alex_joe_pieklo_jest_we_mnie.rtf

(314 KB) Pobierz
Piek³o jest we mnie

Joe Alex

 

 

Piekło jest we mnie

 

Maciej Slomczyński


Gdziekolwiek zwrócę lot, tam czekać będzie

Gniew nieskończony, nieskończona rozpacz!

Gdziekolwiek zwrócę lot, tam wszędzie piekło.

Piekło jest we mnie. a na dnie otchłani

Głębsza, ziejąca czeluść się otwarła,

Przy której piekło dręczące jest niebem.

Zmiłuj się wreszcie! Czyż nie ma już miejsca

Dla mej pokuty i dla wybaczenia?

Nie ma, zostało jedynie poddanie

I lęk przed hańbą, która mnie okryje

Wśród duchów w dole…

John Milton, Raj utracony, księga III.


Któż mógł przypuszczać, że ów lot tak się zakończy? Miała to być podróż dla przyjemności, dwa tygodnie wypoczynku okraszonego skromną, ale mile łechcącą próżność uroczystością. Tak przynajmniej twierdził wydawca, na którego ręce przesłano zaproszenie. Utrzymane było ono w niezwykle uprzejmym, niemal serdecznym tonie i stało w nim, czarno na białym, że Klub Południowoafrykańskich Miłośników Powieści Kryminalnej będzie zaszczycony, jeśli pan Joe Alex zechce przybyć do Johannesburga, aby przyjąć doroczną nagrodę Klubu i podzielić się z jego członkami swymi doświadczeniami pisarskimi, a także — jeśli zechce, oczywiście — opowiedzieć o swoich planach na przyszłość. Prezydium Klubu będzie szczęśliwe mogąc pokryć koszty przelotu i pobytu pana Alexa w Johannesburgu, gdzie niżej podpisani dołożą wszelkich starań, aby zapoznać gościa z miastem i jego pięknymi okolicami.

Tak, zapewne próżność odegrała pewną rolę w przyjęciu tego zaproszenia, lecz nie tylko. Działo się to w latach pięćdziesiątych, gdy bardzo młody Joe Alex, wciąż jeszcze nie dowierzający swej nagłej popularności, gotów był spełnić niejedno życzenie wydawcy tak szybko i sprawnie wypuszczającego na światło dzienne jego kolejne książki.

Wszystko to działo się w przededniu rewolucji, jaką spowodowało wprowadzenie silnika odrzutowego w lotnictwie pasażerskim, i lot z Londynu do Południowej Afryki trwał przeszło dobę. Lecz minął szybko, równie szybko, jak dwa tygodnie, które po nim nastąpiły.

I oto Joe znalazł się ponownie w porcie lotniczym Jan Smuts, gotów do odlotu. Był zmęczony. Przyjęcie pożegnalne ciągnęło się aż do zmroku i trwałoby zapewne jeszcze, gdyby nie to, że godzina odlotu zbliżała się nieuchronnie i gość musiał opuścić zebranie.

Ale teraz było już po wszystkim. Joe wszedł do wielkiej oszklonej poczekalni, wskazał tragarzowi najbliższy stolik i opadł na fotel. Tragarz postawił obie jego walizki obok fotela, zerknął na banknot trzymany przez Alexa, wyjął mu go delikatnie z ręki, błysnął nieprawdopodobnie białymi zębami, kontrastującymi z jego czarną twarzą, zasalutował i odszedł mówiąc, że powróci, kiedy zapowiedzą samolot do Londynu.

Joe zerknął na zegarek, westchnął i wyciągnął z bocznej kieszeń marynarki lokalną gazetę, którą kupił przy wejściu. Przez dłuższą chwilę przesuwał wzrokiem po szpaltach, lecz pomimo rozpaczliwych wysiłków nie znalazł ani jednej wiadomości, która mogła go zainteresować choćby w najmniejszym stopniu. Przymknął oczy i westchnął ponownie. Fala zmęczenia powracała, bardziej natrętna niż przed chwilą. Gdzieś daleko, za rozległą, cicho podzwaniającą taflą olbrzymiej szyby, zajmującej prawie całą ścianę poczekalni, nierówno grzmiały zapuszczone silniki wielkiego samolotu pasażerskiego. Noc rozciągnęła się już nad lotniskiem, za szybą migotały kolorowe światełka, a z lewej strony wpadał wielki blask zapalonych reflektorów na wieży kontrolnej.

 Za wiele było tego wina… — mruknął Alex cicho. Wydawało mu się, że przytłumiona wibracja silników wprawia w dygotanie wszystkie komórki znużonego mózgu. A mózg ten był już dostatecznie udręczony dwoma tygodniami nie przemijającego upału, setkami zdawkowych rozmów z nieznajomymi ludźmi, a nade wszystko mowami w czasie dzisiejszego pożegnalnego bankietu.

Na szczęście port lotniczy leżał dostatecznie daleko od miasta i udało mu się pozbyć wszystkich, którzy chcieli go odprowadzić, niemal wszystkich, gdyż Prezes Klubu Południowoafrykańskich Miłośników Powieści Kryminalnej odwiózł go wprost z przyjęcia na lotnisko. Prezes był producentem regionalnych pamiątek, sprzedawanych przez rozrzuconą po całym kraju gęstą sieć sklepów. W drzwiach portu lotniczego zdążył jeszcze wsunąć Alexowi pięknie zapakowane pudełeczko i zniknął, przepraszając, że nie będzie towarzyszył gościowi do chwili odlotu. Wypił nieco zbyt wiele i chciał powrócić do miasta, zanim ruch samochodowy zmniejszy się. Prawo w Południowej Afryce było niestety nieubłagane dla niezupełnie trzeźwych kierowców. Więc niech drogi mister Alex zechce mu wybaczyć…

Joe oczywiście zechciał wybaczyć i uścisnął wylewnie jego rękę, dziękując za gościnę, a kiedy prezes Klubu zniknął wreszcie, wsunął paczuszkę do kieszeni i ruszył ku poczekalni. Teraz sięgnął po pudełeczko, rozwinął papier i otworzył je. Wewnątrz była papierośnica obciągnięta szarą, chropowatą skórą słonia, a na niej wytłoczony złotymi literami napis: „JOE ALEXOWI — KPAMPK”.

Przez chwilę patrzył ze zdumieniem, nie mogąc pojąć, kim jest ów Kpampk, i starając się przypomnieć sobie nazwisko prezesa. Nagle spłynęło nań objawienie. Były to pierwsze litery nazwy Klubu. Obrócił papierośnicę w palcach, pomyślał z żalem o owym słoniu i wsunął ją do kieszeni.

Podeszła kelnerka, zamówił kawę i coca—colę i z nadzieją zaczął wsłuchiwać się w słowa, które spłynęły łagodnie z megafonu wypowiadane miękkim, kobiecym głosem. Ale głos zapowiedział samolot do Cape Town.

Minuty mijały. Kawa nie wróciła umysłowi świeżości, a lodowata coca nie przyniosła ciału ulgi. Nadal było gorąco, chociaż klimatyzowane wnętrze poczekalni wydawało się o wiele chłodniejsze niż świat na zewnątrz. Spojrzał na zegarek. Do odlotu brakowało jeszcze czterdziestu minut, ale kontrola paszportowa i celna w Unii Południowoafrykańskiej była dość dokładna. Do tego dojść musiał jeszcze czas potrzebny do zważenia i przetransportowania bagażu podróżnych do samolotu. Megafon przemówił ponownie. Jeszcze jedna grupka pasażerów uniosła się z miejsc. Poczekalnia pustoszała. Być może samolot do Londynu był ostatnim startującym tego wieczora?

Joe ziewnął, zasłaniając usta trzymaną w ręce gazetą.

 Uwaga! — powiedział megafon. — Start samolotu do Nairobi–Addis Abeby–Kairu–Zurychu i Londynu będzie opóźniony, za co pragniemy przeprosić wszystkich udających się w tym kierunku. Gdy maszyna będzie gotowa do startu, pasażerowie zostaną natychmiast powiadomieni. — Głos był beznamiętny, uprzejmy i spokojny. Alex, który uniósł się nieco, słysząc pierwsze słowa komunikatu, opadł z wolna na fotel i rozejrzał się leniwie.

Przy najbliższym stoliku, na wprost okna, siedziała zwrócona do niego profilem młoda, czarnowłosa i bardzo ładna kobieta, ubrana w prześliczny lekki kostium podróżny, który Alexowi nie spodobał się już na pierwszy rzut oka, tak jak nie spodobał mu się modny, maleńki czerwony kapelusik nasunięty, nieco na bakier, na małą kształtną główkę. Kapelusik ten był odrobinę zbyt czerwony, a kostium nieco zbyt obcisły, jak gdyby właścicielce jego zależało przede wszystkim na niezwłocznym ukazaniu każdemu, kto zechce spojrzeć, tego, czego dokładne określenie wymaga zwykle odrobiny wyobraźni. Joe pomyślał w duchu, że nigdy jeszcze nie widział dziewczyny, która wydawałaby się niemal naga, będąc tak dokładnie zakryta. Przy fotelu siedzącej, która pięknymi długimi palcami opalonej dłoni przewracała leniwie kartki kolorowego ilustrowanego magazynu, stała niewielka elegancka walizka z czerwonej skóry, a Joe, choć przyznał w duchu, że przygląda się nieznajomej zbyt długo, pomyślał, że czerwona walizka także nie może uchodzić za przedmiot odwracający uwagę od swej właścicielki. Obok walizki spoczywał potężny jak sarkofag, okuty kufer–szafa, którego przewóz samolotem musiał kosztować co najmniej tyle, ile przewóz pasażera. Na kufrze leżała parasolka, cienka i lśniąca jak szpada. Przyglądając się czerwonym pantofelkom Alex zastanawiał się przez chwilę, jaki może być zawód tej dziewczyny. Było w niej coś, co już na pierwszy rzut oka mówiło, że jest osobą samodzielną. Ale do tego niepotrzebny był zawód, wystarczyło mieć dość pieniędzy. Mimo to uznał, że najprawdopodobniej jest początkującą gwiazdeczką filmową albo śpiewaczką występującą w music–hallu. Dziewczyny te były w nieustannym ruchu, gdyż sam rodzaj ich pracy zakładał ograniczoną ilość występów w jednym miejscu. Raz jeszcze przesunął z przyjemnością spojrzeniem po długich, smukłych nogach, zerknął niechętnie na czerwoną walizkę i przeniósł wzrok ku następnemu stolikowi.

Siedzący przy nim dwaj mężczyźni byli niemal równie interesujący jak młoda dama w czerwonym kapeluszu, co prawda żadnego z nich, przy najlepszych nawet chęciach, nie można było posądzić o nadmiar agresywnej urody, ale zdumiewające dysproporcje fizyczne pomiędzy nimi przedstawiały widok godny zaciekawienia każdego przygodnego obserwatora. Zwrócony twarzą do Joe’go drzemał z głową odchyloną do tylu i ciężko wspartą o tylną poręcz fotela, wygodnie rozwalony ogorzały młody człowiek o barach Herkulesa i czole kretyna. Musiał być ogromnego wzrostu, gdyż jego wyciągnięte nogi zdawały się sięgać prawie do następnego stolika. Krótkie jasne włosy, ostrzyżone najeża, podkreślały geometryczną nieomal kulistość zaskakująco małej głowy osadzonej na potężnej, muskularnej szyi, wynurzającej się z kołnierzyka rozpiętej koszuli. Siedzący po jego lewej ręce człowieczek był ruchliwy jak jaszczurka, a jego bystre oczy, osadzone pod wypukłym czołem, nad którym przeświecała łysina sięgająca szczytu głowy, poruszały się czujnie, omiatając poczekalnię, jak gdyby ich posiadacz nie wiedział dokładnie, co spodziewa się zobaczyć, ale był zdecydowany nie przepuścić niczego, co mogłoby mieć jakiekolwiek znaczenie. Od czasu do czasu oczy te zwracały się ku śpiącemu olbrzymowi. W pewnej chwili mały człowieczek sięgnął do kieszeni marynarki, wyciągnął szybkim ruchem wielką barwną chustkę i pochyliwszy się, wytarł z nieskończoną delikatnością pot z czoła drzemiącego wielkoluda, który nie drgnął nawet, jak gdyby był przyzwyczajony do tego rodzaju opieki i przyjmował ją jako coś najnaturalniejszego w świecie.

Joe uśmiechnął się mimowolnie. Jakiś atleta, zapaśnik albo, co było bardziej prawdopodobne, bokser. I jego trener oczywiście.

Przyglądał się jeszcze przez chwilę dwóm ogromnym dłoniom opartym bezwładnie na poręczach fotela. I pomyśleć, że są tacy, którzy bez zmrużenia oka wytrzymują uderzenia tak potężnych pięści, oddając cios za cios.

Przeniósł spojrzenie na lewo, ku bardziej odległemu stolikowi, gdzie siedział samotnie spokojny, spokojnie ubrany pan w nieokreślonym wieku, mogący mieć równie dobrze pięćdziesiąt, jak trzydzieści pięć lat. Anglik — pomyślał Joe. Nie mógł się mylić. Najprawdopodobniej ma ukończony uniwersytet… Oxford albo Cambridge… nienaganne buciki… nienaganne życie, żadnych żartów z losem, umie odróżnić dobro od zła, może jest nawet dyrektorem szkoły dla chłopców?… Ale równie dobrze mógł być właścicielem solidnego antykwariatu albo uczonym…

Wzrok Alexa prześliznął się po nim obojętnie, rejestrując jedynie ciekawy szczegół tej postaci: niezwykle silnie powiększające okulary w czarnej rogowej oprawie. Człowiek z wolna odwrócił głowę i spojrzenia ich zetknęły się na króciutką chwilę. Alex dostrzegł ogromne, powiększone do zdumiewających rozmiarów wypukłością szkieł, jasnoniebieskie, niemal bezbarwne oczy. Później oczy te spojrzały na stolik, na którym leżał niewielki okrągły, czarny neseser, podobny do pudła na kapelusze używanego przez elegantki na początku naszego wieku. Prawa dłoń siedzącego uniosła się i odruchowo odsunęła neseser od krawędzi stolika.

Odwracając wzrok Joe pomyślał z rozbawieniem, że w pudle tym mogłaby się swobodnie pomieścić odcięta głowa ludzka. Czy człowiek o takim wyglądzie mógłby być mordercą? Ależ tak, oczywiście! Świat nie znał powierzchowności, która wykluczałaby zbrodnię. Piękne, delikatne, kruche dziewczęta, poczciwe staruszki, jowialni oberżyści, duchowni o złożonych dłoniach i opuszczonych skromnie oczach. Nie było charakteru, zawodu, usposobienia ani powołania, które wykluczałyby możliwość zakiełkowania tej najczarniejszej z myśli: zmuszenia innej istoty ludzkiej, aby opuściła przed czasem ten najsympatyczniejszy ze światów.

Poczekalnia była już niemal pusta. W wielkiej, cichej przestrzeni niknęły nieliczne niewyraźne sylwetki drzemiących podróżnych. Kelnerka w pomarańczowym kitlu opasanym białym fartuszkiem rozmawiała półgłosem z barmanką przy wąskiej lśniącej ladzie, za którą widać było półki z szeregami różnokolorowych butelek. Wahadłowe oszklone drzwi obok baru otworzyły się i zajrzało dwu czarnych tragarzy, a za nimi trzeci. Rozejrzeli się, sprawdzając najwyraźniej, czy w poczekalni pozostali jeszcze podróżni z większym bagażem i wycofali się na powrót.

Joe odwrócił głowę. Po prawej stronie, niemal pod ścianą, na której lekko podświetlone ogromne półkule ukazywały znajome kształty oblanych jasnobłękitną wodą kontynentów, siedziała kobieta mniej więcej pięćdziesięcioletnia. Była tak nieruchoma, że Joe, którego uwagę przyciągnęły kolorowe świetlne punkciki na wielkiej mapie, dostrzegł ją dopiero wówczas, gdy wzrok jego powędrował ku Biegunowi Południowemu, znajdującemu się tuż nad jej głową. Była chyba Angielką: schludna, ubrana w prosty szary, dobrze skrojony kostium podróżny, zdawała się być jedną z owych dam w nieokreślonym wieku, które można zawsze napotkać na pokładach transatlantyków i, ostatnio coraz częściej, w kabinach międzykontynentalnych samolotów pasażerskich. Damy te — wdowy, stare panny albo matki dorosłych dzieci, mieszkających na krańcach świata — podróżują z odwagą, przedsiębiorczością i orientacją, o której nie śniło się ich matkom, dając widomy dowód, że kobieta jest stworzeniem, o które nie należy przesadnie dbać, gdyż świetnie potrafi sobie radzić w życiu, jeśli się jej na to pozwoli.

Joe przypatrywał się jej przez chwilę dyskretnie, zastanawiając się, co widzi niezwykłego w tej tak bardzo zwykłej sylwetce. Coś było nie w porządku. Nagle zrozumiał. Jej bezruch! Siedziała zupełnie nieruchomo, w postawie, w której zwykłemu człowiekowi bardzo trudno wytrzymać dłużej niż przez chwilę. Była wyprostowana, głowę miała uniesioną i spoglądała w przestrzeń. Patrzył czekając i wierząc, że musi wreszcie zmienić pozycję, ale trwała tak nadal, jak gdyby nie była żywą kobietą, ale modelem podróżnej wykonanym z wosku i posadzonym tu przez kogoś, kto chciał sobie zażartować z braku spostrzegawczości czekających w poczekalni podróżnych.

Wreszcie dał za wygraną i odwrócił głowę. To byli wszyscy. Raz jeszcze przesunął po nich z wolna wzrokiem i nie znajdując w sobie żadnej już, najmniejszej nawet potrzeby dodatkowych obserwacji, westchnął po raz nie wiadomo który i spojrzał na trzymaną nadal w ręce gazetę. Przewrócił kilka stron i powrócił do tytułowej . Nagle dostrzegł u dołu kolumny znajomą twarz, a obok niej notatkę rozpoczynającą się od słów:

„Klub Południowoafrykańskich Miłośników Powieści Kryminalnej będzie dziś podejmował pożegnalnym obiadem powracającego do Anglii po dwutygodniowym pobycie w naszym kraju pana Joe Alexa, znanego autora książek kryminalnych, współpracującego równocześnie ze Scotłand Yardem na polu nieustępliwej walki z przestępcami, zapewne obdarzonymi nieco mniejszą inwencją niż jego fikcyjni negatywni bohaterowie, lecz, za to o dłoniach splamionych prawdziwą krwią niewinnych ofiar…”

Joe przymknął oczy i zaklął w duchu. W tej samej chwili megafon przemówił, tym razem stanowczym, męskim głosem:

 Prosimy o uwagę! Samolot do Ńairobi–Addis Abeby–Kairu–Zurychu i Londynu, który miał wystartować z naszego lotniska o godzinie dwudziestej drugiej czterdzieści pięć, odleci najprawdopodobniej z godzinnym opóźnieniem, za które jeszcze raz pragniemy przeprosić oczekujących pasażerów. Przyczyną opóźnienia jest gwałtowna burza i niezwykle silne, wiejące na dużych wysokościach wiatry na trasie lotu. Te zaburzenia atmosferyczne przesuwają się dość szybko w kierunku wschodnim i istnieje realna nadzieja, że w ciągu najbliższych kilkunastu minut sytuacja zostanie wyjaśniona ostatecznie i samolot będzie mógł wystartować. Dziękuję.

Megafon ucichł.

Joe przymknął zmęczone powieki. Nagle pożałował, że leci do Anglii samolotem. Był przecież wolnym człowiekiem i mógł popłynąć statkiem, choć zabrałoby mu to wiele dni. Może stałby wreszcie teraz na pokładzie, wpatrując się w ledwie widoczne pośród mroku wybrzeża Afryki? .. . Wiatr niósłby od lądu woń dżungli zmieszaną z nieuchwytnym, a tak charakterystycznym zapachem podzwrotnikowego ciepłego morza. Blask lamp padałby z iluminatorów na ciemny pokład. Z głębi statku dobiegałyby przytłumione dźwięki orkiestry, niosąc się po łagodnych, oleistych, oświetlonych księżycem falach…

Wzruszył ramionami. Nie miał nigdy czasu na to, by używać innych środków komunikacji niż najszybsze.

W końcu godzinne opóźnienie nic nie znaczyło. Samolot nadrobi je z łatwością w czasie tak długiego lotu.

W tej samej chwili wielkie wahadłowe drzwi prowadzące z głównego hallu dworca drgnęły i ukazał się w nich tęgi, wysoki człowiek z parasolem w ręce i płaszczem przerzuconym przez ramię. Za nim, pchając lśniący, aluminiowy wózek, wsunął się czarny tragarz w białej bluzie. Na wózku leżała duża lotnicza walizka z płótna. Joe przymknął oczy. Otoczenie przestało go w ogóle interesować. Po chwili, tuż obok siebie, usłyszał tubalny głos:

 Proszę postawić tutaj!

Otworzył oczy. Tragarz manewrował zręcznie wózkiem, wprowadzając go między stoliki, i zatrzymał się przy fotelu stojącym na wprost Alexa, gdzie tęgi podróżny zdążył już rzucić płaszcz i oprzeć parasol.

 Proszę tu wrócić, kiedy ogłoszą odlot samolotu do Londynu! — głos podróżnego był zdyszany, jak gdyby po dużym niedawnym wysiłku.

 Dobrze, proszę pana.

Tragarz zdjął walizkę z wózka i pchając go przed sobą skierował się ku drzwiom, a otyły człowiek, nie siadając, ruszył w kierunku baru.

 Dobry wieczór, panno Rose! — powiedział, nadal nie zniżając głosu. — Podwójną whisky! Szkocką! Nic innego mnie nie uspokoi! Taksówka miała defekt już za miastem. Proszę sobie wyobrazić coś podobnego! Byłem niemal pewien, że się spóźnię! Wpadam tu i pędzę prosto do kontroli paszportów, „Prędko, na miłość boską! „ wołam do młodego człowieka w mundurze, a on na to: „Dokąd się pan tak spieszy? „ „Samolot! „ mówię mu na to, „Samolot do Londynu! Za chwilę odlot, spóźniłem się, bo miałem defekt auta, ale jeszcze chyba zdążę, jeżeli przestanie mi pan zadawać nonsensowne pytania! „A on na to: „Samolot jest opóźniony. Wezwą pana przez megafon razem z innymi pasażerami, kiedy przyjdzie czas. Niepotrzebnie się pan denerwuje”. Myślałem, że ducha wyzionę z wściekłości. Biegłem do niego przez całą halę, wlokąc za sobą walizkę, bo nie chciałem tracić czasu na wzywanie tragarza. Zresztą żaden z nich nie podejdzie z własnej inicjatywy! Dopiero kiedy odwróciłem się i zacząłem ocierać pot z czoła, znalazł się któryś z wózkiem. Są już za delikatni, żeby wziąć walizkę do ręki! A ten goguś w mundurze powiada mi: „Niepotrzebnie się pan spieszył! „ Jak gdybym mógł z góry wiedzieć, że ten przeklęty samolot nie ma zamiaru odlecieć w oznaczonym czasie? !

 Pańska whisky, panie Knox! — powiedziała barmanka z uśmiechem, podsuwając mu szklaneczkę. — To naprawdę paskudna przygoda. Całe szczęście, że teraz już nie musi się pan spieszyć. Czy dać coś zimnego? Pepsi albo wodę sodową?

 Nie, nic. Dziękuję, kochanie!

Alex znowu przymknął oczy. Usłyszał odległy brzęk monety padającej na ladę i prawie równocześnie ciche „Dziękuję bardzo! „ barmanki, a później nastąpiła cisza, w której wyraźnie rozległy się coraz bliższe, powolne kroki człowieka posuwającego się w jego stronę. Uniósł powieki. Otyły pan szedł w kierunku swej walizy, niosąc ostrożnie whisky w wyciągniętej ręce. Zbliżywszy się, postawił płyn na stoliku, opadł ciężko na krzesło, znów ujął szklanka i uniósłszy ją ku wargom, wypił całą zawartość duszkiem, nie odrywając szkła od ust. Później odetchnął głęboko i uniósł oczy. A wtedy spojrzenia jego i Alexa spotkały się.

 Nic tak dobrze nie robi w chwilach zdenerwowania! — powiedział grubas niemal przepraszająco i dotknął końcami palców krawędzi pustej szklanki, jak gdyby chcąc wyjaśnić, co ma na myśli.

 Zapewne — powiedział Joe, żeby coś odpowiedzieć. Był przekonany, że nieznajomy zajmie się teraz swoimi sprawami, ale omylił się. Choć grubas nie usiadł przy jego stoliku, jednak znajdowali się naprzeciw siebie tak blisko, że trudno było go nie dostrzec, jeśli chciał być widzianym, a co gorsza słyszanym.

 Cóż za upał! — powiedział z wyraźnym, godnym lepszej sprawy przejęciem pan Knox, wyciągając z kieszeni wielką, nieco już zmiętą zieloną chustkę. Otarł nią szyję i twarz szybkim ruchem, jak gdyby była ręcznikiem, po który sięgnął po wyjściu z kąpieli. Joe, który żywił ciche, wyniesione z domu przekonanie, że mężczyzna powinien używać tylko białych, niezbyt wielkich chustek, przyglądał mu się z pewną niechęcią. Była to już druga, ogromna, kolorowa chustka, którą dano mu zobaczyć w ciągu ostatnich pięciu minut. Niechęć jego była spowodowana dodatkowo tym, że otyły pan sprawiał wrażenie człowieka zadowolonego z życia, a podwójna whisky usunęła, jak można było sądzić, jego chwilową niechęć do funkcjonariuszy paszportowych i tragarzy. Palce trzymające chustkę były wypielęgnowane, nieco zanadto wypielęgnowane, co dla Alexa, mającego dość zdecydowany pogląd na temat mężczyzn o ostentacyjnie wymanicurowanych paznokciach, było równoznaczne z zakwalifikowaniem grubasa do innego gatunku stworzeń ludzkich niż ten, do którego on sam należał. Lecz będąc człowiekiem sprawiedliwym, postanowił natychmiast, że należy stłumić tego rodzaju, nawet nie zademonstrowane, bezsensowne odruchy niechęci. Na szczęście zielona płachta zniknęła w bocznej kieszeni marynarki. Joe, który przyglądał się panu Knoxowi spod przymrużonych powiek, dostrzegł, że wraz z parasolem i płaszczem rzucił on na fotel teczkę, którą teraz uniósł i położył przed sobą na stoliku. Miała ona wielki, lśniący, fantazyjny monogram „RK” i nie była zanadto wypchana. Nad nią zakołysały się dwie maleńkie paczuszki zawieszone u środkowego guzika marynarki. Pan Knox zaczął odwiązywać je z mozołem i wreszcie położył obok teczki. Były zawinięte w kolorowy papier.

Zrobił już wszystko, co miał do zrobienia… — pomyślał Joe. — Oby tylko nie zaczął mówić. Niestety, wygląda na takiego, który musi mówić, jeżeli ma naprzeciw ofiarę, którą zmusi do słuchania. Kim on może być z zawodu? Rzeźnikiem? Komiwojażerem?

 Nie notowana od lat fala upałów… — powiedział Knox, powtarzając zapewne nagłówek notatki którejś z dzisiejszych gazet i zwracając się wprost ku niemu. Alex otworzył szerzej oczy, klnąc w duchu innych pasażerów, którzy siedzieli tak daleko, że trudno byłoby nie wziąć tych słów do siebie. — Taka temperatura może wyprawić człowieka mojej tuszy do grobu, prędzej niż kat i jego dziesięciu pomocników. — Wydawało się, że podkreślenie słów stosownym gestem należy do niezwalczonych nawyków pana Knoxa, gdyż równocześnie rozluźnił krawat i przeciągnął dłonią po szyi.

 Rzeczywiście jest bardzo ciepło… — mruknął Joe i szybko skierował spojrzenie na gazetę, ale było już za późno.

 W dodatku zupełnie niepotrzebnie się spieszyłem. Taksówka, wie pan. Huk, opona usiadła. Wyskoczyłem, mijały nas inne auta, ale trudno byłoby zabrać się z bagażem. Zresztą ten człowiek upewniał mnie, że to potrwa minutę. Trwało piętnaście minut! No, ale teraz wszystko jest już w porządku. Czy mamy duże opóźnienie, nie wie pan? Czy pan także leci w kierunku Londynu?

 Tak, chyba dość poważne… — Joe skinął głową z pozornym roztargnieniem, nie odpowiadając na ostatnie pytanie i starając się znaleźć na stronicy gazety coś, co byłoby wiadomością., której oczekiwał od dnia narodzin. Nie znalazł niczego, ale zmarszczył brwi i pochylił się, jak gdyby uderzony nagłą, zdumiewającą wieścią. — Około godziny, zdaje się, jeśli dobrze usłyszałem. — Uniósł gazetę nieco wyżej.

 Więc jednak! — Pan Knox pokiwał głową z wyraźną satysfakcją, jak gdyby wszelkie uchybienia napotykane na tym lotnisku sprawiały mu przyjemność. Najwyraźniej nie chciał przyjąć do wiadomości, że siedzący naprzeciw niego nieznajomy człowiek nie chce mówić z nim o pogodzie i opóźnieniach samolotów. Minę miał przy tym tak dobroduszną, że Alex nagle poczuł się bezsilny. Gdyby teraz uniósł gazetę i odgrodził się nią od tego grubasa, byłby to akt niemal brutalny.

 Ale to nic strasznego — pocieszył go pan Knox. — Co miesiąc latam do Londynu i z powrotem. Zawsze na którymś odcinku trasy dzieje się coś nieprzewidzianego: huragany, mgła, czekanie na inne maszyny, z których ludzie będą przesiadali się do naszej. Ale w końcu nie pamiętam, żeby któryś z nich przyleciał do Londynu z opóźnieniem. Są bardzo punktualni. A zresztą, nawet gdyby nie byli, samolot zawsze był, jest i będzie sto razy lepszym środkiem komunikacji niż statek.

 Być może… — mruknął Joe. — W każdym razie szybszym.

Przymknął oczy. Miał już naprawdę dosyć tej poczekalni, tego grubasa i oczekiwania. Marzył o tym, żeby wyciągnąć się wygodnie w fotelu i usnąć przy cichym wtórze silników. Z wysiłkiem uniósł powieki i nie spoglądając już przed siebie, próbował przestudiować stronę obliczeń giełdowych, które nie obchodziły go w ogóle i których absolutnie nie rozumiał, wierząc, że skryje się za kolumnami drobniuteńkich cyfr przed obecnością i ciężkim oddechem siedzącego naprzeciw człowieka. Ale tamten ciągnął z nieuchronnością przeznaczenia:

 Tak, samolot jest szybki, to pewne! A w moim zawodzie szybkość jest często równa powodzeniu. Minęły już owe cudowne lata, gdy świat kupował na pniu wszystko, co tylko wydobyliśmy tutaj.

Teraz grubas potrącił w rozmowie o swój zawód i być może należało go zapytać, co właściwie wydobywają tutaj. Ale tym razem Joe miał już naprawdę dość. Zasłonił się gazetą jak fechtmistrz klingą i zniknął z pola widzenia atakującego przeciwnika. Po chwili, przerzucając strony, dostrzegł, że tamten dał za wygraną i wyjmuje z kieszeni tę samą gazetę. Alex odetchnął. To przynajmniej gwarantowało spokój do chwili odlotu. Nagle zauważył, że oczy tamtego szybko wędrują ku jego twarzy, powracają do gazety i znowu patrzą na niego, jak gdyby porównując. Zalśnił w nich nagły błysk zrozumienia.

Boże! — pomyślał Joe. — Moja fotografia!

I nie omylił się. Pan Knox jeszcze raz zerknął ku gazecie, a później uśmiechnął się szeroko.

 Coś podobnego! — powiedział rozkładając ręce. — A ja potraktowałem pana jak każdego innego towarzysza podróży! Zupełnie, jak gdyby był pan kimś, powiedzmy, takim jak ja! A to zabawne! Więc to pan jest tym Joe Alexem od zagadek z mordercami! Nie należę do najuważniejszych czytelników, bo zawsze mam w głowie co innego i trudno mi skupić uwagę, ale pana książki czytam uważnie i nigdy sam nie odkryłem, kto zabił. Zawsze wydaje mi się, że to ten inny. No, kto by to powiedział! — Raz jeszcze rzucił okiem na gazetę, a później na twarz siedzącego przed nim człowieka. — No tak! Nie może być omyłki! I wraca pan przecież do Londynu! Piszą tu o tym!

Joe, po przejściu fali paniki, uśmiechnął się niespodziewanie dla samego siebie.

 Tak, proszę pana, to ja. Ale jeśli mógłbym prosić…

 Och, rozumiem doskonale. Ale przecież nie przedstawił mi się pan. Sam pana poznałem, kiedy tylko spojrzałem na tę fotografię. Zresztą nikomu nie powiem ani słowa! Incognito, tak się to nazywa, prawda? Nie chce pan, żeby ktoś jeszcze pana rozpoznał? Oczywiście, w pana zawodzie to nie jest przyjemne: ludzie zadają takie mnóstwo krępujących pytań. Mój Boże, jak to przyjemnie poznać kogoś, kto zachowuje prawdziwe incognito!

Uniósł się i przesiadł zdumiewająco lekko, jak na człowieka obdarzonego tak wielką tuszą. Siedział teraz przy stoliku Alexa. Wyciągnął rękę.

 Pozwoli pan, że się przedstawię. Nazywam się Knox. Jestem przedstawicielem kopalni diamentów. Wie pan oczywiście, że mamy tu kopalnie diamentów? No tak, niepotrzebnie pana pytam. To jasne, że pan wie. Drogie kamienie zawsze pojawiają się w pobliżu zbrodni, a raczej, chciałem powiedzieć, że zbrodnia często pojawia się tam, gdzie są drogie kamienie. Ale to chyba wszystko jedno, prawda?

 No, niezupełnie… — Alex uśmiechnął się.

 Co? Ach, tak, co ja mówiłem? Otóż jestem przedstawicielem kopalni diamentów i co miesiąc, a czasem nawet co dwa tygodnie odbywam loty do Londynu i Amsterdamu, żeby zaoferować nasz towar domom jubilerskim. Wydobywanie diamentów jest jak loteria, nigdy nie wiadomo, co jutro przyniesie. Stąd trudno o długoletnie umowy. Oczywiście, dla najwspanialszych okazów najłatwiej, zabezpieczyć zbyt, ale istnieje druga i trzecia sorta, którą nie tak łatwo kupują, a jeśli chcą kupić, to dobra sprzedaż wymaga wytrawnego przedstawiciela. Człowiek ten musi wiedzieć wszystko o rynku i jego potrzebach i znać wszystkich ewentualnych nabywców, którzy z kolei mają do niego zaufanie. Dlatego przedstawicielem nie zostaje się od razu. Na to trzeba lat. Diamenty to nie fasola: nikt ich nie sprzeda ani nie kupi w worku! Właśnie dlatego spotkałem pana dzisiaj. Jestem, jak by to powiedzieć, komiwojażerem od drogich kamieni, i to latającym komiwojażerem, który już przebył… Muszę to kiedyś zliczyć… ale zapewne przebyłem już przestrzeń, która wystarczyłaby, żeby się stąd dostać na Księżyc! Gdybym leciał w odpowiednim kierunku i bez przerwy, oczywiście! — Roześmiał się, ukazując zęby tak piękne, równe i białe, że Joe natychmiast zwątpił w ich autentyczność.

Kilka głów odwróciło się ku nim od sąsiednich stolików, a młody, śpiący w fotelu wielkolud poruszył się niespokojnie i ponownie znieruchomiał.

Joe znowu poczuł znużenie. Był już naprawdę śpiący. Wino, tasiemcowe mowy pożegnalne i gorący, ciągnący się w nieskończoność dzień zrobiły swoje. Chwilowe rozbawienie zniknęło. Za oknem, daleko, gdzieś na pasach runwayu, zagrzmiały i przygasły silniki wielkiego samolotu. W poczekalni było cicho.

Przyglądając się tłustej, lśniącej twarzy swego natrętnego rozmówcy, Alex nie wiedział jeszcze, że przeznaczenie rozpoczęło nieuchronny marsz, a on sam został już wplątany w zdarzenie najbardziej ponure i zdumiewające spośród tych, z jakimi zetknął się dotąd.

Ale Joe Alex nie miał daru czytania przyszłości. Czując, że nie odczepi się od pana Knoxa do chwili, gdy rozkaz z megafonu uniesie ich z krzeseł, postanowił wykorzystać, choćby pobieżnie, jego doświadczenia. Mógł mu się może kiedyś przydać taki człowiek handlujący diamentami w imieniu wielkiego koncernu kopalnianego.

 I jeździ pan tak, zupełnie sam, przewożąc z sobą te wszystkie kamienie do zaoferowania? — zapytał udając zaciekawienie, co niezupełnie mu się udało, gdyż ziewnął i zaledwie zdążył zasłonić ręką usta. Ale pan Knox nie zwrócił na to najmniejszej uwagi. Wzrok, który utkwił w swym rozmówcy, świadczył wyraźnie, że każde jego zachowanie gotów jest bez wahania uznać za słuszne i jedynie właściwe. W tej chwili był zresztą najwyraźniej przejęty nie tylko osobą rozmówcy, ale i tematem, który był mu najbliższy.

 Ach, nie! — odpowiedział z lekkim uśmiechem, jak gdyby chcąc dać do zrozumienia, że pojmuje doskonale tak ogromną nieznajomość spraw dostępnych jedynie wąskiemu kręgowi branżowych specjalistów. — Po pierwsze, nie byłoby to przecież bezpieczne, a raczej, powiedzmy sobie szczerze, byłoby to prowokowaniem opryszków z całego świata, którzy zapewne nie marzą o niczym innym, tylko o jak największej ilości samotnych ludzi, kręcących się z walizeczkami pełnymi surowych diamentów i brylantów po dworcach lotniczych i postojach taksówek. Nikt z nas nie podjąłby się takiego ryzyka. Po drugie, jestem w stanie, nie mając kamieni przy sobie, określić je jak najdokładniej ewentualnemu nabywcy. Między fachowcami nie jest to wcale takie trudne, wystarczy często kilka słów. A zresztą nie wolno bez wielkiego cła protekcyjnego wywozić kamieni wydobytych w naszym kraju: ani oszlifowanych, ani surowych. Mamy największe kopalnie na świecie i nic dziwnego, że rząd nasz pilnuje swoich interesów i także pragnie mieć udział w zyskach. Oczywiście, mam przy sobie dokładnie spisane dane o ciężarze, odcieniu, jakości i innych cechach oferowanych przez nas kamieni. W pewnych wypadkach dysponuję także odlewami gipsowymi i fotografiami. Nie dotyczy to oczywiście kamieni zupełnie wyjątkowych. Jeśli znajdzie się jakiś fenomenalny okaz, goście zjeżdżają tu sami, nie czekając, aż im się go zaoferuje. Wtedy urządzamy aukcję na miejscu. Ale jeśli chodzi o zwykłe wydobycie kopalni, to jest ono duże i stałe. Trzeba oferować je w hurcie firmom jubilerskim i handlarzom, którzy wiedzą, co komu w danej chwili jest potrzebne, a często sami skupują poważne rezerwy kam...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin