Brockway Connie - Miłość w cieniu piramid.pdf

(608 KB) Pobierz
Brockway Connie
Brockway Connie
Miłość w cieniu piramid
1890
Nad rozległą egipską pustynią wisiało nocne niebo, równie puste, jak ziemia w dole. Była to niezbadana Wielka
Pustynia, zapewniająca bezpieczny azyl tym, którzy go szukali.
W ponurym obozowisku handlarzy niewolników, u podnóża piaszczystej wydmy kręciło się sporo takich
uciekinierów przed światem. Obóz był niewielki: kilka wielbłądów, pół tuzina namiotów rozbitych wokół
ogniska, ze dwadzieścia otwartych skrzyń.
Kilkunastu mężczyzn w blasku ognia wpatryyało się w ich zawartość. Niektórzy wyglądali na kupców. Przybyli
na pustynię z odległych o wiele kilometrów miast po czarnorynkowe towary. Byli to Arabowie zamieszkujący
Egipt stosunkowo od niedawna. Bo cóż znaczy czternaście stuleci w tym prastarym kraju? Sprzedawcy — nawet
teraz, w nocy, zasłaniający twarze — należeli do ludu Tuaregów, rdzennych mieszkańców tych ziem,
prawdziwych spadkobierców starożytnych Egipcjan. Tam, gdzie nie sięgał blask ognia, kryli swój najbardziej
wyjątkowy i bezcenny łup wśród innych też wyjątkowych i cennych: młodą, jasnowłosą Angielkę. Niewolnicę.
Bladolica dumna dziewczyna śmiało patrzyła w twarz swoim porywaczom, nawet nie próbując ukrywać
pogardy. Kiedy cztery dni temu schwytali ją na kairskim bazarze, strach zupełnie ją sparaliżował. Bez reszty
straciła głowę i upadła na duchu, pewna, że wkrótce stanie się zabawką jakiegoś okrutnego pustynnego szejka.
Jednak mijał dzień za dniem, a żaden książę pustyni po nią nie przybywał. Prawdę mówiąc, w ogóle nikt się do
niej nie zbliżał i dziewczyna, I
której kobiecość dopiero zaczynała delikatnie rozkwitać, stwierdziła, że przerażenie ustąpiło miejsca... Nudzie?
Wsparta o stos perskich dywanów, odurzona napojem, którym poili ją porywacze, Desdemona Carlisie ponuro
rozważała to słowo. W jej położeniu wydawało się zbyt nonszalanckie, ale nie mogła dłużej udawać przed samą
sobą; że nadal dręczy ją śmiertelny strach. Wsunęła palec pod osłaniający jej twarz czador, którego porywacze
nie pozwalali zdejmować ani na chwilę, i podrapała się.
Zniecierpliwiona? Tak!
Młoda dama o mężnym sercu z niecierpliwością pragnęła stawić czoło swemu losowi.
Ale najpierw, pomyślała Desdemona, młoda dama pociągnie kolejny łyk jedynego w swoim rodzaju i wcale nie
najgorszego mlecznego napoju, do picia którego ciągle nakłaniał ją ponury chłopak o imieniu Rabi.
Prawdę mówiąc, poza nudzeniem się, układaniem kolejnych zdań do nieistniejącego dziennika i popijaniem
sfermentowanego mleka nie miała wiele do roboty. Sfałszowany zwój papirusu, który dał jej Rabi, żeby czymś
się zajęła, okazał się interesujący, owszem, ale wymagał zbytniej... koncentracji... by go uważnie studiować
wtakim miejscu. Stanowił odpowiednią lekturę raczej w domowym zaciszu.
Desdemona była pewna, że w skrzyniach, zwalonych na stos wokół obozowiska, znalazłaby wiele równie
ciekawych rzeczy. Dostrzegła błysk lśniącego metalu, kolorowych kamieni, figurki i posążki. Ale za każdym
razem, kiedy zbliżała się do łupów, strażnicy warczeli na nią; pokrzykiwali; za każdym razem, gdy próbowała
ucieczki, sprowadzali ją z powrotem, coraz mniej kryjąc niechęć, a kiedy starała się uprzejmie z nimi
rozmawiać, gapili się tylko w milczeniu.
Ta powściągliwość, doszła do wniosku Desdemona, brała się zapewne z przekonania, że muszą strzec jej cnoty,
by zażądać za towar wyższej ceny. Wzdrygnęła się i zaczęła szukać po omacku cynowego kubka.
Uniosła wzrok i dostrzegła wlepione w nią oczy Rabiego. Gdy tylko zauważył, że na niego patrzy, odwrócił się i
oddalił chyłkiem niczym młody szakal, wcielenie opiekuna zmarłych, Anubisa. Mądry chłopak, pomyślała
ponuro.
To właśnie Rabi jąporwał. Oglądała ładne, wyglądające na oryginalne kanopy, urny grobowe, kiedy
zakneblowano jej ustajakąś brudnąszmatą, na głowę zarzucono równie brudny worek i ktoś przerzucił ją sobie
przez kościste ramię. W chwilę później znalazła się, sądząc po zapachu, na grzbiecie wielbłąda.
Jechali cały dzień. Było jej gorąco w grubym worku na głowie. Wreszcie przybyli na miejsce. Rozległ się
młodzieńczy głos z durną obwieszczający o zdobyczy i chłopak zsadził Desdemonę na ziemię. Potem teatralnym
gestem zerwał z niej worek.
Zmieszana, przestraszona, odczuwając mdłości po podróży na wielbłądzie, zmrużyła oślepione światłem oczy.
Spod półprzymkniętych po- wiek ujrzała ciemne twarze milczących mężczyzn, którzy ją obstąpili. Jeden z nich
powiedział po arabsku coś, co zabrzmiało podejrzanie podobnie do angielskiego „O, nie!” Mężczyźni
pospiesznie zasłonili się chustami. Od tamtej pory ani razu nie widziała już ich twarzy.
Wkrótce wzięli Rabiego na stronę i sprawili mu największe lanie wjego krótkim życiu. Desdemona
przypuszczała, że próbował uzurpować sobie do niej prawo włisności. Na tę myśl aż się skrzywiła. Piętnastoletni
wyrostek nie był dla niej ideałem... Boże, co też jej przychodzi do głowy?
Uniosła cynowy kubek do ust. Cholera, pusty.
— Ej, Rabi! — zawołała. — Mógłbyś mi przynieść jeszcze trochę tego... no wiesz! — Na dźwięk jej głosu,
jakby za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, w obozie umilkły wszelkie rozmowy. Wszyscy, nie wyłączając
kupców z miasta, zwrócili się w stronę, gdzie siedziała. Pięć minut później Arabowie czmychnęli, zostawiając ją
samą z porywaczami, którzy
zza swoich ćhust spoglądali na nią niechętnie.
— Przykro mi, ale oni itak z pewnością by mnie nie kupili. Nie stać ich nawet na wasze podrabiane skorupy.
Założę się, że nie było między nimi szejka — oświadczyła z logiką zrodzoną w oparach alkoholu. Rzeczywiście
mężczyźni, którzy uciekli, wyglądali raczej na niezbyt dobrze prosperujących kupców niż na bezwzględnych
handlarzy białymi niewolnicami. Desdemona rozejrzała się wkoło. A może mogłaby ich
jeszcze dogonić. Może źle to sobie wymyśliła z tą białą niewolnicą? Może...
I właśnie wtedy go ujrzała. W ciemnościach zamajaczyła postać jeźdźca. Tworzył ze swoim rumakiem jedną
całość. Zdawał się raczej centaurem niż człowiekiem. Jego sylwetka odcinała się na osrebrzonym księżycem
skraju wydmy. Pęd powietrza wydął peieiynę, która powiewała niczym wielkie, czarne skrzydła. Jeździec był
coraz bliżej. Galopował przez spowite mrokiem piaski. Pędził co sił ku niej.
Jej przeznaczenie.
Wstała i zachwiała się. Rabi przestał napełniać kubek i złapał ją za łokieć, by nie upadła.
— Kto to? — rzuciła bez tchu, utkwiwszy wzrok w ciemnej postaci. Nieznajomy już niemal dotarł do obozu.
— Przyjechał po ciebie — powiedział Rabi.
Ze zdumieniem odwróciła głowę. Myślała, że jego znajomość angielskiego ogranicza się do „pić, ty pić”. Rabi
był wyraźnie ucieszony.
— Chcesz powiedzieć, że... zabierze mnie.., dziś w nocy?
— Tak, tak — potwierdził, ciągnąc ją za rękę w stronę ogniska. — Dzisiaj z nim wyjedziesz. Wszyscy będą
szczęśliwi.
Potknęła się i upadła na kolana.
— Dalej, dalej, dalej — krzyknął zrzędliwie jeden z mężczyzn z zasłoniętą twarzą. Podszedł i stanął nad
Desdemoną.
Dumnie uniosła podbródek.
— Czemu miałabym cię słuchać?
Chwycił ją więc sama pospiesznie zerwała się na nogi. Nie da mu tej satysfakcji, by przerzucił ją sobie przez
ramię niczym worek zboża i zaniósł do dusznego, śmierdzącego namiotu, jak zdarzało się to przy
wcześniejszych aktach buntu.
Była Angielką; miała swoją dumę. Odrzuciła włosy i weszła wjasny krąg światła.
— Oto Sitt — wymamrotał jeden z jej prześladowców, po czym wyrwał Rabiemu kozi pęcherz i pociągnął z
niego długi łyk.
Rozejrzała się i dostrzegła mężczyznę, którego wcześniej nie widziała w obozie. Serce zaczęło jej walić w
piersiach. Nie mogła złapać tchu. Nie wiedziała dlaczego, lecz nie miała wątpliwości, że właśnie ten nieznajomy
ją posiądzie.
Stał w mroku, spowity cieniami, i przyglądał się jej. Po chwili zbliżył się. Jego ruchy były miękkie i pewne jak u
pantery. Przechylił głowę, jakby oceniał swoją zdobycz. Desdemonie jakoś udało się zachować spokój pod tym
przenikliwym i obojętnym spojrzeniem.
Mężczyzna odrzucił atramentowoczarną pelerynę, spiętą na ramieniu wysadzaną drogimi kamieniami broszą, i
wsparł na biodrze dłoń w rękawicy. Twarz zasłaniała mu chusta koloru indygo, wsunięta za skraj kafJjeh. Widać
było tylko błyszczące oczy.
Jeszcze jeden Tuareg, pomyślała Desdemona bez tchu. Najbardziej dziki ze wszystkich nomadów pustyni.
Niebezpieczny, gładki i bezczelny, podchodził do niej coraz bliżej. Głośno przełknęła ślinę. Czuła, że traci
panowanie nad sobą. Cofnęła się.
Nieznajomy roześmiał się głośno, bezlitośnie. Na ten dźwięk znieruchomiała. Odziedziczona po przodkach
durna sprawiła, że wyprostowała się i spojrzała na przybysza buntowniczo. Ten wyciągnął rękę z szybkością
atakującej kobry, chwycił dziewczynę za przegub dłoni i przyciągnął do siebie. Stawiała zaciekły opór, wiedząc,
że porywacze nie ruszą palcem w jej obronie. Buńczuczność zastąpił strach.
Wysiłki na nic się jednak nie zdały. Mężczyzna bez trudu jąprzytrzymał i krzyknął coś po arabsku do
porywaczy. Dlaczego nigdy nie nauczyła się mówić tym przeklętym językiem? Potrafiła tylko w nim czytać.
Jeden z Tuaregów, podejrzane indywiduum w przekrzywionym turbanie, wskazał ręką namiot, w którym
sypiała. Nieznajomy jeszcze raz zaśmiał się cicho i pociągnął ją za sobą do mrocznego wnętrza.
Wreszcie w pełni dotarła do niej powaga sytuacji. Strach wyrwał ją z alkoholowego otępienia. To nie był
romantyczny książę pustyni, Wlko bezwzględny dzikus, mężczyzna, który zbruka jej ciało tak obojętnie, jak
Anglik ubrudziłby serwetkę, a potem równie obojętnie ją zostawi.
Krzyknęła. Zasłonił jej usta wielką dłoniąi obrócił twarzą do siebie. Desdemona ujrzała twardy, muskularny tors.
Nieznajomy coś syknął jej do ucha, ale nie zrozumiała słów. Słyszała tylko własny zduszony krzyk. Walczyła,
kopiąc i wymachując rękami.
— Uspokoisz się, do jasnej cholery? — wrzasnąt wreszcie.
Znieruchomiała. Zdumienie nie tylko na dźwięk angielskiej mowy. ale i nieskazitelnego akcentu było tak
wielkie, że nie potrafiła wydobyć z siebie słowa. Tymczasem napastnik zabrał rękę, którą zatykał jej usta.
Podczas szamotaniny zsunęła mu się z twarzy zasłona.
Desdemona wpatrywała się w niego, najpierw z niedowierzaniem, potem z osłupieniem, w końcu z wściekłością.
— Harry Braxtonie, jeśli mnie kupiłeś, zabiję cię.
2
Czy to właściwe zachowanie? — Harry Braxton uchylił się i chwycił uniesioną do ciosu rękę. Cmoknął, obrócił
dziewczynąw zaimprowizowanym piruecie i objąwszy ją w pasie, przyciągnął do siebie. — Zwłaszcza że
właśnie uratowałem cię przed losem gorszym niż śmierć. — Jego ciepły oddech łaskotał ją w ucho. — A propos,
jaką to straszliwą przyszłość malowała ci twoja bujna wyobraźnia?
— Cokolwiek sobie wyobrażałam, nie mogło być gorsze od perspektywy należenia do ciebie oświadczyła
Desdemona, rezygnując z walki.
Nie stanowiła dla Harry”ego godnej przeciwniczki. Czulajego twarde mięśnie. Czuła, jak bije mu serce.
Spojrzała na rękę, którąją obejmował, dostrzegła złociste włoski porastające muskularne przedramię. A niech to,
miał w sobie tyle męskiej siły i z wrodzoną sobie arogancją całkiem to lekceważył. Ta myśl sprawiła, że
Desdemona zamilkła. Gdyby nie Harry, nie wydostałaby się stąd. Może się z niej naśmiewać, ale przecież
przyjechał tu po nią. Męska siła ma też swoje dobre strony.
Rozluźniła mięśnie i odniosła wrażenie, że Harry mocniej ją przytrzymał. W jego objęciu wyczułajakąś
natarczywość i zniewalającą moc...
0, nie! Drugi raz nie popełni tego samego błędu. Wprawdzie nie zamierzała rezygnować ze zwyczaju
wymyślania romantycznych historyjek, ale za nic nie obsadzi Harry”ego w głównej roli w tych swoich
fantazjach. Raz już tak zrobiła i zbyt boleśnie poznała różnicę między marzeniem a rzeczywistością.
— Dlaczego nie powiedziałeś, że to ty? — burknęła, uwalniając się z jego uścisku. Chociaż, prawdę mówiąc,
powinna się tego domyślić. Nikt, żaden książę pustyni ani amerykański czerwonoskóry, ani nawet kapitan
oksfordzkiej drużyny polo, którym — o ile jej pamięć nie myliła— Harry kiedyś był, nie jeździł konno tak
wyśmienicie jak Braxton.
— Nie chciałem ci zepsuć zabawy. Z takim zapałem grałaś hardą brankę. Poza tym — ciągnął — od czasu do
czasu prowadzę z tymi ludźmi interesy.
— I co z tego?
— Muszę dbać o swoją reputację. Egipt to kraj mężczyzn. Zachowywałem się więc jak przystało na
prawdziwego mężczyznę. Nie chciałbym, żeby te typy straciły do mnie szacunek.
— I tak nikt cię nie szanuje, Harry.
Ta daleka od prawdy uwaga nie wywarła na nim żadnego wrażenia. Desdemona uklękła i na czworakach zaczęła
obmacywać gruby leżący na ziemi kobierzec.
— Co robisz?
— Zabieram swoje rzeczy — odparła, a potem, uświadomiwszy sobie, że jej głos zabrzmiał trochę bełkotliwie,
dodała, starając się mówić wolno i wyraźnie: — Przypuszczam, że zamierzasz mnie zabrać z powrotem do
Kairu? Wprawdzie moi gospodarze byli czarujący, nie widzę jednak potrzeby przedłużania wizyty w tym
obozie.
— Rzeczy? — powtórzył Harry. — Jakie rzeczy? Abdul powiedział, że Rabi porwał cię na bazarze. Nie miałaś
przy sobie żadnych rzeczy.
— Teraz mam.
W jasnych oczach pojawił się znajomy błysk. To był dawny Harry.
— Co to takiego?
— Och, tylko sta... — W porę się zreflektowała. Na samą myśl o tym, że Harry miałby się dowiedzieć, co
czytała, poczuła, jak policzki zalewa jej rumieniec. Gdyby kiedykolwiek się wydało, spaliłaby się ze wstydu.
—Nieważne.
— Jesteś wyjątkową kobietą, Dizzy. Oto cała ty. Na wpół odurzona sfermentowanym kozim mlekiem, którym
cię pojono, bo —jak utrzymuje Rabi — był to jedyny sposób, żebyś siedziała cicho, przekonana, że jesteś
nieszczęsną niewolnicą, którą czeka życie w haremie, a jednak udało ci się kupić... — Oczy zrobiły mu się
okrągłe, kiedy dostrzegł najej twarzy wyraz wahania. — Chyba pani tego czegoś nie ukradła, panno Carlisle? To
byłoby wysoce naganne. Aż kusi, żeby powiedzieć nieetyczne, a nawet niemoralne. Taki wzór cnót, jak pani...
— Niczego nie ukradłam! — zaprzeczyła. — Dostałam od tego chłopaka, od Rabiego.
— Nakłoniłaś porywaczy, by cię obsypywali prezentami? — Patrzył na nią z nieukrywanym podziwem. —
Wyjdź za mnie.
— Przestań — burknęła Desdemona. Wymacała zwój, wyciągnęła go spod dywanu i pospiesznie wsunęła za
pasek spódnicy. Ponieważ miała na sobie luźną bluzkę, podobną do noszonych przez miejscowe kobiety, papirus
był zupełnie niewidoczny.
Wyjść za Harry”ego, dobre sobie! Nigdy by nie przepuścił okazji, by przypomnieć jej, jak się kiedyś wygłupiła.
Gdyby mówił poważnie...
Urwała, upominając samą siebie za takie niebezpieczne myśli.
— I przestań mówić na mnie Dizzy. Nikt mnie tak nie nazywa. Nie jestem żadną Dizzy.
W namiocie było cicho i ciepło. Ogarnęła ją dziwna senność.
— Uważam, że zasłużyłem sobie na przywilej nazywania cię, tak jak mi się spodoba. Zgodnie z prawami
obowiązującymi w wielu kulturach,
również wśród Tuaregów, należysz do mnie.
Spojrzała mu prosto w oczy. Jakie to dziwne. Chociaż miała zawroty głowy, zupełnie wyraźnie widziała grę
światła i cienia wywołaną przez blask księżyca, kurze łapki w kącikach oczu, gładkość skóry.
Jednak musiała być bardzo pijana, ponieważ mimo jego nonszalanckiego tonu, dostrzegła w twarzy Braxtona
jakąś tęsknotę, której nigdy by się nie spodziewała zobaczyć. Coś więcej niż pragnienie. Pragnienie i...
Potrząsnęła głową, starając się zebrać myśli. Stanowczo zbyt dużo wypiła.
Tak, pomyślała, i podkuliwszy nogi, oplotłaje ramionami. Upiła się kozim mlekiem. To jedyne wytłumaczenie
tego tajemniczego wyrazu, który przysięgłaby, że dostrzegła na gładkim obliczu Harry”ego.
Zacisnęła powieki i pomasowała skronie. Kiedy otworzyła oczy, na twarzy jej towarzysza malowała się zwykła
ironiczna pewność siebie. No, oczywiście, stwierdziła w duchu.
— Co to za prezent? — spytał znowu Harry.
— Królewski sarkofag — powiedziała, chociaż nie tak nonszalancko, jak by tego pragnęła. — I co znaczy, że
należę do ciebie? — Z trudem dźwignęła się z kolan.
— A tak nie jest? — spytał cicho. — Uratowałem ci życie. A ty mi nawet nie podziękowałaś.
Znieruchomiała. A niech go, miał rację. Prawdopodobnie uratował jej życie i chyba coś mu była za to winna.
Podniosła oczy. Patrzył na nią z miną skrzywdzonego psiaka, ale nie dała się na to nabrać. Harry Braxton nie
miał w sobie nic z obłaskawionego zwierzęcia. Był szakalem i jak wszystkie szakale urodzonym oportunistą. A
jednak Bóg wie, jak długo jej szukał, pokonywał zdradliwe ruchome wydmy, smażył się w bezlitosnym
pustynnym słońcu, spał samotnie w dzikiej, niegościnnej krainie. Poczuła, że mięknie.
Było to całkowicie bez sensu, ale nie potrafiła się opanować.
— Wyobrażam sobie, że musiałeś za mnie dużo zapłacić — powiedziała przygnębiona.
— O,tak.
Ciekawe, ile kosztowało wykupienie jej z rąk tych drani? Prawdopodobnie okrągłą sumkę. Podejrzewała, że
niełatwo zdobyć blondynki do haremu.
— Wymyślę jakiś sposób, by cito wynagrodzić. Może uda mi się znaleźć czas i przetłumaczyć papirusy, które
podstępnie wyłudziłeś od tego amerykańskiego archeologa. Będziesz przynajmniej wiedział, ile wyciągnąć za
nie.., od swoich klientów.
Zataczając się, wstała. Harry milczał wymownie. Nie powinna była zaczynać tej rozmowy. Niewątpliwie
Braxton bezczelnie wykorzysta sytuację. W swym obecnym stanie Desdemona stanowiła bardzo łatwą ofiarę.
— Harry — powiedziała żałośnie. — Wiesz, że nie mamy pieniędzy. Dziadek zupełnie nie zna się na
rachunkach. Zawsze podejrzewałam... — lrzysunęła się bliżej, zerknąwszy najpierw w prawo, a potem w lewo,
by się upewnić, że nikt nie podsłucha tego, co zamierzaia ujawnić, itak mocno się zachwiała, że prawie upadła.
Harry złapał ją za ramię i pomógł odzyskać równowagę. Delikatnie przesunął dłonią po jej twarzy, odgarnął loki
z oczu. Desdemonę przeszedł dreszcz, kiedy poczuła ciepłe mrowienie wywołane dotykiem jego palców i
zobaczyła rozchylone wargi, zza których błysnęły białe zęby. Gdyby Harry nadjechał z odsłoniętą twarzą
pomyślała bez związku, poznałaby go nawet z odległości stu metrów. Wszędzie rozpoznałaby ten kształt ust.
Teraz już jego oddech łaskotał czoło i policzki. Harry przysunął się bliżej i Desdemona gwałtownie wciągnęła
powietrze, zaskoczona reakcją własnego ciała. Natychmiast cofnął się o kilka kroków, ale jej się wydawało, że
się znacznie oddalił.
— Coś mówiłaś? — spytał, ściągnąwszy brwi.
Zamrugała zdezorientowana. Coś o dziadku... Ach, tak.
— Zawsze podejrzewałam, żejednym z głównych powodów, dla których dziadek zgodził się przyjąć tę posadę,
była chęć ucieczki przed wierzycielami.
Harry bynajmniej nie poczuł się zdziwiony. Wszyscy w Kairze wiedzieli, że sir Robert Carlisle, kierownik
działu zakupów antyków dla Brytyjskiego Muzeum Historycznego, wspaniały archeolog i niezbyt skrupulatny
formalista zupełnie nie ma głowy do interesów.
— Nigdy nie rozumiał pojęcia zysków i strat.
— Czego nie można powiedzieć o tobie — zauważył Harry.
— Tak. Gdyby tylko udało mi się zgromadzić dość pieniędzy, dziadek mógłby przyjąć stanowisko, które
zaproponowano mu w Londynie.
— I to jest najważniejsze. Triumfalny powrót twojego dziadka do Anglii.
Desdemona energicznie skinęła głową.
— Od dwudziestu lat marnuje tutaj swój geniusz. Kiedy wrócimy do Anglii, w końcu zdobędzie uznanie, bo na
nie zasługuje. Potrafisz sobie wyobrazić, Harry, jak go boli widok domorosłych archeologów, którzy tu
przyjeżdżają pokręcą się sezon czy dwa, a potem wracają do kraju
i natychmiast zyskują międzynarodowy rozgłos?
— Chyba tak.
— Ale nie ruszy się stąd, dopóki uważa, że wyjazd oznaczałby dla mnie finansowe ograniczenie. Gdyby tylko
udało nam się spłacić tamte dawne długi, jestem pewna, że dzięki stypendium z muzeum i wykładom stać by go
było na życie na odpowiedniej stopie...
— Tak — przerwał jej Harry. — Ale co z twoimi pragnieniami?
— Z moimi? — Zamrugała zdumiona. — Będę tam szczęśliwa. To oczywiste. Zamieszkamy w małym, krytym
strzechą domku, z malwami i żywopłotem z ligustru i...
— ...przeciekającym dachem i sąsiadką, starą jędzą, która będzie rozpuszczała język za każdym razem, kiedy się
pokażesz w swoich szara- warach.
— Och — powiedziała cicho Desdemona. — Zrezygnuję z tego wszystkiego, kiedy wrócę do domu.
Harry pokręcił głową.
— Naprawdę chcesz wrócić do Anglii?
— A masz jakąś inną propozycję? — Starając się nie okazywać przygnębienia, prychnęła lekceważąco. —
Myślisz, że chcę spędzić tu resztę moich dni, wzbudzając powszechną ciekawość jak jakiś wybryk natury? Mam
już tego po dziurki w nosie. Pragnę normalnego życia — ciągnęła pospiesznie. — Chcę mieć towarzystwo, które
nie pasjonuje się wyłącznie starożytnościami, martwymi ludźmi i martwymi językami. Chcę być przedstawiana
dżentelmenom, mając choć odrobinę nadziei, że bardziej zainteresują się mną niż tym, czy potrafię
przetłumaczyć zatłuszczony kawałek papirusu, który zawsze przypadkiem mająw kieszeni. Tu z całą pewnością
nie mam co na to liczyć.
— Cóż, zanim zaczniesz dziergać koronkowe firanki, musisz przetłumaczyć mi to, co obiecałaś — przerwał jej
Harry, najwyraźniej nie poruszony żałosną opowieścią. — Sama się zgodziłaś w ten sposób wynagrodzić moje
trudy.
Desdemona dosłyszała w jego głosie wyrzut.
— Tłumaczenie tego zajmie całe tygodnie, Harry. Czy to nie wystarczająca rekompensata?
Skinął głową bez przekonania.
— No pewnie. Co to dla mnie spędzić cztery dni w prażącym słońcu? Nie wspominając o kosztach, jakie
pociągnęła za sobą ta mała ekspedycja ratunkowa. Ale taki już kłopot z nami, śmiertelnikami, Diz. Uśmiech
damy — spoważniał i wyciągnął rękę, by przesunąć palcem po jej podbródku — chociaż może być
olśniewający, nie zapełni żołądka. Ot, przyziemne troski, lecz takie już jest życie.
Znieruchomiała. Wśród wszystkich niezwykłych wydarzeń czterech ostatnich dni to, co się z niego teraz działo,
było najdziwniejsze. Harry przedtem często ją dotykał — zwyczajnie, jak brat siostrę. Jednak tym razem jego
dotyk nie przypominał niewinnej pieszczoty. Był przepojony świadomością czegoś, co nie dawało spokoju,
pełną uszanowania czcią, niespodziewanym odkryciem albo... przyznaniem się do porażki.
Chciała mu ulec, a zrobiła coś wprost przeciwnego, pewna, iż to, co widzi, to złudzenie; że wszystkiemu winien
jej dziwny nastrój, alkohol i niesamowity kształt ust Harry”ego. Zła na siebie, że jest taką naiwną gąską,
warknęła:
— Dlaczego raz nie możesz zrobić czegoś godnego podziwu bez prób... — zaczęła szukać odpowiedniego
określenia — ...wyciągnięcia z tego korzyści dla siebie? Dlaczego chociaż raz nie możesz być szlachetny?
— Ponieważ wtedy zawsze spodziewałabyś się po mnie szlachetności. — Jego słowa zabrzmiały szorstko. Może
ostrzej niż zamierzał, bo nagle spuścił wzrok i lekko pokręcił głową. — Nie chciałbym, żebyś wyrobiła sobie o
mnie błędne mniemanie. — Spojrzał na nią i usta wykrzywiły mu się drwiąco. — A więc jak będzie, Diz?
Zadnej pociechy dla bohatera mimo poniesionych strat i kosztów?
Bez względu na to, ile wyniósł okup, nie zubożył Harry”ego nadmiernie. Braxton był na najlepszej drodze, by
zostać jednym z najbogatszych rabusiów grobów w Egipcie.
Desdemona westchnęła, odczuwając niewyraźną ulgę, a zarazem rozczarowanie, że przeminął czar, który przed
chwilą zawładnął nią z taką intensywnością.
— Dowiem się, czy Hammad zgodzi się sprzedać ci ten naszyjnik
z okresu dziewiętnastej dynastii — zaproponowała. — Naprawdę ładnie
z twojej strony, że przyjechałeś za mną i w ogóle, Harry. Mimo że mnie
wykorzystujesz.
— Nie przejmuj się tym — powiedział.
— Bardzo bym chciała — mruknęła pod nosem, świadoma, jak wymuszone były jej podziękowania. —
Nienawidzę myśli, że jestem twoją dłużniczką.
Harry właśnie tak na nią działał. Przy innych potrafiła być opanowana, uprzejma, łagodna. Harry wydobywał jej
najgorsze cechy: sarkazm, zapalczywość, potrzebę współzawodnictwa. Stale jej przeszkadzał w próbach zostania
prawdziwą angielską damą.
No, Harry, stary druhu, pomyślała, przesuwając palcami po zwoju
ukrytym za paskiem spódnicy. Jeśli kogoś się zmusza wbrew lepszej
części jego natury do rywalizacji, ów ktoś może równie dobrze wygrać.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin