Jan Brzechwa-Cisza morska.pdf

(55 KB) Pobierz
38552665 UNPDF
Jan Brzechwa
CISZA MORSKA
Wiatr południowo-wschodni wydymał żagle i okręt ślizgając się po falach mknął ku
nieznanym lądom, które z bocianiego gniazda wypatrywał pan Kleks.
Miał na nosie okulary własnego wynalazku. Zamiast zwykłych cienkich szkieł tkwiły w
nich szklane jaja, pokryte dookoła mnóstwem wklęsłych kuleczek. W środku każdego ze
szklanych jaj, podobnie jak w plastrze miodu, pełno było misternie szlifowanych
sześcianów i stożków. Dzięki tym okularom pan Kleks widział o wiele, wiele dalej niż
przez najdłuższą lunetę.
Wymachując energicznie rękami, pan Kleks wskazywał kierunek i co chwila wykrzykiwał
nazwy dostrzeżonych na bezkresie przylądków, portów i wysp.
Tak, tak moi drodzy, było to wprost zdumiewające, jak niezwykle daleko widział pan
Kleks przez swoje okulary.
Mewy, przerażone jego zachowaniem i wyglądem, trzymały się w znacznej odległości od
okrętu. Załoga, chroniąc się przed słonecznym skwarem, spędzała dni pod pokładem.
Wszyscy byli nieustannie głodni i pomstowali na kucharza. Nikt sobie z nim nie mógł
poradzić. Jako rodowity Bajdota, kucharz Telesfor był bajkopisarzem, a kiedy układał
bajki, popadał w tak głębokie zamyślenie, że zapominał o patelniach i rondlach. Jeśli
który z kuchcików, pragnąc ratować przypalające się potrawy, przerywał mu natchnienie,
Telesfor wpadał w okropny gniew i cały obiad wyrzucał do morza. Wkrótce jednak
uspokajał się, przepraszał kapitana za swoją porywczość i brał się do gotowania obiadu
od początku. Niestety stale działo się tak, że posiłki były albo przypalone, albo też służyły
za żer morskim rybom i delfinom. Wszyscy jednak cierpliwie znosili dziwactwa Telesfora,
gdyż bajki jego zawierały opisy tak wspaniałych uczt, że nawet zwykłe suchary nabierały
smaku wybornej pieczeni.
Kapitan okrętu także układał bajki. Za temat służyły mu przeważnie przygody żeglarzy i
nigdy nie było wiadomo, czy prowadzi okręt do rzeczywistego celu podróży, czy też do
wymyślonych i nie istniejących lądów. Niekiedy sam nie mógł się już połapać, gdzie
kończy się bajka, a zaczyna rzeczywistość. Wtedy okręt błąkał się po bezgranicznych
obszarach mórz i nie mógł trafić do miejsca przeznaczenia.
Tylko sternik, stary wilk morski, nie był bajkopisarzem i słynął niegdyś jako niezrównany
żeglarz. Odkąd jednak w walce z korsarzami postradał wzrok, sterował okrętem na chybił
trafił.
W tych warunkach pan Kleks musiał uważać zarówno na kapitana, jak i na sternika, a w
porze obiadowej wyręczał często kucharza, gdyż znał się na kuchni nie gorzej niż na
gwiazdach.
Wkrótce załoga nabrała do pana Kleksa tak wielkiego zaufania, że marynarze spali albo
grali w kości i tylko od czasu do czasu spoglądali na bocianie gniazdo, żeby przekonać
się, czy pan Kleks czuwa. Z czasem nawet mewy oswoiły się z dziwaczną postacią pana
Kleksa, siadały mu na ramionach, skubały brodę i skrzecząc przedrzeźniały jego głos.
W chwilach wolnych od zajęć pan Kleks wprost z bocianiego gniazda łapał w siatkę na
motyle latające ryby, które potem smażył na kolację dla całej załogi.
Dziewiętnastego dnia podróży kapitanowi popsuła się busola. Pan Kleks z jednej z
kieszeni swej kamizelki wydobył ogromny magnes, którym natarł sobie brodę. Odtąd
wskazywała ona kierunek i była stale zwrócona na północ, aczkolwiek mewy szarpały ją
zawzięcie na wschód, zachód i południe.
Od czasu do czasu pan Kleks stawał w swoim bocianim gnieździe na jednej nodze,
rozpościerał ramiona jak skrzydła i w tej pozycji oddawał się krótkiej drzemce, gdyż nie
uznawał sypiania w nocy. Po kilkunastu minutach budził się wypoczęty, wkładał na nos
okulary o jajowatych szkłach i wołał:
- Kapitanie, zboczyliśmy z kursu o półtora stopnia, musimy skręcić na północny wschód,
a potem trzymać się dokładnie kierunku mojej brody.
- Co pan widzi? - wołał w odpowiedzi kapitan zadzierając brodę do góry.
- Widzę Cieśninę Złych Przeczuć i Archipelag Świętego Paschalisa. Na wyspie Rabarbar
stoi latarnia morska, widzę na niej latarnika, a na jego nosie cztery piegi... Ale dzieli nas
jeszcze odległość sześciuset czterdziestu mil morskich i wątpię, abyśmy dotarli tam
wcześniej niż za trzy miesiące.
- A czy nie widać przypadkiem w pobliżu jakiegoś korsarskiego statku?
- Owszem, widać, ale nic nam nie grozi. Statek ma poszarpane żagle i na pokładzie nie
ma żywego ducha.
Następnie pan Kleks zdejmował z nosa cudowne okulary i wołał z całych sił, aby
przekrzyczeć mewy:
- A co z obiadem?
Tutaj kapitan przeważnie załamywał ręce, a potem, przykładając do ust dłonie złożone w
trąbkę, wołał:
- Telesfor przypalił... Jest nie do jedzenia. Nawet rekiny nie chciały tego jeść.
Sternik, przysłuchując się rozmowie, nastawiał wskazany przez pana Kleksa kierunek,
gryzł suchary i zrzędził:
- Jeśli nie wrzucimy Telesfora do morza, czeka nas śmierć głodowa... Przypalił już dzisiaj
dwadzieścia funtów baraniny, cały zad cielęcy i cztery perliczki... A bajki i suchary to nie
jest pożywienie dla przyzwoitego człowieka.
Tak upływał tydzień za tygodniem. Aż nagle w dniu świętego Pankracego wiatr ustał. W
dniu świętego Serwacego nastąpiła na morzu zupełna cisza i żaglowiec stanął
nieruchomo w miejscu. A w dniu świętego Bonifacego pan Kleks opuścił bocianie
gniazdo, ześliznął się po maszcie na pokład i oznajmił:
- Wpakowaliśmy się w strefę martwego wiatru. Możemy spokojnie spać aż do końca
maja.
Po tych słowach stanął na jednej nodze i natychmiast zasnął.
Kapitana i załogę ogarnęło przerażenie.
Wiadomo, że sfera martwego wiatru powstaje wskutek olbrzymich szczelin w dnie
morskim. Szczeliny takie wsysają znajdujący się nad nimi słup wody, od dna aż do
powierzchni, wraz ze wszystkim, co się na tej powierzchni znajduje.
- Musimy co prędzej uciec z tego fatalnego miejsca, inaczej będziemy zgubieni - rzekł
kapitan i wydał rozkaz, aby spuszczono łodzie ratownicze.
Ale marynarze, ufni w mądrość i wiedzę pana Kleksa, wzięli się za ręce i otoczyli go,
śpiewając chórem pieśń zaczynającą się od słów: "Ojciec Wirgiliusz kochał dzieci
swoje..."
Słońce stało się czerwone, niebo było jakby w płomieniach. Słoneczny poblask kładł się
purpurą na skrzydłach mew, które, przerażone własnym widokiem, krążyły ponad głową
pana Kleksa i rozpaczliwie skrzeczały.
Kapitan wykrzykiwał wciąż nowe rozkazy, ale nikt ich nie wykonywał. W końcu ochrypł,
usiadł na zwoju lin okrętowych i szklanym wzrokiem patrzył na tańczących marynarzy.
A pan Kleks stojąc na jednej nodze, z rozcapierzonymi rękami i z brodą skierowaną na
północ, spał najspokojniej.
Śpiew przerażonych marynarzy wzmagał się z każdą chwilą, aż przeobraził się w
nieopisany ryk. Ale martwa cisza przenikała do szpiku kości i nie można jej było niczym
zagłuszyć, jak również nie można było obudzić pana Kleksa.
Ponieważ cała uwaga skupiona była na osobie śpiącego uczonego, nikt nie spostrzegł,
że okręt powoli zaczął zapadać w głąb.
Zgroza osiągnęła swój szczyt.
Ale w tej właśnie chwili pan Kleks ocknął się i widząc nadciągającą katastrofę, zawołał
donośnym głosem:
- Wszyscy pod pokład! Zasunąć drzwi i uszczelnić otwory! Żwawo! I nie bać się! Jestem
z wami.
Marynarze tłocząc się i popychając zbiegli na dół. Ostatni zszedł kapitan i zatrzasnął za
sobą klapę. Pan Kleks wydawał zarządzenia, które załoga wykonywała z błyskawiczną
szybkością. Nawet kucharz zapomniał o swoich bajkach i na równi z innymi zabrał się do
pracy. Nie było słychać rozmów ani sprzeczek. Marynarze ze zwinnością kotów
przebiegali kajuty i zabezpieczali wnętrze okrętu przed zalewem. Pan Kleks, zaczepiony
ręką o belkę pułapu, kołysał się nad ich głowami i pilnie baczył, aby rozkazy były ściśle
wykonane. Tylko kuchcik Pietrek, najmłodszy ze wszystkich, nie mógł wytrzymać z
ciekawości. Przylgnął twarzą do szyby okienka okrętowego i wpatrywał się w przedziwne
obrazy, które jak w kalejdoskopie przesuwały się przed jego oczami.
Okręt wraz ze słupem wody wolno i łagodnie zapadał się w dół i Pietrek miał wrażenie,
jak gdyby zjeżdżał windą. Ściany wodne tworzyły studnię dookoła okrętu. Niebo u wylotu
tej studni stało się teraz czarne jak w nocy i migotało gwiazdami.
Pietrek z najwyższym zdumieniem obserwował niezrozumiałe zjawisko: otwór studni nie
zamykał się nad okrętem, tak jakby ściany dokoła były nie z wody, lecz ze szkła. Zresztą
nie tylko kuchcik Pietrek, ale w ogóle nikt, z wyjątkiem pana Kleksa, nie mógł i nigdy nie
będzie mógł tego pojąć.
Tymczasem okręt zapadał się coraz głębiej, a przed okrągłym okienkiem przesuwały się
dziwy morskie, znane tylko uczonym badaczom i bajkopisarzom.
Początkowo widać było jedynie wodorosty, zwierzokrzewy i ryby rozmaitej barwy i
kształtu, ale w miarę zanurzania się okrętu widoki stawały się coraz bardziej niezwykłe.
Głębię wód rozjaśniały zielonkawym światłem gwiazdy morskie, poszczepiane ze sobą w
długie, wirujące łańcuchy. Jeże i koniki morskie fosforyzowały żółto-niebieskim blaskiem.
W tej migocącej poświacie działy się rzeczy zapierające dech.
Wielkie skrzydlate ryby o dwóch przednich bawolich nogach toczyły zaciętą walkę ze
stadem dwugłowych żarłocznych trytonów. Ryby-nosorożce, ryby-piły, ryby-torpedy raz
po raz rzucały się w wir walczących i zadawały im śmiertelne ciosy. Od czasu do czasu
przepływały muszle, których jedyną zawartość stanowiło wielkie oko. Muszle otwierały
się, oko badawczo rozglądało się dokoła i szybko płynęło dalej.
Wkrótce obraz się zmienił. Pojawiły się włochate łby morskie, które pan Kleks nazywał
karbandami. Łby szczerzyły zęby, złożone z samych kłów, i wysuwały niezmiernie długie
jęzory, zakończone pięcioma pazurami. Wyłupiaste ślepia karbandów okolone były
rzęsami z kościanych ości, nos przypominał lwi ogon, a uszy poruszały się w wodzie
szybko jak dwa wiosła.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin