121. McCarthy Susanne - Milosc raz jeszcze.rtf

(329 KB) Pobierz

 

Susanne McCarthy

 

Miłość raz jeszcze

 


Rozdział 1

 

– Wariatka! – krzyknął kierowca furgonetki, z całej siły nadeptując na hamulec. Ledwo zdołał uniknąć czołowego zderzenia z białym porsche'em, który pokonując zakręt przejechał na drugą stronę drogi. – Do cholery, uważaj jak jedziesz! – wrzasnął, choć siedząca za kierownicą porsche'a kobieta z pewnością nie mogła go usłyszeć.

W rzeczywistości Josey właściwie nie zauważyła, że groził jej poważny wypadek. Całą drogę z Londynu pokonała jak w transie, niezupełnie wiedząc, co robi. Wrzuciła do podróżnej torby tylko niezbędną odzież, resztę rzeczy zostawiła w Londynie. Zostawiła tam również dziewięć lat życia.

Josey od dawna wiedziała, że jej małżeństwo legło w gruzach. Mimo to nie była przygotowana na chłodne oświadczenie Colina, że zamierza wystąpić o rozwód, ponieważ chce się ożenić z sekretarką. Najbardziej zabolała Josey nie utrata męża, lecz fakt, iż jego kochanka jest w ciąży, a Colin jest tym zachwycony.

Josey z goryczą myślała, że Colin nigdy nie chciał, aby oni mieli dzieci. Jego zdaniem, dzieci nie pasowały do ich stylu życia. Twierdził, że wracając do domu po całym dniu ciężkiej pracy nie ma ochoty walczyć z porozrzucanymi zabawkami, zmieniać pieluch i wstawać w nocy do płaczącego dziecka.

Zapewne sama Josey powinna była już dawno wystąpić o rozwód. Nigdy jednak nie zdecydowała się na ten krok; ilekroć o tym myślała, dochodziła do wniosku, że sytuacja nie uzasadnia jeszcze tak drastycznego posunięcia. Podejrzewała wprawdzie Colina o niewierność, ale nie zdobyła się na konfrontację z mężem. Paula z pewnością nie była jego pierwszą kochanką. Josey podejrzewała, że Colin uwodzi wszystkie swoje sekretarki. Powinna była domyślić się tego, bo przecież sama kiedyś pełniła tę funkcję.

Zaczęła pracować dla niego, gdy ukończyła dwadzieścia jeden lat. Colin był mężczyzną, o jakim marzy każda dziewczyna: przystojny, kulturalny, energiczny. Może nawet aż nazbyt energiczny, jak na szacowną, tradycyjną firmę, w której pracował. Rychło jednak zdecydował się na założenie własnej firmy i przekonał Josey, aby zdobyła się na ryzyko i odeszła razem z nim.

Początkowo ich stosunki były czysto formalne. Josey miała wtedy bardzo sympatycznego chłopaka, niemal narzeczonego. Pokłócili się, bo zdaniem Dereka, zbyt długo przesiadywała w biurze. Ta kłótnia spowodowała zmianę w jej życiu. Wtedy Colin po raz pierwszy zaprosił ją na kolację. Był tak uprzejmy, wykazywał tyle zrozumienia... Josey sama nie wiedziała jak to się stało, że wylądowała w jego łóżku.

Dlaczego Colin, który zaliczył już wiele kochanek, zdecydował się poślubić właśnie ją? Josey skrzywiła się ironicznie. Zapewne potrzebował jej pomocy w okresie rozbudowy firmy. Potrzebował również kogoś, kto zorganizowałby jego życie domowe i towarzyskie, kto mógłby podejmować w domu ważnych klientów i prowadzić przy stole inteligentną rozmowę.

No, i wtedy byłam piękną kobietą, westchnęła Josey. Patrząc na siebie teraz, z trudem mogła w to uwierzyć. Była blada i wychudzona, miała matowe włosy, podkrążone i pozbawione blasku oczy. W wieku trzydziestu jeden lat sprawiała wrażenie kobiety czterdziestoletniej. Może nie powinna winić Colina, że szukał innych partnerek.

Trudno byłoby powiedzieć, od czego zaczął się rozkład ich małżeństwa. Może zaczęło się od tego, że rzuciła pracę. Zrobiła to za namową Colina, który uznał, że wobec kwitnącego stanu firmy żona może przestać pracować. Josey przyjęła jego sugestię z radością. Miała nadzieję, że ta zmiana oznacza, iż pora na dzieci. Niestety, czekało ją gorzkie rozczarowanie.

Początkowo próbowała przekonać męża, ale ilekroć zaczynała rozmowę na ten temat, Colin reagował ogromnym zniecierpliwieniem i wyrzucał jej, że zawraca mu głowę. Josey wolała unikać kłótni, po jakimś czasie zatem przestała wracać do tej sprawy.

Stopniowo oddalali się od siebie. Josey nie mogła znieść stylu życia, jaki prowadzili, i kontaktów ze znajomymi, którzy nie odpowiadali jej. Gdyby chociaż mieli normalny dom z ogródkiem i psa. Niestety, mieszkali w ultranowoczesnym mieszkaniu w centrum, gdzie nudziła się śmiertelnie. Przez cały czas dręczyły ją nie zaspokojone uczucia macierzyńskie.

Josey drżącą ręką sięgnęła po niemal pustą paczkę papierosów. Palenie również niewiele mi pomogło, pomyślała z goryczą. Zaczęła palić parę lat temu, w nadziei, że to pomoże jej zachować spokój. Już wielokrotnie próbowała pozbyć się znienawidzonego nałogu, ale nigdy nie starczyło jej na to sił.

Colin zaskoczył ją, pojawiając się w domu wczesnym popołudniem. Josey obijała się po mieszkaniu w starych dżinsach i wypłowiałej trykotowej koszulce. To tylko pogorszyło sytuację. Colin lubił eleganckie kobiety. Josey dostrzegła w jego oczach pogardę, co tak ją zdenerwowało, że nie mogła zareagować z godnością na jego żądanie rozwodu.

Gdyby chociaż Paula nie była w ciąży... Z tym Josey nie mogła się pogodzić. Wybuchnęła płaczem, pobiegła do sypialni, wrzuciła do torby niezbędne rzeczy, po czym wyszła, oświadczając Colinowi, że może wnieść sprawę rozwodową, może zatrzymać mieszkanie i wszystko, co tylko chce. Wsiadła do samochodu i ruszyła przed siebie, nie myśląc nawet, dokąd jedzie.

Dopiero gdy zauważyła, że po raz drugi objeżdża wokół Londyn, zaczęła się zastanawiać, co ze sobą zrobić. Na szczęście przypomniała sobie, że parę lat temu cioteczna babka, Florrie, zostawiła jej w spadku domek w Norfolk, w jakiejś zabitej dechami dziurze.

Josey była tam po raz ostatni, gdy miała jakieś dziesięć lat. Pamiętała tylko, że domek ciotecznej babki stoi na skraju małej wsi, na zupełnym odludziu. Perspektywa zamieszkania w takim miejscu nagle wydała jej się niezwykle atrakcyjna.

Gdy zbliżała się do celu, było już ciemno, a widoczność dodatkowo utrudniała gęsta mżawka. Josey z trudem dostrzegła drogowskaz. Nie była tu już ponad dwadzieścia lat... Ciocia Florrie zmarła chyba jakieś trzy lata temu. Dopiero teraz Josey pomyślała, że domek ciotki jest zapewne w kiepskim stanie. Pewnie nie ma prądu ani wody... Mam nadzieję, że ocalało chociaż łóżko, westchnęła. W tej chwili pragnęła tylko położyć się spać. Postanowiła, że wszystkie problemy będą musiały poczekać do jutra.

Pochyliła głowę nad zapalniczką i zaciągnęła się głęboko dymem...

Nagle oślepiły ją światła reflektorów. Zbyt późno zauważyła ostry skręt w lewo. Pod wpływem paniki zacisnęła palce na kierownicy i nadepnęła na hamulec. Koła straciły przyczepność i samochód wpadł w poślizg. Zauważyła jeszcze tylko, że jej reflektory nagle sięgają w niebo...

 

Josey otworzyła oczy i stwierdziła, że żyje. No, mogło być gorzej, pomyślała. Przez chwilę miała przed oczami obraz samochodu staczającego się po stromym zboczu... Miała wrażenie, że zaraz zostanie zgnieciona... W tej chwili jednak samochód stał chyba na kołach, choć niewątpliwie był bardzo pochylony, a z przedniej szyby zostały tylko szczątki. Josey usłyszała; jak ktoś pyta głośno, czy nic jej się nie stało.

Do diabła, jak ja teraz dostanę się na miejsce? – zaklęła w duchu. Poczuła krew na policzku i zdała sobie sprawę, że jest ranna. Krzyknęła głośno z bólu i strachu.

– Spokojnie, spokojnie – usłyszała chłodny głos nieznajomego mężczyzny. – Na pewno nie stało ci się nic poważnego, nie miałabyś siły tak krzyczeć.

Mężczyzna otworzył drzwiczki porsche'a, rozpiął pasy i z wprawą przejechał dłońmi po jej ciele.

– Jest pan lekarzem? – szepnęła Josey. Uniosła wzrok i spojrzała w intrygujące, orzechowe oczy. Ich twarze dzieliło zaledwie kilkanaście centymetrów.

– Nie, jestem weterynarzem – odrzekł mężczyzna i zaśmiał się krótko. – Myślę, że nie udało ci się zrobić sobie krzywdy. Jesteś cała, czego nie można powiedzieć o twoim samochodzie. Możesz wstać?

– Chyba tak. Boli mnie nadgarstek.

– Pokaż.

Josey ostrożnie wyciągnęła ku niemu rękę. Weterynarz tak delikatnie zbadał przegub, że ani przez chwilę nie czuła bólu. Podświadomie zarejestrowała fakt, że jej wybawca to jeden z najprzystojniejszych mężczyzn, jakich w życiu poznała. Miał ciemne, gęste włosy, wysokie czoło, orli nos i mocną szczękę. Jego twarz sprawiała wrażenie męskiej i inteligentnej.

– Naprawdę jesteś weterynarzem? – spytała Josey.

– Tak, ale zasady weterynarii niewiele się różnią od medycyny – powiedział uspokajającym tonem. – Myślę, że złamałaś kość nadgarstka. Jeśli możesz przejść do mojego samochodu, zawiozę cię do szpitala.

– Czy twój samochód jest bardzo uszkodzony?

– Nie, nie udało ci się mnie walnąć – wyjaśnił ironicznie. – Zahamowałem i zjechałem ci z drogi. Co się stało? Czy nie widziałaś znaku ostrzegawczego?

Josey chciała pokręcić głową, ale poczuła ból.

– Spokojnie – powiedział weterynarz. – Możesz mieć wstrząs mózgu. Unikaj gwałtownych ruchów.

Objął ją ramieniem, drugą ręką podtrzymując jednocześnie złamany nadgarstek. Josey powoli uniosła się z fotela i wysiadła z samochodu. Wsparła się o mężczyznę nieco mocniej, niż musiała. To zakrawało na szaleństwo, ale po tylu latach chłodnej obojętności Colina, z przyjemnością korzystała z uprzejmości i czułej opieki tego mężczyzny.

Spojrzała na swój samochód. Porsche zatrzymał się na skraju drogi, po przeciwnej stronie, niż jechała. Z przerażeniem stwierdziła, że cudem uniknęła poważnego wypadku. Poczuła mdłości. W tej chwili rzeczywiście potrzebowała wsparcia, żeby jakoś dotrzeć do samochodu weterynarza.

Zauważyła, że to stary land rover. Oczywiście, wiejski weterynarz musi mieć mocny samochód. Na przednim siedzeniu siedział biało-czarny border collie. Mężczyzna wydał krótką komendę. Pies spojrzał z oburzeniem, ale przeskoczył na tylne siedzenie.

Josey z ulgą opadła na fotel. Zamknęła oczy. Na chwilę zapomniała o wszystkim, poza dojmującym bólem ręki i szumem w głowie. Na szczęście nie stało się jej nic poważnego. Niewiele brakowało. Po chwili otworzyła oczy i spojrzała na swój samochód.

Nieźle go urządziła! Musiała chyba zderzyć się z paroma słupkami drogowymi, bo maska i cały bok były zupełnie zniszczone. Nie opłaci się go naprawiać. Zakład ubezpieczeń powinien wypłacić odszkodowanie. Nagle ze złośliwą satysfakcją pomyślała, że to już problem Colina, nie jej. Samochód był zarejestrowany na niego.

Jej wybawca postawił przed wrakiem porsche'a ostrzegawczy trójkąt, po czym wydobył z samochodu torebkę i torbę podróżną Josey. Gdy podszedł do land rovera, Josey uśmiechnęła się do niego z wdzięcznością, jednocześnie myśląc, że potrzebuje czegoś, żeby uspokoić roztrzęsione nerwy.

– Czy przyniosłeś moje papierosy? – spytała.

– Twoje papierosy? – powtórzył niecierpliwie weterynarz, marszcząc jednocześnie brwi. Najwyraźniej nie aprobował tego nałogu.

– Leżały w schowku... – powiedziała niepewnie Josey. Poczuła wyrzuty sumienia. Zapalając papierosa, przestała patrzeć na drogę. Gdyby nie ta chwila nieuwagi, nie doszłoby do wypadku.

– Dobrze – mruknął niechętnie weterynarz. – Zaraz ci przyniosę papierosy.

Josey przyglądała się, jak nieznajomy podchodzi do porsche'a. Zwróciła uwagę na jego sprężysty chód i ukryte pod oliwkową kurtką szerokie bary. Pożałowała, że poprosiła go o papierosy. Weterynarz tak na nią spojrzał, że poczuła się kompletnym zerem. I bez tego czuła się dostatecznie źle. Trudno powiedzieć dlaczego, ale zależało jej, żeby nie myślał o niej źle.

I tak trudno mi liczyć na jego uznanie, pomyślała ponuro, patrząc na odbicie swej twarzy w przedniej szybie wozu. Wyglądała źle, jeszcze gorzej niż normalnie. Sięgnęła do torebki po chusteczkę i spróbowała jakoś doprowadzić się do ładu. Weterynarz po chwili wskoczył za kierownicę i rzucił jej pudełko papierosów, nawet nie próbując ukryć swej pogardy dla ofiar tytoniowego nałogu.

– Proszę, tym razem możesz zapalić w samochodzie – warkną), wyprzedzając jej pytanie.

– Dziękuję – wymamrotała w odpowiedzi, na próżno usiłując jedną ręką wydobyć papierosa z paczki.

– Poczekaj, daj mi to pudełko – parsknął nieznajomy. Wyciągnął z paczki papierosa i włożył Josey do ust, po czym zapalił go. – Najwyraźniej postanowiłaś się zabić, albo w wypadku, albo za pomocą tej trucizny.

– Wcale nie miałam zamiaru popełnić samobójstwa! – zaprotestowała zaskoczona Josey.

– Doprawdy? – spytał oschle. – Prowadziłaś tak, jakby to jedynie było twoim celem.

– Zamyśliłam się – odrzekła opuszczając oczy. Nie miała ochoty opowiadać komukolwiek o swoich rodzinnych kłopotach, a już w żadnym wypadku temu mężczyźnie. Nie miała wątpliwości, że i bez tego w jego oczach wypadła źle.

– Skąd wzięłaś się na tej drodze? – spytał. – Zabłądziłaś?

– Nie, jechałam do wsi.

– Do Cottisham? O tej porze?

– Mam tam niewielki domek, spadek po ciotce – wyjaśniła Josey. – Miałam zamiar zatrzymać się w nim na parę dni i trochę odpocząć.

– Chyba nie masz na myśli domku starej Florrie Calder? – spytał zdziwiony i spojrzał na nią kątem oka.

– Znasz ten dom?

– Owszem – odrzekł i roześmiał się sarkastycznie.

– Jeśli masz zamiar się tam zatrzymać, trzeba było pomyśleć o tym wcześniej. Obecnie to zupełna rudera.

– Rudera?... O, Boże... Nie wiedziałam...

– Ile lat minęło od czasu, kiedy zdobyłaś się na złożenie wizyty starej ciotce? – spytał surowo.

– Ostatni raz odwiedziłam ją, gdy byłam małą dziewczynką – odrzekła Josey tonem usprawiedliwienia. – Tak naprawdę to była ciotka mojej matki, a mama zmarła, gdy miałam dwanaście lat.

– Pani Calder była zdana wyłącznie na własne siły. Nie sądzisz, że mogłaś się zainteresować jej losem?

Josey opuściła głowę. Było jej wstyd. Ten człowiek miał niewątpliwie rację, ale nigdy nie pomyślała, że powinna utrzymywać stały kontakt z ciocią. Nawet mama nie czuła specjalnego związku ze starszą panią, a po jej śmierci Josey zapomniała o istnieniu ciotki. Przypomniała sobie o niej dopiero, gdy otrzymała list od adwokata z wiadomością, że odziedziczyła domek. Specjalnie się z tego nie ucieszyła, ponieważ – jak orzekł Colin – Cottisham to niezbyt odpowiednie miejsce na wakacje.

– Nigdy o tym nie pomyślałam – wymamrotała.

– Tak przypuszczałem – oświadczył mężczyzna takim tonem, jakby chciał dać jej do zrozumienia, że po takiej kobiecie jak ona niczego lepszego nie można się spodziewać. Zatrzymał się na chwilę na poboczu i sięgnął po radiotelefon. Najpierw zadzwonił do szpitala i uprzedził lekarza dyżurnego, że wiezie pacjentkę. Następnie wykręcił kolejny numer. Josey usłyszała w słuchawce kobiecy głos.

– Cześć, Maggie, mówi Tom. Bardzo cię przepraszam za spóźnienie. Byłem świadkiem niewielkiego wypadku i teraz muszę zawieźć ofiarę do szpitala. Zadzwonię do ciebie, jak tylko będę miał wolną chwilę.

– Aha... Dobrze – odpowiedziała spokojnie Maggie. – Dziękuję za wiadomość. Do zobaczenia, Tom.

Ciekawe, kim jest ta Maggie? – zastanawiała się Josey. Żoną? Sądząc po jej spokojnej reakcji, Tom chyba często się spóźnia. Josey pomyślała, że żona wiejskiego weterynarza powinna uzbroić się w cierpliwość. Nigdy nie może wiedzieć, kiedy mąż będzie musiał wyjść i kiedy wróci.

Josey poczuła ukłucie zazdrości. Oczami wyobraźni widziała już ciepły, przytulny domek, starego collie drzemiącego przy kominku i młodych chłopców, którzy wdali się w ojca...

Po chwili Tom ponownie ruszył w drogę. Josey czuła coraz silniejszy ból głowy, miała ochotę płakać. To niewątpliwie był najgorszy dzień w jej życiu.

– Czy może chcesz dać komuś znać, co się z tobą dzieje? – zapytał nieoczekiwanie serdecznie Tom.

– Nie – odrzekła Josey. – Dziękuję ci, to niezwykle uprzejmie z twojej strony.

– Jesteś w szoku – powiedział weterynarz. – Nie martw się, zaraz będziemy w szpitalu.

Josey pokiwała z wdzięcznością głową. Bardzo chciała położyć się do łóżka i zażyć jakieś środki przeciwbólowe. Nagle poczuła żal, że gdy Tom zostawi ją w szpitalu, już nigdy więcej go nie zobaczy. Zostanie w jego wspomnieniach jako wariatka, która naraziła go na niebezpieczny wypadek.

Zachowujesz się jak idiotka, skarciła się w myślach. W tej chwili z pewnością nie powinna wyobrażać sobie, że nagle zakochała się w jakimś zupełnie nieznajomym weterynarzu. Musiała jednak przyznać, że Tom jest pociągającym mężczyzną. Zerknęła na niego spod oka. Oceniła, że ma ponad metr osiemdziesiąt wzrostu; wydawał się silny i zgrabny. Josey nie miała wątpliwości, że każda kobieta zwróciłaby na niego uwagę. Z prawdziwym zachwytem patrzyła na jego dłonie. Tom miał długie, szczupłe palce i mocne przeguby. Na wspomnienie, jak badał, czy czegoś sobie nie złamała, zalała ją fala gorąca.

Josey pokręciła głową. Pomyślała, że może tego dnia za dużo przeżyła. Rozmowa z Colinem, później wypadek – to wszystko zupełnie wytrąciło ją z równowagi. Tom był zupełnie innym mężczyzną niż Colin... Colin pedantycznie dbał o włosy, nosił garnitury szyte na miarę i pił wyłącznie kawę bez kofeiny. Josey nie mogła sobie wyobrazić, by Tom pijał kawę bez kofeiny. I bez tego prowadzi dostatecznie zdrowy tryb życia.

Z przyjemnością myślała, że znalazła się pod jego opieką. W towarzystwie Toma czuła się spokojna i bezpieczna.

– Już jesteśmy.

Josey uniosła powieki. Tom zatrzymał samochód przy szerokim tarasie. Zauważyła nad drzwiami napis „Pogotowie". Po chwili przy samochodzie pojawiła się pielęgniarka, pchając fotel na kółkach.

– Dziękuję, mogę iść sama – wymamrotała Josey. Czuła się winna, że spowodowała takie zamieszanie.

– Lepiej siadaj na fotel – nakazał jej zdecydowanie Tom. Wysiadł z land rovera i podszedł z drugiej strony, żeby pomóc jej wysiąść.

Okazało się, że ma rację. W czasie krótkiej jazdy do szpitala Josey zupełnie zdrętwiała. Z trudem poruszała rękami i nogami, nie mogła utrzymać prosto głowy. Zwaliła się ciężko na fotel i przymknęła oczy.

Słyszała, jak siostra flirtuje z Tomem, ale w tej chwili nic ją to nie obchodziło. Tom i pielęgniarka zawieźli ją do izby przyjęć. Zatrzymali się w wąskim pomieszczeniu, oddzielonym od sali parawanem.

– Czy możesz położyć się na leżance? – spytała siostra pogodnie się uśmiechając.

Josey rozejrzała się wokół. Tom już gdzieś zniknął, nawet się z nią nie żegnając. Po chwili usłyszała jednak jego głos dochodzący zza parawanu.

– Cześć, Andy. *

– O, cześć, Tom. Co się stało? Zabrakło ci pacjentów, że odbijasz mi moich klientów?

Tom zaśmiał się wesoło. Josey uznała, że ma ładny śmiech – niski i nieco ochrypły.

– Nie, to tylko jakaś kobieta zjechała samochodem do rowu – powiedział niedbałym tonem. – Chyba nic poważnego, na szczęście miała zapięte pasy. Myślę, że złamała sobie nadgarstek, a prócz tego jest tylko trochę posiniaczona i potłuczona.

– Jakieś oznaki wstrząsu mózgu?

– Nie, to tylko szok.

– Doskonale. Zaraz ją zbadam.

Lekarz szybkim ruchem odsunął parawan i podszedł do Josey.

– No i jaką krzywdę sobie pani zrobiła? – spytał uprzejmie, pochylając się nad leżanką.

– To... tylko przegub – wykrztusiła Josey. Widziała poprzez na wpół odsunięty parawan, jak Tom gawędzi z pielęgniarką. Znów poczuła ukłucie zazdrości. Spojrzała na siostrę. Ładna, seksowna blondynka o twarzy, z której promieniowała kobieca słodycz.

A może Tom wcale nie jest żonaty, pocieszyła się Josey. Może ta siostra to jego dziewczyna. Josey była gotowa się założyć, że wszystkie wolne kobiety poniżej sześćdziesiątki, mieszkające w tej okolicy, uganiają się za Tomem. Lepiej od razu zrezygnować, pomyślała ponuro. Kiedyś, parę lat temu, zapewne odważyłaby się stanąć do konkurencji, ale teraz...

Josey ze znużeniem opuściła powieki. Czuła, że lekarz ją bada. Robił to delikatnie, ale nie tak delikatnie jak Tom.

– No cóż, chyba nic poważnego się pani nie stało – powiedział wreszcie. – Jedyny problem to nadgarstek. Poślę panią na prześwietlenie, ale wygląda na to, że będziemy musieli założyć gips.

Josey pokiwała apatycznie głową. Tom gdzieś zniknął. Wolałaby jak najszybciej znaleźć się w łóżku, ale to nie było takie proste. Najpierw siostra musiała wypełnić kartę choroby, następnie pojawił się pielęgniarz i zawiózł ją na prześwietlenie. Później pojechała na chirurgię, gdzie lekarz założył jej gipsowy opatrunek. Gdy wrócili do izby przyjęć, Josey zdrzemnęła się w fotelu. Nagle usłyszała głos Toma.

– Jechałem do domu i pomyślałem, że wstąpię dowiedzieć się, co z tą kobietą.

– Chyba wszystko w porządku – odrzekł lekarz dyżurny. Wydawał się nieco zakłopotany. – Nie widać żadnych oznak wstrząsu mózgu. Nadgarstek już opatrzyliśmy. Jest jeszcze w szoku, ale to minie.

– O co zatem chodzi?

– Przykro mi, ale nie mogę jej tu zatrzymać na noc. Nie ma żadnych powodów medycznych uzasadniających hospitalizację. Dobrze wiesz, że brak nam łóżek.

– Zamierzasz zatem ją wypisać? – Tom wydawał się zaskoczony.

– Naprawdę nie mam wyboru. Co najwyżej mogę zatrzymać ją na noc tutaj, w izbie przyjęć. Potrzeba jej tylko paru dni odpoczynku pod czyjąś opieką. To wystarczy, żeby przyszła do siebie. Ma tu jakichś przyjaciół lub krewnych?

Josey słyszała, jak Tom zaśmiał się ironicznie.

– To kuzynka pani Calder, tej, co zmarła trzy lata temu. Pamiętasz ten stary, kamienny domek przy Breck's Coppice?

– Chyba nie miała zamiaru tam się zatrzymać? – spytał z niedowierzaniem lekarz. – Przecież nikt tam od dawna nie mieszka, to zupełna ruina!

– Cóż, ściany i stropy są w zupełnie niezłym stanie, ale wnętrze wymaga sporego nakładu pracy, nim dom będzie zdatny do zamieszkania. Wygląda jednak na to, że tej kobiecie nie brakuje pieniędzy – dodał sarkastycznym tonem Tom. – Ktoś, kto może sobie pozwolić na skasowanie porsche'a, zapewne nie ma poważnych problemów finansowych.

W głosie Toma Josey dosłyszała wyraźną wzgardę. Miała ochotę schować się gdzieś w kącie. Oczywiście, ci, co podsłuchują, rzadko słyszą miłe rzeczy, ale czy w tej sytuacji mogła nie podsłuchiwać?

– To jednak w dalszym ciągu nie rozwiązuje mojego problemu – zauważył doktor. – Wciąż ale wiem co mam z nią zrobić. Oczywiście, mogę zadzwonić do jej męża i powiedzieć mu, żeby zaraz po nią przyjechał.

– Nie! – odruchowo zaprotestowała Josey i spróbowała wstać. Lekarz widocznie usłyszał jej głos, bo odchylił parawan i pośpiesznie podszedł do kozetki.

– Spokojnie, spokojnie! – upomniał ją marszcząc brwi. – Nie powinna pani sama wstawać – dodał i delikatnie zmusił ją do powrotu na leżankę.

– Proszę... nie dzwonić do mojego męża – poprosiła słabym głosem. – Zatrzymam się w jakimś hotelu.

Tom wychylił się zza parawanu i spojrzał na nią ze złośliwym rozbawieniem.

– Czy pani myśli, że jesteśmy w South Kensington?

– zapytał z ironią. – W okolicy nie ma zbyt wielu hoteli, a wolne łóżka z pewnością zajęli już turyści.

– Co więcej, wolałbym, żeby pani nie zatrzymywała się sama w hotelu. Potrzebuje pani opieki – stwierdził lekarz z powagą. – Czy nie zna tu pani kogoś, u kogo mogłaby się pani zatrzymać na parę dni?

– Nie – przyznała niechętnie Josey. – Od lat nie odwiedzałam tej okolicy. Tym razem... zdecydowałam się przyjechać bez większego namysłu, to był taki kaprys.

– Wobec tego gdzie się pani teraz podzieje? – westchnął ciężko lekarz. Zawahał się i zerknął na Toma.

– Hm, nie przypuszczam...

– Co takiego? – spytał Tom.

– To nie trwałoby zbyt długo, najwyżej dzień, może dwa – powiedział lekarz takim tonem, jakby chciał Toma do czegoś namówić. – Nie musiałbyś się nią zajmować. Niczego jej nie potrzeba z wyjątkiem odpoczynku. W poniedziałek będzie już zdrowa.

– Och, nie! To wykluczone! – wykrzyknęła Josey, gdy zrozumiała, co proponuje lekarz.

– Naprawdę, bardzo byś mi pomógł, Tom – nalegał doktor. – Prócz tego, gdybyś się nią zajął, nie miałbym żadnych wątpliwości, że szybko wróciłaby do zdrowia.

– No, dobra – zgodził się Tom po chwili wahania. W jego głosie brakło nawet cienia entuzjazmu. – Wygląda na to, że nie mam wyjścia.

Doktor westchnął z ulgą.

– Dam ci receptę na diazepam – powiedział. – Możesz ją zrealizować w każdej aptece. Gdzie zaparkowaliście samochód? Siostro, proszę wezwać sanitariusza, niech tu przyjdzie z fotelem na kółkach.

Lekarz wyszedł pośpiesznie do następnego pacjenta. Josey spojrzała z zakłopotaniem na Toma.

– Bardzo cię przepraszam – wymamrotała speszona. – Sprawiam ci tyle kłopotów.

– To żaden problem – odrzekł Tom, ale nawet się nie uśmiechnął, nie zrobił nic, żeby ją uspokoić.

– Jak tylko będę mogła się ruszyć, zaraz przeniosę się do hotelu.

– Powiedziałem ci, że to żaden kłopot – powtórzył Tom niecierpliwie. – Uprzedzam cię jednak, że mój dom to nie hotel Ritza.

 


Rozdział 2

 

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin