Hendrickson Emily - Zasadzka.pdf

(968 KB) Pobierz
1094359426.001.png
1
Val wziął z rąk Priddy'ego, swego postawnego lokaja,
elegancką hebanową laskę, po czym z przyjemnością wyszedł
z domu na małą przechadzkę. Nie zamówił powozu, miał
bowiem ochotę iść pieszo aż do Bond Street, ciesząc się
znajomym widokiem ulic i odgłosami miasta. Ruszył naprzód
sprężystym krokiem, lekko wymachując laską.
Jak dobrze było znowu znaleźć się w Londynie, mimo że
o tej porze roku zdawał się cichy i nieco wyludniony. Właśnie
minęły święta i po krótkiej przerwie rozpoczynał pracę parla­
ment. W związku z tym parowie i szlachta dopiero zaczynali
ściągać do stolicy, wracając z rodzinami do swych okazałych
rezydencji i wynajętych apartamentów.
Z całą życzliwością, zaprawioną wszakże pewnym smutkiem,
uczestniczył niedawno w uroczystościach weselnych swego
przyjaciela, lorda Norwooda. Jednak zaraz po ślubie Blaise'a
i Hiacynty, obecnie szykownej hrabiny Norwood, opuścił roz­
bawione towarzystwo. Potrzebował chwili refleksji w ciszy
i samotności, więc pod pretekstem wyjazdu na polowanie udał
się do swej wiejskiej posiadłości.
Jego ramię, postrzelone przez Hiacyntę podczas pamiętnego
wypadku, kiedy to wzięła go za rabusia, wygoiło się szczęśliwie
i bez komplikacji. W dużej mierze zawdzięczał to swemu słu-
żącemu. Staremu poczciwemu Rosbertowi, który z oddaniem
opiekował się nim w czasie rekonwalescencji, należała się
podwyżka. Podstarzała gospodyni z Latham Hall nawet nie
próbowała oferować mu swych usług wiedząc, jak bardzo nie
znosi nadopiekuńczych kobiet.
Val długo rozmyślał o szczęściu przyjaciela i porównując
jego losy do swoich popadł w zadumę. Czyżby nadszedł wresz­
cie czas, aby się ustatkować? Dla spadkobiercy ogromnej
fortuny i znamienitego nazwiska wydawało się to nieuchronne.
Przecież nie można uciec przed własnym przeznaczeniem. Jako
uznany elegant, jeden z owych wykwintnych młodzieńców
z klasą, będących dla innych wyrocznią stylu i dobrego smaku,
musiał i w tym przypadku stanąć na wysokości zadania. Posta­
nowił więc udać się do Almacka, by rzucić nieco łaskawszym
niż zazwyczaj okiem na młode, nowo przybyłe panny, właśnie
wchodzące w świat. Mając na uwadze swą pozycję, nie spodzie­
wał się najmniejszych kłopotów ze znalezieniem odpowiedniej
damy. Gdyby nawet nie był parem, to już sam tytuł barona,
wsparty pokaźnym majątkiem, zapewniał mu przychylność
większości pań z towarzystwa. Dzięki rozważnym inwestycjom
i dobremu zarządzaniu swymi dobrami stanowił doskonałą par­
tię i zamierzał to teraz wykorzystać.
Tego ranka wszystko szło po jego myśli aż do czasu, kiedy
spotkał spacerującą po Bond Street lady Marshton. Popatrzyła
na niego niewidzącym wzrokiem, jawnie i wręcz ostentacyjnie
go ignorując. Nie mógł tego zrozumieć, to było wprost niewia­
rygodne. Jeszcze nigdy nie został tak znieważony. Może nie
przywiązywałby do tego incydentu wagi, gdyby jej córka nie
debiutowała tego roku w salonach. Przecież żadna matka z bła­
hych powodów nie lekceważy majętnego i wolnego szlachcica,
obojętne, w jakim jest wieku. Nie miał pojęcia, o co tu może
chodzić.
Czując się nieswojo, Val szedł dalej, spoglądając z niepoko­
jem na przechodniów i mijane wystawy. Czyżby nie było go tu
zbyt długo? Cóż takiego mogło się wydarzyć, aby tak radykalnie
zmienić jego pozycję? O czym nie wiedział? Wtem wyłowił
w tłumie znajomą twarz pewnej starszej damy. Jeśli go pamięć
nie myli, ma ona siostrzenicę, której chciała ułatwić w tym roku
start w wielkim świecie.
- Pani Bottomley, miło znowu panią widzieć. Ufam, że
z radością oczekuje pani nadchodzącego sezonu? - Val z uśmie­
chem ukłonił się uprzejmie.
- Zaiste, lordzie Latham - odparła z widocznym chłodem,
którego nie dostrzegł przy ich ostatnim spotkaniu. Mocno
zmieszana, zmagała się ze sobą mając pewnie na względzie
zarówno jego tytuł i pieniądze, jak też coś bardzo nieprzyjemne­
go, jeśli sądzić po jej zakłopotanym spojrzeniu.
- Myślę, że spodziewa się pani wielu sukcesów, przedsta­
wiając w towarzystwie swą przeuroczą siostrzenicę. - Val czuł
irytację, nie mogąc zapytać wprost, o co chodzi. Coraz bardziej
nabierał podejrzeń, że znalazł się w opałach.
- Istotnie. Panna Pringle to osoba śliczna, doskonale wycho­
wana oraz, co równie ważne, odpowiednio wyposażona na
przyszłość. Powinna sobie dać radę. - Pani Bottomley, szarpiąc
nerwowo wstążkami torebki, wzięła głęboki oddech. - Przepra­
szam pana, ale na mnie już czas. Mam ostatnio tyle spraw do
załatwienia.
Skinęła głową i prawie biegiem popędziła przed siebie, jakby
w obawie, że jest zadżumiony.
Val, całkiem zbity z tropu, skierował się w stronę klubu
z wyrazem coraz większej konsternacji na przystojnym obliczu.
Niewątpliwie działo się coś złego i był zdecydowany wyjaśnić
ostatecznie, co się stało. Przybrawszy obojętną minę, ruszył
prosto do White'a.
Kiedy dotarł na miejsce, od razu poczuł się lepiej. Uświęcone
latami tradycji solidne mury klubu jak zawsze go uspokajały.
Upewnił się najpierw, czy zastał przyjaciół, po czym z determi­
nacją wstąpił na schody. Nie zważał na ponure i pełne dosto­
jeństwa twarze, spoglądające na niego z mijanych po drodze
portretów.
Rozejrzał się po sali, lecz początkowo nie dostrzegł żadnych
znajomych, a przynajmniej takich, którzy mogliby wyjawić mu
prawdę, obojętne jak przykrą. Ogarnął go strach. Co się wyda­
rzyło?
Wkrótce wszystkiego się dowie. O dziwo, został przywita­
ny serdecznie, wręcz z entuzjazmem. Zewsząd rzucano mu
porozumiewawcze spojrzenia, dochodziły go stłumione chi­
choty, a nawet, ku jego zdumieniu, szepty o szaleństwach mło­
dości.
Ferdy. Gdzie, do diaska, podziewał się Ferdy Andrews?
Właśnie miał go zacząć szukać, kiedy zagadnął go starszawy
dżentelmen, gracz obstawiający tylko pewne wygrane.
- No cóż, Latham - rzekł lord Dakin z błyskiem rozbawienia
w szarych oczach. - Muszę stwierdzić, że podziwiam twą
odwagę. W dzisiejszych czasach niewielu odznacza się taką
zuchwałością jak ty, młodzieńcze. To wielkie szczęście widzieć,
że młode pokolenie nie zawsze przypomina ciepłe kluski.
Podjąłeś ryzykowną grę; pozostaje tylko pytanie, czy nie ucierpi
na tym twoja reputacja. Stawiam na ciebie, chłopcze. Nie
zawiedź mnie, dobrze? - Na pożegnanie dał mu w bok przyja­
cielskiego kuksańca, parsknął śmiechem i odszedł w kierunku
grupki przyjaciół, pochłoniętych jakimś sporem.
Następny znajomy z szerokim uśmiechem poklepał Vala po
plecach, nieco innymi słowy wyrażając mniej więcej to samo,
co poprzednik.
Val, mocno zdeprymowany tym wszystkim, zapragnął chwili
spokoju. Musiał zebrać rozbiegane myśli, gdyż miał w głowie
kompletny chaos. Znalazł sobie odosobnione miejsce przy
oknie, zamówił butelkę czerwonego wytrawnego wina i sącząc
je powoli jeszcze raz spróbował zastanowić się nad sytuacją.
Patrzył z zadumą na przejeżdżające powozy, które mijając klub
znikały w zgiełku Piccadilly Street. Co zaszło podczas jego
nieobecności?
Jeżeli natychmiast nie znajdzie Ferdy'ego, będzie musiał sam
rozwikłać tę zagadkę. Na pewno jednak przydałaby mu się w tej
chwili pomoc szczerze życzliwego przyjaciela. Westchnął cięż­
ko, zadając sobie w duchu pytanie, czy aby Ferdy nadal nim
pozostał.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin