LEIGH MICHAELS
Sprzedaj mi marzenie
Tytuł oryginału: Sell Me a Dream
Przełożył:
Stanisław Bębenek
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Wiatr wzmógł się i kolorowe liście posypały się z drzew. Stephanie Kendall stała na frontowych schodach okazałego nowego domu, spoglądając w zadumie na pagórkowaty krajobraz. Jej kasztanowe włosy, targane chłodnymi podmuchami, sprawiały, że sama przypominała jesienny liść.
Z tyłu odezwał się głos kobiety:
– Dziękuję, Stephanie – powiedziała lekko zdyszana. – Musiałam wyjść i jeszcze raz mu się przyjrzeć. – Szerokim gestem objęła front domu: – Zawsze marzyłam o czymś takim, a dziś marzenie staje się rzeczywistością. Dziękuję, że pomogła mi go pani znaleźć.
– Cała przyjemność po mojej strome, pani Bruce. – Twarz Stephanie pojaśniała w uśmiechu.
Nie zarabiam na życie sprzedawaniem domów, lecz marzeń, pomyślała. Handel nieruchomościami nie oznaczał dla niej wyłącznie interesu. Radość, że mogła spełniać cudze marzenia, obserwować, jak pierwsze iskierki zainteresowania przeradzają się stopniowo w namiętną miłość do czterech ścian i dachu – to była prawdziwa treść jej pracy. I to było to, co Stephanie uwielbiała.
Jestem głupia, rozmyślała dalej. Sprzedawanie domów jest po prostu pracą taką jak inne. Łatwo zachwycać się nią w dniu zawierania umowy, podpisywania dokumentów, przekazywania gotówki, przyjmowania prowizji. Lecz w pozostałe dni, podczas tych nie kończących się godzin spędzanych z panią Bruce i mnóstwem jej podobnych osób na lustrowaniu każdej nowej, zgłoszonej oferty, o wiele trudniej o entuzjazm do tego zajęcia. Za to dzień taki jak dzisiejszy – i prowizja tej wielkości – były dowodem, że wszystkie te godziny nie szły na marne. Dziś mogła wracać do domu ze spokojną głową, wiedząc, że starczy jej na zapłacenie rachunków za kilka najbliższych miesięcy, do czasu, gdy po sfinalizowaniu następnej transakcji otrzyma nową prowizję.
– Przyślę pani zaproszenie na oblewanie domu! – zawołała pani Bruce, kiedy Stephanie wsiadła już do samochodu. – Pani i Tony'emu. Słyszałam, jak mówił, że idziecie dziś na kolację, więc postaramy się nie zatrzymywać go długo.
Stephanie pomachała ręką na pożegnanie. Potem krętą alejką wydostała się swoim niewielkim samochodzikiem na główną ulicę. Była to jedna z lepszych – i droższych dzielnic w mieście. I była to jej pierwsza naprawdę duża sprzedaż. Do tej pory handlowała jakimiś budami, parterowymi domkami, podupadającymi kamienicami czynszowymi. Lecz Tony, pośrednik, dla którego pracowała, uznał, że jest już gotowa do większych zadań. Dzięki jego pomocy sprzedała ostatnio kilka nowszych domów. No, pomyślała, kariera zawodowa, zapowiadająca się tak skromnie trzy lata temu, nareszcie nabiera rozpędu.
Był również Tony. Spojrzała na serdeczny palec lewej dłoni. Brylancik osadzony w złocie był mały, ale dobrej jakości. Poza tym, tłumaczyła sobie Stephanie, imponowanie blaskiem i okazałością wielkich brylantów to dziecinada. Ten mały kamyk był dla niej takim samym symbolem narzeczeństwa jak wielokaratowe klejnoty. Dobra, solidna jakość w zupełności jej wystarczy.
Przyszło jej do głowy, że ten pierścionek przypomina nieco samego Tony'ego. Niezbyt efektowny i zdecydowanie starszy od Stephanie, wzbudzał za to zaufanie swą solidnością i rzetelnością – a to na dłuższą metę liczy się najbardziej. Tony nigdy jej nie zdradzi, nigdy nie opuści, ponieważ w jego życiu ona będzie najważniejsza.
W jej myślach mignął przez moment obraz twarzy innego mężczyzny. Potrząsnęła głową, pragnąc go odepchnąć, lecz wizja ciemnych włosów i oczu barwy tropikalnej zatoki nie chciała jej opuścić.
Czemu tak często wspomina ostatnio Jordana, zastanawiała się gniewnie. Porzucił ją przecież dawno temu i nie było powodu myśleć o nim więcej. Powinna teraz myśleć raczej o Tonym.
Kiedy parkowała samochód przed domem rodziców, znad pryzmy liści przy krawężniku unosiła się wstęga dymu. Ojciec oparł się o grabie i podniósł na powitanie rękę. Od drugiej, większej pryzmy oderwała się maleńka postać w pomarańczowej kurtce i popędziła w kierunku samochodu.
– Mamusiu! – szczebiotała zachwycona. – Dziadek pali liście, a babcia piecze ciastka, a...
Stephanie wzięła na ręce i przytuliła rozdokazywaną dziewczynkę. Okrągłe policzki dziecka zaróżowiły się od chłodu, a niebieskie oczy promieniały radością. Spod kaptura wysuwały się ciemne loki...
Nagle Stephanie zrozumiała, dlaczego ostatnio tak często myśli o Jordanie. Katie była także jego córką i teraz, kiedy z jej buzi ustępowała pucołowatość pierwszych lat dzieciństwa, z dnia na dzień stawała się coraz bardziej podobna do ojca. Raptowna zmiana zaskoczyła ją do tego stopnia, że doznała wrażenia, jak gdyby zamieniono jej dziecko.
Dlaczego, myślała gorączkowo, dlaczego nie może wyglądać jak ja? To nie jest sprawiedliwe, że będę go miała przed oczami zawsze, ilekroć na nią popatrzę... Nie, nie jest ważne, kogo Katie przypomina. Bez względu na to, kto był jej ojcem, teraz jest tylko moją córką.
– Czy sprzedałaś dziś jakieś marzenie? – dopytywała się dziewczynka.
– Tak, kochanie – roześmiała się Stephanie. – Sprzedałam ogromne marzenie i jesteśmy względnie bogate. Przynajmniej na razie.
Katie spojrzała zaintrygowana. Wywinęła się z objęć matki.
– Czy to znaczy, że teraz dostanę prawdziwy rower zamiast tego głupiego trzykółkowca?
– Niezupełnie. Ciągle jeszcze jesteś za mała.
Szły przez trawnik, wysoko wymachując splecionymi dłońmi. O...
ADITALA