James B.J. - Na skraju przepaści.pdf

(585 KB) Pobierz
5885060 UNPDF
BJ JAMES
Na skraju przepaści
PROLOG
- Drań, laluś...
Simon McKinzie ugryzł się w język, by nie rzucić
następnego epitetu. Dokoła kłębiła się mgła, od której
nie było ucieczki. Wypełniała każdy zakamarek opus­
toszałego placu zabaw. Sądząc z wyglądu nieba wiszą­
cego nad stolicą, najgorsze miało dopiero nadejść.
Wsunął ręce do kieszeni wygniecionego mokrego
płaszcza od deszczu, spojrzał przed siebie i zobaczył
Thomasa Jetera, który kroczył przez plac. Kiedy
Simon zaproponował spotkanie na placu zabaw, ocza­
mi wyobraźni widział plac w słońcu, pełen roześmia­
nych dzieci. Stanowiłyby ochronę Jetera. Następnym
razem, jeżeli niech Bóg broni, będzie następny raz,
Simon sprawdzi prognozę pogody. Czekał z zaciś­
niętymi pięściami - potężny Szkot, jak niedźwiedź
wykuty z granitu.
W końcu pojawił się Jeter, ubrany z nieskazitelną
elegancją. Położył teczkę na trawie i popatrzył na
starszego ód siebie Szkota. Zupełnie jak właściciel
ziemski na swojego wielokrotnie nagradzanego byka,
którego sława zaczęła blaknąć i którego należałoby
wykastrować, pomyślał Simon.
- Simonie... - zaczął Jeter, kiedy już zrozumiał, że
Szkot nie odezwie się pierwszy.
Simon obrzucił zimnym wzrokiem jego elegancki
strój i zatrzymał spojrzenie na ciężkich spinkach
6
NA SKRAJU PRZEPAŚCI
u mankietów okalających dłonie o starannie wymani-
kiurowanych paznokciach. Skrzywił się z niesmakiem.
- Miło, że chciałeś się ze mną spotkać. Ale tylko ty
mogłeś wymyślić takie miejsce - powiedział Jeter
i wskazał ręką na park.
Grymas niechęci na ustach Simona mówił sam za
siebie. Jeter zaczął się niespokojnie kręcić - wygładzał
nerwowo płaszcz, wyciągnął jeszcze trochę bardziej
mankiety, by wystawały zgodnie z modą. W końcu
opanował się. Podniósł i otworzył teczkę.
- Mam tu informacje o jednym z twoich ludzi.
Simon popatrzył leniwie na teczkę, a potem prze­
niósł wzrok na Jetera. Chciał, by odczuł ciężar jego
spojrzenia.
- To sprawa ogromnej wagi - powiedział Jeter.
- Nie cierpiąca zwłoki.
- Daj spokój, Jeter - huknął Simon. - Daruj sobie
te informacje. I tak nie powiesz mi niczego nowego
o moich ludziach. Zwłaszcza o Dawidzie Canfieldzie.
- A skąd ty... - Jetera zamurowało.
Simon odrzucił swą lwią grzywę i uśmiechnął się
jednym z tych charakterystycznych uśmieszków, od
których dreszcz przeszywał każdego, kto zagrażał
bezpieczeństwu ich tajnej organizacji. Jego organi­
zacji. Organizacji wywiadowczej do specjalnych za­
dań, wymyślonej przez byłego dowódcę, ale stworzo­
nej przez Simona. Po piętnastu latach jej nazwę znało
tylko kilka wtajemniczonych osób. Czarna Straż czy
Piekielne Damy Simona to silny oddział nazwany tak
ze względu na szkockie pochodzenie przywódcy.
Członkowie najwyższej kadry nazywali się po prostu
Strażą, również na cześć Simona.
- Skąd wiem, że namierzasz Dawida? - wycedził
7
Simon. - Od czego mam zacząć wyliczankę? - Podniósł
rękę, rozczapierzył palce i zgiął jeden z nich. - Po
pierwsze, wiem, jak walczysz o władzę, jak ci zależy, by
mieć kontrolę nad wszystkim i wszystkimi, łącznie
z Simonem McKinzie.
Jeter otworzył usta, by zaprzeczyć, ale Simon
usadził go jednym spojrzeniem.
- Po drugie, nienawidzisz, jak coś ci się wymyka.
Wszędzie wściubiasz nos, podsłuchujesz pod każdymi
drzwiami. - Uśmiechnął się ponuro. - Tylko pod
moimi ci się nie udaje. Nie możesz się z tym pogodzić,
co? - I zanim Jeter zdołał otworzyć usta, już mówił
dalej: - Po trzecie, od lat próbujesz nas wykończyć, bo
zyska na tym twoja kariera polityczna.
Nie czekając na odpowiedź zgiął czwarty palec.
- Dawid Canfield to najlepszy z moich ludzi i po
raz pierwszy ma kłopoty. - Tu zgiął piąty palec i tak
zamknęła się cała pięść, którą podsunął Jeterowi pod
nos. - A po piąte - powiedział cicho, ważąc każde
słowo - szakal z ciebie. Od dawna czekasz na okazję,
by dopaść Dawida. Zniszczyłbyś go, byle tylko wykoń­
czyć mnie i Straż. - Wbił pięść w wydatną tętnicę na
szyi Jetera. - A teraz mnie posłuchaj: nie śmiesz tknąć
Dawida ani posłużyć się nim, by mnie zniszczyć.
Jeter nie wytrzymał tego naporu, cofnął się za­
słaniając teczką jak tarczą.
- To nie ma nic wspólnego z tobą. Ten facet jest po
prostu niepewny. Stanowi słabe ogniwo. To tchórz,
któremu nikt nie powinnien ufać. Kiedy podczas
ostatniej misji grunt zaczął mu się palić pod nogami, po
prostu zostawił w dżungli swoją partnerkę.
- Tchórz?! - Simon splunął. Wszystko mógł puścić
mimo uszu, ale nie te zarzuty i oskarżenia. Boże! Jakże
NA SKRAJU PRZEPAŚCI
8
NA SKRAJU PRZEPAŚCI
nienawidził tych lalusiowatych urzędników, którzy
siedzieli w swoich wieżach z kości słoniowej z różowymi
łapkami grzecznie złożonymi na kolanach, podczas gdy
lepsi od nich odwalali czarną robotę, by jakoś chronić
ten świat. - Posłuchaj no, Dawid Canfield nie zostawił
swojej partnerki. Nie opuścił jej, kiedy jeszcze żyła!
- Była przecież ranna i stałaby się dla niego cięża­
rem. Przysiągł nam tylko, że nie pozostawił jej na
pewną śmierć.
- Nie przysięgał nam, tylko m n i e. J a mam jego
raport. J a cierpiałem razem z nim. Mnie przysięgał.
T y tylko knujesz i robisz insynuacje.
- Ale przecież nie wykonał do końca swojego
zadania i wydostał się z dżungli, chociaż wiedział, że
może działać sam. Najczęściej działał sam. Dlaczego
nie miałby zrobić tego i tym razem?
- Miał powody. Były okoliczności łagodzące.
- Dla takiego faceta jak Canfield nie ma okoliczno­
ści łagodzących. To psychopata bez sumienia. Zbyt
wiele wie. Wyrwie mu się kilka słów za dużo i zniszczy
to wszystko, co budowaliśmy przez tyle lat.
-My budowaliśmy? Jeter, nie mylą ci się czasami
zaimki?
- Wysłuchaj mnie, Simonie...
- Nie - przerwał mu Szkot, zastanawiając się, jak
taki idiota mógł trafić do grona tych, którym powierza
się najtajniejsze informacje. - Nie muszę niczego
słuchać. To ty posłuchaj. Co jak co, ale Dawid na
pewno nie jest psychopatą.
Szkoda mu było słów, by wyjaśniać takiemu krety­
nowi, że tylko ludzi o wysokim morale przyjmuje się do
Straży i że Canfield był jednym z najlepszych pod tym
względem.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin