426. Sharpe Alice - Cicha woda.doc

(540 KB) Pobierz

 

 

 

 

ALICE SHARPE

 

Cicha woda


ROZDZIAŁ PIERWSZY

John Vermont, kapitan parowca rzecznego „Ruby Rose", nie cierpiał udzielania ślubów. Po pierwsze, ostatnimi czasy więcej przebywał na brzegu niż na pokładzie, więc wyszedł z wprawy i zamiast z pamięci recytować słowa przysięgi swoim głębokim, dźwięcznym barytonem, musiał czytać je z książki. Po drugie, osobiste doświadczenie nauczyło go, że coś takiego jak szczęśliwe małżeństwo nie istnieje. Jego zdaniem to sformułowanie zawierało wewnętrzną sprzeczność.

Ot, weźmy na przykład parę, którą właśnie miał przed sobą. Za kilka minut ogłosi ich mężem i żoną, choć to z pewnością nie był dobry pomysł. Naprawdę nie miał pojęcia, po jakie licho się w to pakują.

Narzeczony mógł być mniej więcej w jego wieku, po trzydziestce. Z dumą obnosił zbyt głęboką jak na tę porę roku opaleniznę oraz drogi garnitur. Wcześniej, jeszcze przed ceremonią, John zaobserwował, jak ten facet łaził po całym statku z taką miną, jakby był jego właścicielem. Za nim dreptało stadko kuzynek, ciotek i stryjecznych babek, przymilnie chichocząc po każdej uwadze, jaką rzucał.

Ona z kolei, młodsza o jakieś pięć, sześć lat, miała krótko obcięte blond włosy, drobniutką figurę i ogromne niebieskie oczy - pełne wątpliwości. Co chwila rzucała niepewne spojrzenia na przyszłego pana młodego, lecz ten, zajęty sobą, zupełnie tego nie zauważał.

Po kiego więc diabła wydawała się za niego?

Z tego, co John usłyszał, w grę wchodziły - jak to, niestety, często bywa - pieniądze. Pani Colpepper, jego asystentka, wspomniała, iż to ten goguś płacił za to całe wystawne przyjęcie, za szampana, homary, znany zespół, który właśnie stroił instrumenty na pokładzie, girlandy kwiatów, którymi przyozdobiono relingi...

Tak więc kolejna kobieta wydawała się nie tyle za mężczyznę, co za jego konto w banku. Skąd on to znał?

Odegnał od siebie bolesne wspomnienia i powrócił do czytania, przypominając solennie wszystkim zgromadzonym, a narzeczonym w szczególności, że związek między dwojgiem ludzi jest rzeczą poważną i że nie należy go zawierać pochopnie. Podchwycił przy tym zalęknione spojrzenie panny młodej i przez moment miał wrażenie, że powinien przerwać i zapewnić ją, że wszystko będzie dobrze.

Kapitan John Vermont nie umiał jednak nikogo pocieszać, a szczególnie kobiet. Zresztą, pewnie gdyby nawet próbował, to nic by z tego nie wyszło, gdyż jego rzeźbione wiatrem rysy wyjątkowo rzadko przybierały łagodny wyraz, tubalny głos nawykły do wydawania komend z pewnością nie brzmiał kojąco, zaś nieco szorstkie maniery wywoływały u przedstawicielek płci pięknej przekonanie, że mają do czynienia z nieokrzesanym gburem. Żadnej z nich nigdy nie przyszło do głowy, że on w ten sposób starał się przed nimi bronić.

Kapitan John Vermont nie bał się absolutnie niczego... z wyjątkiem kobiet. Nie rozumiał ich kompletnie i nie potrafił z nimi postępować. Oczywiście nikt nie miał o tym najmniejszego pojęcia.

- Ktokolwiek zna jakiś powód, dla którego tych dwoje nie może połączyć się węzłem małżeńskim, niech powie to teraz lub na wieki zachowa milczenie - z namaszczeniem wygłosił patetyczną formułę, jak zwykle w głębi serca żywiąc pragnienie, by może ktoś wreszcie przerwał nieznośną monotonię tych ślubów i z jakichś powodów nie dopuścił do zakończenia ceremonii.

Jak zwykle, nikt tego nie zrobił. To znaczy, skorygujmy: nie zrobił tego człowiek.

Na pokładzie pojawiła się Mgiełka. Była to bezdomna kotka, którą John znalazł w starym doku, związaną i porzuconą. Przygarnął ją bez namysłu, za co odwdzięczyła mu się pętaniem pod nogami, sypianiem na jego koi i w ogóle traktowaniem statku jako swej posiadłości.

Teraz przedefilowała z wdziękiem pomiędzy ławkami pełnymi wystrojonych gości, szerokim łukiem omijając panią Colpepper, która nie znosiła zwierząt, a zwierząt spodziewających się potomstwa w szczególności. Mgiełka podeszła do panny młodej i miauknęła zachęcająco. Na twarzy blondynki po raz pierwszy pojawił się delikatny uśmiech, który odmienił ją niemal nie do poznania.

Z jakichś zagadkowych przyczyn John Vermont pomylił się w połowie następnego zdania. Odchrząknął, odwrócił wzrok od stojącej przed nim prześlicznej kobiety w bieli i tym razem gładko powiedział to, co miał powiedzieć. Jednocześnie dostrzegł kątem oka, jak Mgiełka, podbiwszy serce panny młodej, zwróciła się teraz w stronę jej oblubieńca. Ten zmarszczył się, a gdy kotka otarła się o jego wypolerowany do blasku pantofel, gniewnie odsunął ją nogą.

Kapitan przysiągłby, że asystentka piorunuje go teraz wzrokiem, próbując na nim wymóc, żeby usunął to wstrętne miauczące stworzenie, to nic dobrego. Nie zamierzał tego robić, by nie wywoływać zamieszania i by nie zaistniała konieczność powtarzania ceremonii od początku. O, co to, to nie!

Na szczęście spostrzegł, że nie tylko blondynka uśmiechnęła się do kota, goście też wydawali się mile rozbawieni pojawieniem się nowego uczestnika ceremonii. Młody chłopak, uwieczniający ceremonię na wideo, parokrotnie skierował kamerę w stronę Mgiełki.

Nadszedł najbardziej podniosły moment - wygłaszanie przysięgi. Był to jednocześnie moment najbardziej znienawidzony przez Johna. Starał się z przekonaniem wymawiać słowa, które miano po nim powtarzać, ale w rzeczywistości myślał sobie, że to wszystko, to jedna wielka bzdura. Ci dwoje rozstaną się tak samo jak wielu innych przed nimi. Jak on i jego była żona.

Zerknął do swojej księgi, gdzie na marginesie pani Colpepper wypisała ołówkiem dane dzisiejszej młodej pary. Nietypowej pary, trzeba przyznać. Panna młoda bowiem w ogóle już nie patrzyła na swego wybranka, tylko na niego!

- Czy ty, Megan Ashley Morison... - zaczął.

Niemal podskoczyła, słysząc swoje nazwisko, zupełnie tak, jakby do tej pory łudziła się nadzieją, że to wszystko dotyczy kogoś innego. Jej zachowanie było tak dziwne, że John miał nadzieję, że ona rozmyśli się w pół słowa i poczuł rozczarowanie, gdy cichutkim głosikiem jednak wypowiedziała sakramentalne:

- Tak.

Jednocześnie ani na chwilę nie spuściła z niego coraz bardziej błagalnego spojrzenia tych swoich fantastycznie błękitnych oczu.

John w końcu złożył to na karb normalnego w takich wypadkach zdenerwowania i zwrócił się do pana młodego, niejakiego Roberta Winslowa, który wciąż próbował zniechęcić do siebie przyjacielsko nastawioną kotkę. Właśnie mu się udało, gdyż usiadła z łagodną rezygnacją i zaczęła lizać sobie łapkę. Pech chciał, że usiadła akurat na nodze mężczyzny, ten zaś parsknął z wściekłością i kopnął ją z całej siły.

Vermontowi mignęła przed oczami szara smuga, zdołał tylko dostrzec przerażone, szeroko otwarte ślepia. Zanim zdążył skoczyć i złapać kotkę, ta przeleciała nad relingiem i plusnęła w wodę.

Pierwsza znalazła się przy barierce panna Morison, upuszczając swój piękny bukiet z róż i lilii. Vermont był drugi i oboje zaczęli gorączkowo wpatrywać się w fale.

- I co teraz zrobimy? - W panice chwyciła go za ramię i zacisnęła palce.

Za nimi rozległy się głosy zaskoczonych sytuacją gości, a nad gwarem górował nieznośny dyszkant pani Colpepper, która domagała się kontynuowania ceremonii.

John nie słuchał jednak, myśląc wyłącznie o ratowaniu zwierzęcia. Gdy panna młoda zaoferowała pomoc, zadziałał instynktownie.

- Chodźmy. - Chwycił ją za rękę i pociągnął za sobą.

- Chwileczkę! - zaprotestował Winslow, lecz zignorowali go i zbiegli na dolny pokład.

Dopiero tam John puścił dłoń Megan, zerwał z haka koło ratunkowe i otworzył drzwiczki, którymi wychodziło się na niczym nie zabezpieczony pas pokładu. Gdy podążyła za nim, powstrzymał ją ruchem ręki. Przecież lada moment potknie się o tę swoją długą kieckę i wleci do wody. Jeszcze tego mu brakowało.

- Nic mi nie będzie - zaprotestowała z przekonaniem, jakby czytając w jego myślach.

- Pasażerowie za burtą podnoszą mi koszty ubezpieczenia - mruknął, lecz nie spierał się z nią, gdyż nie było na to czasu.

Oboje w napięciu zaczęli wpatrywać się w falującą powierzchnię wody. Niestety, jej szarobury kolor dokładnie odpowiadał barwie futerka kota, więc nic nie mogli spostrzec.

John zaczął dochodzić do wniosku, że nie zdążyli i że Mgiełka utonęła.

- Jest! - zakrzyknęła Megan i wskazała wyciągniętym palcem na rozpaczliwie szamoczące się zwierzątko.

- Ani na chwilę nie trać jej z oczu - przykazał, z wprawą rozhuśtał koło i rzucił je tak, by znalazło się za kotem, a następnie zaczął je powoli przyciągać do siebie.

Gdy przepływało obok Mgiełki, ta zawahała się na moment, po czym rozpaczliwie wbiła w nie pazurki. John mógłby przysiąc, że pomyślała sobie: „Co to za dziwna rzecz? Nieważne, wszystko lepsze od tej wstrętnej, mokrej wody!".

Gdy ostrożnie holował koło ratunkowe do burty, usłyszał za plecami pogardliwy głos Winslowa:

- Ten zapchlony kocur dostał to, na co sobie zasłużył. Vermont obejrzał się, oczywiście nie ze względu na tego pajaca, tylko po to, by powiedzieć Megan, żeby wzięła linę, on tymczasem przyklęknie i wyciągnie kota z wody. Zanim zdążył otworzyć usta, Robert Winslow z głośnym okrzykiem wpadł do rzeki, wzbijając fontannę wody.

Megan stała z zaciśniętymi pięściami, potwornie blada, pani Colpepper krzyczała wniebogłosy, wspomagana przez kilka kuzynek, ciotek i stryjecznych babek, słowem, rozpętało się istne pandemonium. Na szczęście kotka ani na chwilę nie puściła zbawczego koła.

Vermont ani przez sekundę nie miał wątpliwości, kogo wyciągać najpierw. Jak ten kretyn wskoczył do wody, to niech sobie trochę popływa, nic mu się nie stanie, a Mgiełka miała przecież wkrótce urodzić młode.

- Niech pan natychmiast ratuje pana Winslowa! - zapiszczała mu histerycznie nad uchem pani Colpepper.

John po omacku sięgnął ręką do tyłu, znalazł dłoń Megan i wcisnął jej linę.

- Trzymaj - rozkazał, po czym położył się na brzuchu, wyciągnął ramię jak najdalej i chwycił kotkę.

Megan odebrała mu ją natychmiast i opiekuńczym gestem przycisnęła do piersi tę ociekającą wodą kupkę nieszczęścia, nie bacząc na to, że niszczy sobie nieskazitelnie białą suknię. Śmiertelnie przerażone zwierzątko próbowało uciec, lecz choć skończyło się to dla Megan podartym rękawem i czerwonymi szramami na ramieniu, nie puściła kotki.

- Robert nie umie pływać! - wykrzykiwała tymczasem matka pana młodego.

Kapitan spojrzał ponownie na rzekę i faktycznie - Winslow wydawał się mieć pewne kłopoty... Rzucił mu więc koło ratunkowe, które ten złapał, lecz zamiast z jego pomocą podpłynąć do statku, poczekał bezczelnie, aż zostanie podciągnięty ! Vermonta zaczął trafiać lekki szlag.

- Skoro nie umie pływać, to po co wskakiwał do wody? - wycedził, równomiernymi ruchami wybierając linę. - Mógł zwyczajnie przeprosić, nie musiał robić z siebie bohatera.

- On nie wskoczył, to ona go wepchnęła! - Oskarżycielski palec został wycelowany w Megan.

Zerknął na nią ze zdumieniem, zaś ona hardo kiwnęła głową.

- Naprawdę to zrobiłaś? - upewnił się.

- Aha.

Miał diabelną ochotę złożyć jej wyrazy uznania i podziękować w imieniu Mgiełki, lecz uznał, że to mogłoby dodatkowo zaognić już i tak mocno napiętą sytuację. Bez słowa wciągnął Winslowa na pokład.

- Dlaczego to zrobiłaś? - spytał ten natychmiast władczym głosem.

- Bo kopnąłeś bezbronne zwierzę - odparła.

Zbył tę odpowiedź lekceważącym machnięciem ręki.

- Zobacz, co narobiłaś! Zepsułaś ceremonię, nie mówiąc już o moim garniturze i swojej sukience. A czy wiesz, jak trudno było znaleźć jakąś łajbę w tak krótkim czasie? Muszę teraz wszystko załatwiać od nowa!

- Nie sądzę - padła zaskakująca odpowiedź. Pan młody popatrzył na swoją narzeczoną takim wzrokiem, jakby postradała zmysły.

- Meg, nie myślisz teraz rozsądnie...

- Właśnie, że nareszcie myślę rozsądnie, po raz pierwszy od jakiegoś czasu - oświadczyła bardziej zdecydowanym tonem niż poprzednio. - I nie nazywaj mnie Meg!

Położył palec na jej ustach, by ją uciszyć, lecz ona odtrąciła jego rękę.

- Chyba nie chcesz wszystkiego popsuć - przekonywał.

- Przede wszystkim nie chcę za ciebie wyjść!

- Ależ, moja droga, to normalne, to nerwy, to nic takiego - zaszczebiotała pani Colpepper. a gdy jej słowa pocieszenia nie przyniosły żadnego rezultatu, odwróciła się do kapitana, którego spiorunowała wzrokiem. - Jak pan mógł ratować kota, gdy nasz klient tonął? - wysyczała mu z wściekłością do ucha.

- Z łatwością - mruknął, zastanawiając się przy tym, jak zażegnać awanturę, bardziej niż ślubów nie cierpiał bowiem scen i skandali.

Nie wyglądało jednak na to. by inni tak samo jak on cenili spokój.

- I o co te fochy? - natrząsał się Winslow. - O jednego głupiego kota?

Stanowcze postanowienie Johna, że nie włączy się do kłótni i zachowa swoje zdanie dla siebie, prysnęło niczym bańka mydlana.

- O żywą istotę, której omal nie zabiłeś! - ryknął swoim tubalnym głosem.

Wszyscy zamarli i na pokładzie nareszcie zapanowała błoga cisza. Dopiero po chwili przerwało ją czyjeś nieśmiałe pytanie:

- Panie Winslow, czy nadal mam nagrywać?

Jak jeden mąż zwrócili się w stronę wynajętego chłopaka, niespełna dwudziestoletniego, który z przejęciem wykonywał swoje obowiązki. Właśnie stał na krześle, by mieć lepszy widok, a przy oku trzymał działającą wciąż kamerę.

- Wyłącz to, debilu! - ryknął Winslow.

- Nie mów tak do niego! - zażądała z oburzeniem Megan. Odwrócił się do niej ze zdziwieniem.

- Co cię właściwie obchodzi, jak ja do niego mówię? Znasz go?

- Nie, ale to nie ma znaczenia. To przecież człowiek...

- No i co z tego? - Robert wzruszył ramionami, po czym zwrócił się do kapitana: - Nie myśl, że ujdzie ci to na sucho. Opowiem właścicielowi tej firmy, jak to przez jakiegoś parszywego kota nie doszło do ślubu wartego w sumie trzydzieści tysięcy dolarów! Postaram się, żebyś nie mógł dostać pracy nawet przy szorowaniu pokładu.

Zanim John zdążył go z pełną satysfakcją poinformować, że to on jest owym szefem, ponownie odezwała się Megan:

- Ach, więc chodzi o pieniądze? - zawołała takim głosem, jakby w jej głowie nareszcie zapaliła się jakaś lampka.

- Zawsze chodzi o pieniądze - skwitował jej narzeczony, po czym on również coś zrozumiał, a przynajmniej tak mu się wydawało. - Ha, mam cię! Jesteś wściekła o to, że uparłem się przy spisaniu kontraktu przed ślubem.

- Jestem wściekła, bo zawsze myślisz tylko o sobie o i swoim koncie w banku.

- Jakoś ci to nie przeszkadzało, gdy wypisywałem czeki dla ciebie i dla twojego wujaszka - szydził. - Dorośnij, Meg.

Forsa to forsa. Ja ją mam, a ty nie. Przestań więc stroić fochy, bo oboje wiemy, że nie wyrzekniesz się luksusu przez jakiegoś zawszonego zwierzaka...

Jeden Vermont, który przyglądał jej się z prawdziwą uwagą, spostrzegł, iż oczy Megan zalśniły podejrzanie, a na ustach pojawił się mściwy uśmiech. W niczym nie przypominał tego poprzedniego - wtedy, gdy patrzyła na wdzięczącą się Mgiełkę - i trwał jedynie przez ułamek sekundy. Zanim John zrozumiał, co to oznacza, było za późno. Ręka Megan wystrzeliła do przodu i Robert Winslow ponownie wylądował w wodzie.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin