z apetytem, wydymając śmiesznie policzki jak myszka zajadająca ukradkiem świąteczny pudding.

Umierała z głodu, gdyż chcąc wyprzedzić innych amatorów jeżyn, nie zdążyła zjeść śniadania.

Klęcząc na miękkiej ziemi, zerwała jeszcze trochę owoców, po czym wrzuciła je do wiklinowego kosza stojącego obok jej butów i pończoch. Gdy kosz wypełnił się już niemal do połowy, dziewczyna podczołgała się dalej, tak że z krzaków wystawały jedynie jej ubrudzone ziemią stopy.

Nagle donośne męskie głosy zagłuszyły piosenkę szpaka i bzyczenie pszczół. Amy zamarła w swojej kryjówce, niepewna, czy powinna się odezwać, czy też raczej siedzieć cicho. Poprzez soczystą zieleń liści widziała jedynie kilka par nóg odzianych w spodnie.

– Chyba nie jest aż tak źle, Drew. Nawet ja nie byłbym skłonny do tego rodzaju poświęceń.

Jonathan Winthrop miał charakterystyczny piskliwy głos, więc Amy rozpoznała go natychmiast. Jego rozmówcą był natomiast Andrew Bailey. Obaj należeli do grona przyjaciół Williama. Amy słuchała w milczeniu, licząc skrupulatnie męskie nogi. Naliczyła sześć par.

– Ale forsa się przyda – powiedział jeden z mężczyzn, a reszta roześmiała się głośno.

– Wolałbym się zaszyć na Arrant w towarzystwie dzikich Szkotów niż wiązać sobie taki kamień u szyi.

– Fatalnie byś wyglądał w szkockiej spódniczce. – Znów rozległ się chóralny śmiech. – A twoja rodzina nie potrzebuje tych milionów.

– Nawet gdyby groziło im bankructwo, nie pozwoliłbym z siebie zrobić kozła ofiarnego.

– Na miejscu Williama postąpiłbyś dokładnie tak samo.

Amy zrozumiała, że to o niej mowa, i zamarła. Zaczerpnąwszy powietrza, słuchała dalej.

– Powiedz lepiej, kiedy ten kozioł, a raczej baran, idzie na rzeź.

Znowu śmiech.

– Chyba w grudniu.

Amy poczuła, jak przewracają się jej wnętrzności. Ta krótka chwila wystarczyła, by poczuła się nagle odarta z wszelkich nadziei i pusta w środku. A oni znowu kpili i żartowali. Dziewczyna zarumieniła się ze wstydu.

– Mówią, że można poślubić kobietę dla jej powabów albo pieniędzy, a mimo wszystko nie zrezygnować z miłości. Wydawaj pieniądze, wykorzystuj ciało i postaraj się pokochać takie życie!

Amy zapłakała cicho ze wstydu i upokorzenia, słuchając jak z niej drwią. Ci ludzie nie zatrzymaliby się nigdy, by popatrzeć na przelatującego ptaka lub zachodzące słońce, nie pochyliliby się, by powąchać różę. Nie podobałyby im się uszyte matczyną ręką ubrania dla lalek. Oni potrzebowali metki z horrendalną ceną i odpowiednim nazwiskiem właściciela sklepu.

Ona nie miała nazwiska, tylko pieniądze, za które mogliby kupić najbardziej ekskluzywny towar. Czuła się tak, jakby przestała istnieć jako osoba. Stała się tylko kontem bankowym.

Przymknęła oczy i po raz tysiączny w ciągu ostatnich trzech lat zaczęła marzyć, że jej rodzice żyją. Zapragnęła, by podeszła do niej matka i otarła łzy, których bez jej pomocy nie mogła powstrzymać.

Gdyby skryła się w jej objęciach, choć na tę jedną krótką chwilę, znów poczułaby się jak człowiek z krwi i kości. W oczach ojca natomiast odnalazłaby zapewnienie, że jest dla niego kimś wyjątkowym. Chciała znaleźć się gdzieś daleko od tego okropnego miejsca i wesprzeć na silnym ramieniu Williama.

Kiedy mężczyźni wreszcie przestali się śmiać, Amy otworzyła oczy i popatrzyła na otaczające ją krzaki. W tej samej chwili uświadomiła sobie, iż nie chciałaby, żeby William – jedyny ważny człowiek w jej życiu – usłyszał te szyderstwa i drwiny. Dobrze, że przynajmniej on nie musiał się wstydzić. A dla niej nie było ratunku. Urodziła się z niewłaściwym nazwiskiem i dlatego spotkało ją tak straszne upokorzenie.

Mężczyźni rzucili jeszcze kilka, szyderczych uwag, po czym ruszyli w stronę posiadłości Cabotów, gdzie czekało ich przyjęcie w różanym ogrodzie, skąd wszyscy mieli się udać na coroczną galę do Bayardów – najważniejsze wydarzenie każdego lata.

Amy wyczołgała się z zarośli i wyprostowała powoli plecy, nie zwracając uwagi na rozgniecione jeżyny we włosach, wymiętą spódnicę i brud między palcami u nóg. Doszedł ją nagle głęboki głos mężczyzny wołającego, że należy mu się medal za odwagę.

Odwróciła się szybko i ujrzała szerokie bary oraz ciemne, kręcone włosy Williama de Pysters. Jedynego człowieka, któremu – jak sądziła – naprawdę na niej zależało.

Poczuła straszny ucisk w gardle. Z trudnością zaczerpnęła powietrza, by nie wybuchnąć łkaniem. Patrząc za odchodzącymi, przysłoniła sobie dłonią usta.

Miała wrażenie, że jej serce umarło. A świat, ten świat pełen marzeń – przestał nagle istnieć.

Bo to William de Pysters stwierdził, że zasługuje na medal. Szedł w grupie swych okrutnych przyjaciół – wysoki i silny jak zawsze.

A ona myślała, że ten mężczyzna zabije dla niej smoka. Gdy jednak uniosła głowę i przełknęła ślinę, uświadomiła sobie całą prawdę: William de Pysters śmiał się najgłośniej ze wszystkich.

 


              3

 

Życie przypomina pudding:

należy dodać do niego

zarówno soli, jak i cukru,

żeby był naprawdę smaczny.

 

stare przysłowie angielskie

 

Obicia były dziurawe. Georgina Bayard chwyciła haftowaną poduszkę, należącą niegdyś do Marii Antoniny, i cisnęła ją na kanapę, w nadziei że zasłoni przetarte miejsca.

W tej samej chwili w przeciwległym kącie pokoju zaczął bić stary stojący zegar. Dziewczyna odwróciła się na pięcie i spojrzała na tarczę. Jeszcze dziewięć godzin. Wzięła ze stołu bułeczkę z miodem i zaczęła jeść, kierując się w stronę ogromnego francuskiego okna wychodzącego do ogrodu.

Przełknęła ostatni kęs i popatrzyła na horyzont, gdzie niebo spotykało się ze spokojnym Atlantykiem. Georgina wiedziała jednak, że ocean jest równie zmienny, jak los jej brata: bywał nieruchomy i łagodny, jakby nie potrafił ryczeć, pluć i rozbijać się z hukiem o skały wybrzeża Maine, wydając przy tym takie odgłosy, że tutejsi rybacy nazywali go wyjcem.

Straszliwe sztormy następowały zwykle po tak cudownych dniach jak ten. Dniach wypełnionych lenistwem, usypiających czujność, uspokajających, utwierdzających ludzi w złudnym przekonaniu, że wszystko jest w porządku i nic już się nigdy nie zmieni na gorsze. Lecz ci, którzy znali wybrzeże i spędzili w Maine tyle lat co Georgina, wiedzieli, że koniec lata – podobnie jak inne pory roku – potrafi sprawiać niespodzianki.

Georgina Bayard zdążyła się już nauczyć, że życie płata nieoczekiwane figle. Tylko głupcy wierzyli w przeznaczenie i szczęście. A jej brat okazał się największym durniem – gonił za swymi marzeniami wyłącznie po to, by w końcu umrzeć bez grosza, zostawiając jej w spadku tylko fatalnie ulokowane pieniądze, firmę pogrążoną w długach, posiadłość w Bostonie oraz ukochany letni dom obciążony długiem hipotecznym, którego nie mogła spłacić.

Zjadła jeszcze trzy słodkie bułeczki. Gryzła je i przeżuwała nerwowo, nie próbując nawet wyczuć ich smaku. Z odrazą opadła na krzesło, po czym wyjrzała przez okno: horyzont przesłaniała brzydka szara bryła wyspy, nawiedzonej ponoć przez duchy szalonych Szkotów wygnanych z ojczyzny.

Szaleni Szkoci – no jasne! Zaśmiała się. Kto mógłby uwierzyć w podobne bzdury? Nagle jednak zdała sobie sprawę, że coś ją z tymi Szkotami łączy. Jej również groziła utrata domu.

Wygięła głowę do tyłu, by rozluźnić napięte mięśnie karku. Jej babka stosowała tę samą metodę. Siadywała na tym krześle, z odchyloną do tyłu głową.

„To ty powinnaś była urodzić się chłopcem – mawiała staruszka. – Twój brat jest utracjuszem bez charakteru. Buja w obłokach i przychodzą mu do głowy coraz bardziej nierealne pomysły. Do niczego w życiu nie dojdzie, zobaczysz. To słaby człowiek, ale ty jesteś silna – uparta, twarda i zimna. Taki był twój dziadek i pradziadek – prawdziwi Bayardowie. Oni wiedzieli, jak przetrwać”.

Babka niewątpliwie miała rację. Brat Georginy, Albert, nie zastanawiał się nigdy nad konsekwencjami swoich poczynań. Realizował po prostu obrany cel. Mimo iż dzieliła ich mała różnica wieku zaledwie rok – rodzice traktowali go zupełnie inaczej niż Georginę. To on był ich ukochanym pierworodnym synem.

Miała zaledwie sześć lat, gdy pewnego niedzielnego popołudnia Bayardowie wybrali się do parku w towarzystwie zaprzyjaźnionej rodziny z sąsiedztwa. Odbywał się tam koncert, rozstawiono kramiki ze słodyczami i przygotowano przedstawienie kukiełkowe dla dzieci. Albert wyciągnął ją jednak nad staw, gdzie gonili żaby, a potem poszli karmić gołębie, które – jak się zaklinał – jadały orzechy prosto z ręki. Nagle Georgina uświadomiła sobie, że zgubiła się w oszalałej ciżbie ludzi spieszących na koncert. Nikt nie zwrócił najmniejszej uwagi na przerażoną dziewczynkę.

W końcu rodzice znaleźli ich na ławce obok stawu z kaczkami. Matka natychmiast podbiegła utulić płaczącego Alberta. A Geo...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin