Andriej Ba�abucha Temat dysertacji Ekspozycja O godzinie si�dmej wieczorem szerokie drzwi Instytutu M�zgu otwiera�y si� i�pojedynczo, grupkami, a�w ko�cu nieprzerwanym strumieniem wyp�ywali z�nich pracownicy. Po dziesi�ciu - pi�tnastu minutach strumie� stopniowo zanika�. I�w gmachu, i�wok� niego, i�na przylegaj�cych uliczkach zapada�a cisza. Z�rzadka zak��ca�y j� kroki przypadkowych przechodni�w albo jakiej� parki, kt�ra tutaj przychodzi�a si� ca�owa�, wiedz�c, �e nikt im nie przeszkodzi: wieczorami wszyscy bywalcy akademickiego o�rodka przerzucali si� do dzielnic mieszkaniowych i�kulturalno-rozrywkowych. Tak by�o i�tego dnia. Jednak�e o�wp� do si�dmej zwyk�y bieg wypadk�w zosta� zam�cony: ku drzwiom Instytutu z�przeciwnych stron zbli�y�o si� dw�ch m�czyzn. Pierwszy z�nich mia� oko�o trzydziestu pi�ciu lat. Twarz jego wydawa�a si� tr�jk�tna: bardzo wysokie i�szerokie czo�o, nad kt�rym niczym fontanna wznosi�y si� i�opada�y d�ugie proste w�osy; zupe�nie p�askie, wygolone do b�ysku policzki zbiega�y si� nieomal�e na miniaturowym podbr�dku, usta natomiast, przeciwnie, by�y tak wielkie, �e odnosi�o si� wra�enie, �e do�� b�dzie je otworzy�, a�broda nieuchronnie odpadnie; jedynie prosty nos z�szeroko odgi�tymi nozdrzami zawiera� jak�� aluzj� do proporcjonalno�ci. Drugi na oko musia� mie� co najmniej sze��dziesi�tk�. Oblicze jego przywodzi�o na my�l pysk dobrze u�o�onego boksera - niemal kwadratowe, o�grubych rysach i�niewielkich rozumnych oczach, wydawa�o si� smutne nawet wtedy, gdy si� u�miecha�. Ca�a jego sylwetka, masywna i�ci�ka, pasowa�a do twarzy. Natomiast przystrzy�ona kr�tko na je�a fryzura k��ci�a si� z�ca�o�ci� - bardziej na miejscu by�aby lwia grzywa. Podeszli do siebie, przywitali si�, postali razem przez chwil�, cicho o�czym� rozmawiaj�c. M�odszy pali� papierosa, zaci�gaj�c si� kr�tko i��apczywie. P�niej gwa�townym ruchem cisn�� go. Niedopa�ek zakre�liwszy w�powietrzu szkar�atny �uk, rozsypa� si� potokiem iskier po wy�o�onej p�ytkami �cianie. Starszy z�dezaprobat� pokr�ci� g�ow�. Nast�pnie obaj weszli do gmachu. W momencie gdy znale�li si� w�holu, o�wietlonym jedynie s�ab� lampk� na stoliku wartownika, z�czelu�ci budynku wyszed� trzeci osobnik. Twarzy nie mo�na by�o dojrze�, tylko bia�y fartuch �wieci� niczym �nieg w�ksi�ycow� noc. Zbli�y� si� do wartownika i�powiedzia� przyciszonym g�osem: - Prosz� ich przepu�ci�, Wasilij u�Fiodorowiczu. To do mnie. - Przepustka! - Wartownik z�trudem oderwa� si� od gazety. - Prosz� bardzo! Wartownik uwa�nie popatrzy� na papier, przeni�s� spojrzenie na twarze go�ci. - Dobra! - burkn��, z�powrotem zag��biaj�c si� w�tekst �Niedzieli� - Ale pracusie... Osobnik w�bia�ym fartuchu szparko podszed� do tamtych dw�ch, czekaj�cych kilka krok�w od zimno po�yskuj�cych drzwi obrotowych. - Dobry wiecz�r - odezwa� si� �ciskaj�c im d�onie. Stali tak kilka chwil, wreszcie m�odszy z�nowo przyby�ych nie wytrzyma�. - No to prowad�, Wergiliuszu... Stary u�miechn�� si�. - W�rzeczy samej, Leonidzie Siergiejewiczu, chod�my. Niech nam pan poka�e swoje kr�lestwo. Do�� d�ugo szli korytarzami, dwa razy schodzili po schodach - ruchome schody by�y ju� o�tej porze nieczynne - i�wreszcie zatrzymali si� przed drzwiami z�tabliczk�: Laboratorium encefotografii molekularnej. Leonid Siergiejewicz pu�ci� go�ci przodem, nast�pnie sam wszed� i�przekr�ci� klucz w�zamku. - A�wi�c - powiedzia� p�g�osem - wygl�da, �e wszystko w�porz�dku. Tr�jk�tnolicy bacznie lustrowa� otoczenie. - Wiesz, odnosz� wra�enie, �e im dalej, tym bardziej wszystkie laboratoria staj� si� do siebie podobne. Dochodzi do niesamowitej standaryzacji... - Unifikacji - sprecyzowa� Leonid. - Niech b�dzie. W�ka�dym laboratorium widzisz niemal identyczne wyposa�enie. Ja ni diab�a si� nie wyznaj� na tej twojej bran�y, ale aparatur� masz tak� sam� jak ja... - Cybernetyzacja wszystkich dziedzin nauki, tak to, zdaje si�, uj�to w�pewnym artykule - podda� g�os trzeci. - Leonidzie Siergiejewiczu, czy da�oby si� wytrzasn�� sk�d� szklank� wody? Wyci�gn�� z�kieszeni celofanowy pakiecik, w�kt�ry, niczym guziczki, wtopione by�y jakie� tabletki, naderwa� go i�wy�uska� na d�o� dwie. - Co pan za�ywa, Dmitriju Konstantynowiczu? - zapyta� Leonid. - Trioksazyn�. Nerwy mi puszczaj� - przepraszaj�cym tonem odpar� tamten. Leonid wyszed� do s�siedniego pokoju. Da�o si� s�ysze� bulgotanie wody. - Prosz� - Leonid poda� Dmitrijowi Konstantynowiczowi sto�kowat� menzurk� z�podzia�k�. Ten ulokowa� tabletki na j�zyku i, odrzuciwszy g�ow�, popi�. - Fuj! - powiedzia� zwracaj�c naczynie. Na jego twarzy zastyg� cierpi�tniczy grymas. - Ale �wi�stwo! - �wi�stwo? - ze zdziwieniem powt�rzy� Leonid. - Przecie� to s� tabletki. Przelec�, zanim cz�owiek zd��y poczu� smak. - Dra�etki przelatuj� �atwo. A�tych proch�w nawet szklank� wody nie da si� zapi�. Albo jeszcze si� nie przyzwyczai�em. - No i�dobrze - wtr�ci� Niko�aj. - Ja osobi�cie wol� sw�j poci�g do medycyny manifestowa� innymi sposobami. - Ale� prosz�, panowie, siadajcie - zreflektowa� si� Leonid. Sam odszed� do sto�u przy oknie, zapali� sobie kinkiet i�co� tam majstrowa�. - Mo�e ci pom�c? - zapyta� Niko�aj. - Dzi�ki, Kola, ja sam. - Jak nie, to nie. Ale naprawd� siadajmy, Dmitriju Konstantynowiczu. Dmitrij Konstantynowicz usiad� przy stole, po uczniowsku k�ad�c r�ce przed sob�. Niko�aj bokiem usadowi� si� na brzegu sto�u, poklepa� si� po kieszeniach. - Mo�na tu zapali�, Leonid? - W�zasadzie nie, ale dzisiaj mo�na. - To wykombinuj, z��aski swojej, co�... No, co� w�rodzaju popielniczki. - Poszukaj sobie sam. - Dobra - Niko�aj przemierzy� pok�j i�zacz�� przewraca� w�szafie. - A�w to mo�na? - zapyta� pokazuj�c p�ytk� Petriego. - Mo�na. Niko�aj ponownie zainstalowa� si� na stole, zapali� papierosa. - Mog� si� pocz�stowa�? - zapyta� Dmitrij Konstantynowicz. - Prosz�. - Niko�aj wyci�gn�� ku niemu paczk�. - Ale pan pali? - W�zasadzie nie, ale dzisiaj jednego - u�miechn�� si� tamten. - Gotowe - Leonid pstrykn�� wy��cznikiem kinkietu. W�r�kach trzyma� co�, co najbardziej mo�e przypomina�o suszark� fryzjersk� - plastykowy ko�pak z�czterema prze��cznikami na przedzie i�wychodz�cym z�wierzcho�ka p�kiem kolorowym kabli. - Mo�e odsiedzimy chwil� - zapyta� Dmitrij Konstantynowicz. - Jak przed dalek� drog�? - D�ugie po�egnanie to tylko zb�dne �zy - uci�� Niko�aj. - Zaczynaj, Lonia. Leonid zasiad� w�olbrzymim fotelu, kt�ry wygl�da�, jakby przyw�drowa� prosto z�gabinetu stomatologa, i�kt�ry po naci�ni�ciu ukrytego w�por�czy klawisza roz�o�y� si� tak, �e dosi�ga� do wmontowanego w��cian� pulpitu z�desk� rozdzielcz� w�kszta�cie blatu. Leonid nasadzi� sobie �suszark� i�zacz�� wolnymi, ostro�nymi ruchami obraca� j� na g�owie. - Kola - powiedzia� - autoblokada jest w��czona. Ale tak na wszelki wypadek... Tu, w�tej szafce jest strzykawka i�ampu�ki. Spojrzyj no. - Widz�. - We�miesz t� tutaj, z�paskiem. - T�? - Tak. Umiesz obchodzi� si� ze strzykawk�? - Ja umiem - powiedzia� Dmitrij Konstantynowicz. - A�raczej kiedy� umia�em. - My�l�, �e nie zajdzie potrzeba, a�w razie czego trzeba b�dzie przypomnie� sobie stare umiej�tno�ci. - D�ugo to potrwa? - Czterdzie�ci pi�� minut. - Sporo. - No to chyba zaczniemy! - Leonid odchyli� si� na oparcie fotela, zamkn�� oczy. - Po�amania r�ki i�nogi - powiedzia� Niko�aj. - A�ja id� w�choler�. Wracaj jako d�in. Cichutko, na paluszkach podszed� do Dmitrija Konstantynowicza, usiad�, po�o�y� przed sob� papierosy. Do tej pory by�o ich trzech. Teraz dw�ch i�jeden. Leonid Za pi�� minut zasn�. I�obudz� si� jako kto? Jako ja sam? Jako wszechmocny d�in? Czy tylko jako harmonijna osobowo�� o�zr�wnowa�onym charakterze i�prawid�owym trawieniu? Nie wiem. Mo�e lepiej b�dzie o�niczym teraz nie my�le�. Nie my�l! Nie mog�. Tak ju� jestem zaprogramowany. A�w og�le najwi�ksz� trudno�� sprawia niemy�lenie o�ma�pie. Niepotrzebnie si� w�to wmiesza�em. Wmiesza�em? Przecie� sam nakr�ci�em t� spraw�. Ale nale�a�oby jeszcze wypr�bowa�... Nie mog� wi�cej pr�bowa� - to moja jedyna szansa. Nie podejrzewa�em nawet, �e jestem tak pr�ny. Pr�ny. I�pragn�, aby imi� moje znalaz�o si� w�anna�ach. By� mo�e jutro si� tam znajdzie... Jeszcze cztery i�p� minuty. Nie, trzeba si� uspokoi�. Uporz�dkowa� my�li. Bo w�ko�cu do tego dojdzie, �e nie zasn�. Mo�e to ja powinienem po�kn�� trioksazyn�? Zabieraj si� za porz�dkowanie my�li. Wszystko zacz�o si� bodaj od szefa. Albo od Ta�ki. Od szefa i�Ta�ki. Wieczorem Ta�ka powiedzia�a, �e ma ju� tego do��, brak jej do mnie si�, �e ze mnie nie b�dzie nigdy nie tylko uczony, ale nawet m��. I�odesz�a. To ona potrafi - odchodzi�. �Zawsze trzeba odej�� wcze�niej, ni� zatli si� papier� - tak powiedzia�a i�z gracj� zgasi�a papierosa. Pali�a wy��cznie z�filtrem. Kiedy kumple wyskakiwali do Moskwy, zawsze przywozili jej polskie zestawy: papierosy bez filtra rozdawa�a, a�z filtrem bra�a dla siebie. Zreszt� wcale tak du�o nie pali�a. Wobec tego poszed�em do domu asystenckiego i�wsp�lnie z�ch�opcami zapisywali�my pule i�pili�my czarn� kaw� p�litrowymi kubasami. A rano zosta�em wezwany do szefa. Lubi� go, tego naszego szefa. I�z g��bi duszy szanuj�. Tylko �e jemu nie mo�na tego powiedzie�, on jest wielki. W�og�le, moim zdaniem, wszyscy uczeni dziel� si� na trzy kategorie: wielkich teoretyk�w, genialnych eksperymentator�w i�wiecznych laborant�w. Ja jestem wiecznym laborantem, co specjalnie mnie nie gn�bi. Przecie� zawsze s� potrzebni nie tylko wielcy, ale i�tacy jak ja. Ci...
GAMER-X-2015