15028.txt

(321 KB) Pobierz
PASCAL L A I..N E
Koronczarka
przełożyła Ewa Stocka Kalinowska


ШіїЬ
Tytuł oryginału: La Dentelliere
Copyright © Editions Gallimard 1974
© Copyright for the Polish edition by „Od nowa" Spółka Wydawnicza
Katowice 1994 © Translation by Ewa Stocka-Kalinowska
ISBN 83-901268-6-9
Projekt okładki i strony tytułowej: Piotr Warisch
Redakcja: Violetta Jachimczak
Wydanie pierwsze
Wydawca: „Od nowa" Spółka Wydawnicza, Katowice 1994
Skład i korekta: Studio FALL, Kraków ul. Dietla' 57/24
Druk i oprawa: Rzeszowskie Zakłady Graficzne, Rzeszów ul. płk. Lisa-Kuli 19
Zam. 5542/94
1
U
Historia ta zaczyna się w jednym z departamentów północnej Francji, tym, który na mapach ma kształt buraka.
Zimą, ci którzy nadjeżdżali tam samochodami, widzieli tylko jakąś wypukłość, jakiś bąbel na horyzoncie. I wieczny zmierzch, w porze gdy drzewa odsłaniały swoją sękatą nagość na skraju pól.
Domy w wiosce były z cegły, parterowe. Pomiędzy dwoma szeregami zabudowań droga kurczyła się, nie była to jednak ulica, mimo wyasfaltowanych chodników zazwyczaj starannie wybłyszczanych przez deszcz. Samochody wytyczały podwójną koleinę w błocie zmiażdżonych buraków. Ciężarówki robiły to samo.
Gromadka zakapturzonych dzieci zbierających się przy wejściu do szkoły i niewielki bałagan przez nie powodowany znikał szybko, pochłonięty z jednej strony przez szosę, z drugiej przez ogrody warzywne. Innymi słowy zimą w wiosce panował  spokój.  Wieczorem  psy  przemykały  z  ciemności
— 5 —
w ciemność. Albo dał się słyszeć syk roweru, zwykły zapis ciszy, której obszar powiększał się za każdym razem w coraz rozleglej szych odstępach pomiędzy swojskimi wstrząsami wywołanymi przez pojazdy naczepowe.
To wioska robotnicza, ale fabryka zawiesiła działalność. Pozostała z niej skorupa z cegieł i żelaza.
Mimo wszystko lato było zabawniejsze. Zdarzały się długie momenty, gdy świeciło słońce i droga była sucha. W małych ogródkach rosły kartofle. Na zewnątrz suszyła się bielizna. W odstępach między domami biegły ścieżki pełne pustych butelek. Wieczorem, po dniu pracy w mieście, ludzie wysiadający z autobusu nie spieszyli się zbytnio. Wygrzewali się na słońcu, które właśnie znikało za połyskującą czerwonawo szosą. Nadchodziła noc. Niebo przybierało barwę świeżego cementu i stawało się doskonale gładką ścianą, na której jak duża żarówka wisiał księżyc. Około wpół do ósmej wracali do domów, by obejrzeć telewizję.
Dla dzieci była to pora zabaw na chodnikach i mniej lub bardziej celowych działań w kątach za domami.
Było takie miejsce, gdzie droga krzyżowała się z szosą departamentalną. Szosa miała pierwszeństwo przejazdu. Stał tam kościół. I pomnik ku czci poległych. I ławki wokół niego. Kiedy było ładnie, przychodziły tu staruszki i staruszkowie. Zajmowali miejsca na ławkach i w skupieniu oddawali się czytaniu gazet lub robieniu na drutach. Siadywały tam także dwie lub trzy smarkule, na ogół te same, z twarzami zwróconymi w stronę szosy z pierwszeństwem przejazdu. Patrzyły na przejeżdżające samochody i ciężarówki. Jedną z nich była Pomme.
A teraz przejdźmy do domu Pomme i jej matki. Oto duży pokój z dość długim stołem pomalowanym na biało. Na stole
— 6
cerata w róże, które pożółkły pod wpływem wody Javel (były też na niej żółte zacieki, które przypominały liście w bukiecie, i dziury po papierosach, które niczego nie przypominały).
Były tam także krzesła — jedne pomalowane pod kolor stołu i inne, których kolor zupełnie nie był dobrany. I wreszcie kredens.
W tym pokoju można było się zamknąć i rozpalić w piecu, można było nawet nałożyć kapcie i szlafrok, a mimo wszystko nadal pozostawało się w niemalże dotykalnym, wibrującym zasięgu ogromnych kół ciężarówek. Przetaczały się na zewnątrz w odległości kilku zaledwie metrów. To właśnie z ich powodu miało się wrażenie, że w tym domu coś się jakby nie domyka, jakby sam był poboczem drogi.
Po obu stronach pokoju, który był pokojem głównym, znajdowały się małe pokoiki. W pierwszym szafa z lustrem i łóżko jak miękka niecka, skąd sny, że tak powiem, mogły płynąć prosto do rynsztoka. U stóp dużego łóżka stało dziecinne łóżeczko z prętami. Pręty w zależności od miejsca były albo chromowane, albo dobrze przerdzewiałe.
Pomme spała w drugim pokoju, tym, który nie został opisany, od czasu kiedy była już za duża na łóżeczko z prętami.
Nazywano ją Pomme z powodu jej krągłych policzków. Były także bardzo gładkie, te jej policzki, i kiedy w jej obecności mówiło się, że są takie gładkie i krągłe, to nabierały nawet nieco połysku. Teraz miała jeszcze i inne krągłości, w których chłopcy ze wsi, z braku poety na nieszczęście nieobecnego w całej tej historii, zaczynali dostrzegać kosz pełen owoców. Ale Pomme, na swój sposób bardzo harmonijna, nie potrzebowała poety. Być może nie była naprawdę piękna. Nie miała tej interesującej kruchości wszystkich subtelnych, młodych   dziewcząt,   których   skóra   sprawiałaby   wrażenie
— 7 —
przejrzystej, jakby świeżo obmytej, jeśli można by to było czynić jedynie za pomocą spojrzenia. Przeciwnie, jej dłoń łączyła się z przedramieniem może nie prostacko, ale solidnie, przedramię zaś z ramieniem w podobny sposób i tak dalej wedle wszelkiego prawdopodobieństwa.
Pełnia to nie jest odpowiednie słowo dla określenia dziewczyny w tym wieku (powiedzmy czternastoletniej), a jednak to dziecko od razu dawało wrażenie pełni: kiedy była zajęta lub gdy siedziała albo wyciągnięta nieruchomo marzyła, kiedy miała zamknięte oczy i na wpół rozchylone usta, a jej senny duch oddalał się, obecność jej ciała królowała w całym pomieszczeniu. Pomnie była zaledwie ukończona, ale doskonale jednolita, o nadzwyczajnym ciężarze gatunkowym. Jej dusza również musiała być jędrna i mięsista. Nie należała do tych istot, których obecność rozpływa się w abstrakcji spojrzenia czy słowa; jej gesty, jej zajęcia, nawet te najbłahsze, zamieniały każdą chwilę w wieczność.
Oto nakrywa do stołu, pierze bieliznę, odrabia lekcje (ze wzruszającą pilnością), a te zachowania, te różne sposoby istnienia emanują z niej zgodnie z całkiem naturalną potrzebą w tym oswojonym świecie. Jej krótkie dłonie stawały się rozgorączkowane, kiedy wprawiała się w robieniu na drutach: ta czynność niemalże odrywała się od niej, nie zrywając jednak tej jedności między subtelnością a niejaką masywnością. Jej praca, wszystko jedno jaka, stawała się natychmiast tą zgodnością i jednością. Była wówczas, jak inne, tematem jednego z tych obrazów rodzajowych, gdzie kompozycja i anegdota powołują do życia postać, jakby osadzoną w swoim geście. Na przykład sposób, w jaki ściskała między wargami szpilki do włosów, kiedy poprawiała kok! Była Praczką, Kobietą Niosącą Wodę albo Koronczarką.
— 8 —
Być może Pomme odziedziczyła te predyspozycje po matce, która usługiwała w barze w mieście. Za każdym razem, kiedy jakiś pan kazał jej iść ze sobą do pokoju na górze, jej matka w myślach odpowiadała: „Do usług psze pana". Ponieważ usługiwała także w tym szczególnym sensie, była jednak dokładnie taka sama na antresoli,jak i na parterze, w pozycji stojącejjak i na czworakach, zawsze pełna prostoty i spontaniczna jak jej córka. Zarówno u jednej, jak i u drugiej przyzwolenie całą sobą na to, co się zdarza, było takie samo: mogło to być spotkanie w pokoju nad barem, ale było zawsze zgodne z tym samym naturalnym, jednoznacznym odruchem, prawdziwie czystym wbrew wszystkiemu. Jednak kelnerka nie zdejmowała butów z powodu drzazg w podłodze. To było jej jedyne w życiu milczące wahanie.
Pomme i jej matka były do siebie podobne także dzięki równemu usposobieniu. Przyjmowały zupełnie zwyczajnie radości i zawody, jakimi los je niezbyt zresztą hojnie obdzielał. One i ich mały domek na poboczu drogi stanowiły martwą odnogę istnienia, milczące światło z oknem obok śluzy, przez którą inne istnienia przechodziły w pośpiechu.
Pomme nie wydawała się ani zdziwiona, ani zakłopotana pierwszymi objawami kobiecości, o których nikt jej nie uprzedził. Sama zmieniła i uprała pościel, nie kryjąc się z tym, ale też nic nie mówiąc, jak kot, który przykrywa swoje odchody ziemią albo trocinami. Matka zobaczyła ją, jak starannie, ale bez popłochu usuwa ślady. Dziewczynka wysłuchała wyjaśnień z dokładnie takim zainteresowaniem, że można by uwierzyć, iż sama o nie prosiła. Pomme była krągła i gładka tak fizycznie, jak i wewnętrznie: nie istniała w niej żadna chropowatość, która stanowiłaby przeszkodę dla biegu rzeczy. (Tu autor mógłby porozwodzić się odrobinkę nad problemem życia pod wspólnym dachem dziewczynki i matki, która trudni się prostytucją.  Mógłby  wspomnieć  o  bezsennych nocach,
— 9 —
o godzinach oczekiwania, gęstniejących od głuchego wstydu dziecka, na powrót w środku nocy tej kobiety o ciężkim, tępym niczym uderzenie młota kroku; o jej oczach otępiałych ze zmęczenia i niesmaku, które krzyżują się w szparze uchylonych drzwi z bladym i boleśnie badawczym błyskiem w spojrzeniu dziewczynki. Trzeba by było powiedzieć także o ordynarnych żartach i aluzjach, i o milczeniu jak sztylet, którym w odpowiedzi daremnie broniłaby się Pomme przed złymi językami czyhającymi na nią na ulicach wioski, które za każdym razem raniłyby jej duszę ciosami coraz głębszymi i precyzyjniejszymi. Wreszcie można by sobie wyobrazić gorzki los tego dziecka i powieść mogłaby się stać historią jego poniżenia na miarę początkowej prostoduszności).
Otóż sprawy miały się zupełnie inaczej. Po pierwsze Pomme i jej matka były obdarzone tego typu niewinnością, która nie ukrywa rzeczywistości, ale przeciwnie czyni ją tak przejrzystą, że wzrok nie ma się na czym zatrzymać. Nie ma więc powodu, by interesować się tym, czy Pomme „podejrzewała", jaka była sytuacja życiowa jej matki. Pomme nie była zdolna do podejrzeń. Jednakże nie było to bez znaczenia dla jej losu (o ile można ustroić w słowo „los" tę istotę o nieskomplikowanych dziejach), że matka była dziwką w miejskim barze; ty...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin