Gertler Stephanie - Dziewczyna Jimmy'ego.pdf

(986 KB) Pobierz
6607002 UNPDF
Stephanie Gertler
Dziewczyna
Jimmy'ego
1
Nazywam się Emily Hudson i mieszkam w Connecticut,
w starym kamiennym domu. Mój ogród, otoczony płotem
z szerokich białych sztachet, wzdłuż którego rosną różowe
azalie i niebieskie hortensje, nie należy do najpiękniejszych
w okolicy: krzewy są stare, drzewiasty bez sprawia wrażenie
wyczerpanego, wszędzie poniewierają się piłki futbolowe,
zniszczone wiaderka i szpadle. Na końcu żwirowego podjaz­
du obrzeżonego spękanymi płytami chodnikowymi stoi
słupek z koszem, do którego rzucają piłkę dwaj moi spoceni,
zarumienieni i rozebrani do pasa synowie. Trzeci syn,
z ołówkiem zatkniętym za ucho i puszką piwa imbirowego
stojącą w niebezpiecznej bliskości podręcznika, siedzi
w kuchni i uczy się biologii. Córka, najmłodsza z całej
czwórki, rozmawia na górze przez telefon. Nie widzę jej, ale
jestem pewna, że rozparta w odchylonym krześle opiera na
biurku bose stopy. Słyszę jej śmiech.
W kuchni, która jest ciemnozielono-niebieska i ma
dębową podłogę z szerokich desek, kroję paprykę i pomido­
ry, słuchając cicho sączących się z radia starych przebojów.
Przedwieczorne słońce, zasłonięte sosnami, które rosną
przed wykuszowym oknem, obsuwa się z nieboskłonu,
o czym mówią mi cienie tańczące na ścianie i złociste cętki na
blatach.
Stałam się ucieleśnieniem gospodyni domowej z wil­
lowego przedmieścia, beznadziejnie uwikłanej w rozkłady
lekcji, wizyty u ortodonty i kiermasze wypieków. W dodatku
wciskającej to wszystko pomiędzy chwile malowania. Ostat­
nio jeżdżę na urwisko wieńczące Cypel Toda i tam, na
punkcie widokowym, maluję obrazy olejne. Towarzyszą im
krótkie teksty, ponieważ nie wierzę, iż jeden obraz może
zastąpić tysiąc słów. Droga z New Canaan na Cypel Toda
w Old Greenwich zajmuje mi codziennie pół godziny. To tam
właśnie, w Old Greenwich, odkąd przyszłam na świat,
rodzice wynajmowali dom letni. I to tam właśnie dopuściłam
się pierwszego aktu nieposłuszeństwa, kiedy poszłam z kole­
gami nad staw.
— Zakazywaliśmy ci chodzić nad ten staw — powiedzie­
li rodzice. — Jest mulisty, pełen glonów i mogłabyś utonąć,
gdybyś do niego wpadła.
Ale wtedy, jako ośmiolatka, miałam wrażenie, że bardzo
pewnie stąpam po ziemi — kiedy wymykałam się nad staw,
kiedy bez obawy, że spadnę, wdrapywałam się na oślizgłe od
porostów głazy na plaży, kiedy z pasją i determinacją
grzebałam w piasku, pewna, iż dokopię się do Chin. Potem,
aż do niedawna, bałam się wniknąć w cokolwiek zbyt
głęboko, zapuszczać na obszary choćby pozornie niebez­
pieczne. Dopiero ostatnio kieruję kroki ku miejscom w mej
przeszłości, których prawdopodobnie powinnam unikać, ale
też spoglądanie za siebie zaczyna dostarczać mi pociechy, jest
bowiem znacznie łatwiejsze niż próby przeniknięcia wzro­
kiem przyszłości, owej kryształowej kuli, którą kiedyś, jak
sądziłam, mocno dzierżyłam w dłoniach, a którą teraz
wypełnia niepewność i mgła. Towarzyszy mi poczucie reali­
zmu, owa przybywająca z wiekiem średnim świadomość, iż
człowiek dotarł do rozwidlenia dróg i musi pomiędzy nimi
dokonać wyboru. Wiem aż nazbyt dobrze, iż spozieranie do
tyłu to jedyny pewnik, że wspomnienia są godne zaufania
i wierne, zależne tylko od sposobu, w jaki je postrzegam.
I dziękuję Bogu, że przynajmniej przeszłość rysuje się
wyraziście, skoro przyszłość bywa tak rozmyta.
Z Cyplem Toda wiąże się coś jeszcze. Coś, o czym jeszcze
kilka miesięcy temu usiłowałam nie myśleć, kiedy spo­
glądałam na horyzont, gdzie urywa się niebo, a zaczyna
morze, gdzie i niebo, i morze zlewają się w rozmazaną
nieskończoność. Przypominam sobie lato 1967, myślę o chłop­
cu, którego kochałam — chłopcu, który utrzymywał, że jest
Czirokezem. To było może jedyne kłamstwo, jakie mi
opowiedział. Miałam szesnaście, on zaś siedemnaście lat.
Znałam go i kochałam zaledwie cztery miesiące, ale ten okres
wydaje mi się wiecznością. Mieszkał z nami w domu letnim
przez tydzień poprzedzający jego wyjazd. Matka dała mu
pokój gościnny sąsiadujący z jej sypialnią. Zawsze czujna.
Bez przerwy zastanawiająca się na głos, dlaczego mieszka
z nami, a nie ze swoją rodziną.
Mówił ci kiedyś, dlaczego tu jest? dociekała.
Nigdy go o to nie pytałam, odpowiadałam zwykle.
To, że jest ze mną, uznawałam za naturalne i oczywiste.
Staliśmy razem na tych skałach, gdzie teraz przesiaduję
z paletą i pędzlem, wspominając chłopca, który był zarazem
czuły i brutalny. Tamtego lata, gdyśmy przytuleni stali na
skalach z widokiem aż po horyzont, miałam pewność, że
będziemy ze sobą wiecznie, kiedy jednak odjechał, a lato
zaczęło dobiegać kresu, mój optymizm ustąpił miejsca
innemu stanowi ducha, bo oto pomyślałam, że być może to,
co poczułam wobec chłopca, który podawał się za Czirokeza,
nie powtórzy się już nigdy ani z nim, ani z kimkolwiek innym.
Tę trzeźwiącą refleksję odrzuciłam od siebie z zaślepieniem,
na jakie może się zdobyć tylko niedojrzałość.
Jeżdżę teraz na Cypel Toda zimą, kiedy moje dzieci są
w szkole, jak również latem, gdy przebywają na obozie.
Rozstawiam sztalugi, drewniane składane krzesło, wyjmu­
ję paletę farb olejnych i maluję plażę, latarnię morską,
twory piaskowe i ludzi urządzających pikniki przy wy­
płowiałych do szarości wyschniętych stołach z drewna
sekwojowego.
Latem powietrze pachnie hot dogami i watą cukrową,
a plażę wypełniają dziewczynki w marszczonych kostiumi-
kach kąpielowych, takich samych jak ten, w którym kiedyś
uczyłam się pływać. Matki klęczą wzdłuż brzegu, pilnując
nagich dzieciaków taszczących ciężkie wiaderka z wodą.
Starsze kobiety, szczodrze wysmarowane olejkiem do opala-
nia, siedzą w grupkach; mają poopuszczane ramiączka
kostiumów, a ich staniki ciążą ku ziemi pod brzemieniem
obfitych biustów. Widzę nastolatki w bikini; mają jędrne
gładkie ciała pokryte równą opalenizną barwy tostu. Leżą na
ręcznikach kąpielowych ze swymi muskularnymi chłopa­
kami, ich palce splatają się w prażącym słońcu.
Zimą bywalcami plaży są starsi ludzie; okutani w grube
swetry jedzą kanapki zawinięte w folię i piją kawę z termo­
sów, które poza tym służą jako przyciski chroniące gazety
przed podmuchami wiatru. Jakiś staruszek usiłuje rozpalić
fajkę.
Lecz mimo że takie same są pory roku i tak samo słodki
zapach waty cukrowej, pomiędzy „dawniej" a „dziś" zaszły
zmiany. Bar przekąskowy bardzo się postarzał: jego lamino­
wany kontuar stracił kolor i usłał się dziurami, tablice
reklamowe wyblakły i zaczęły się złuszczać, poza tym zaś
władze miasta usunęły starą budkę telefoniczną, tę ze
stołeczkiem i czarnym aparatem dawnego typu, tę, w której
po wrzuceniu dziesiątki i zamknięciu drzwi włączał się
wentylator, tę, w której na podłodze czuło się wilgotny
piasek, jeśli człowiek wszedł na bosaka. Teraz są trzy wiszące
na ścianie nowiutkie lśniące aparaty z nierdzewnej stali, a do
tego tabliczka grożąca grzywną za wszelkie akty wandali­
zmu. Po prostu nie jest tak samo. Czasem, siedząc na swym
składanym krzesełku, czuję się jak duch sprawujący władzę
nad przeszłością. Pilnujący wspomnień w taki sam sposób,
jak niegdyś pilnowałam dzieci.
— Wracajcie! — wołałam machając ręką, kiedy zapusz­
czały się w morze za daleko. — Wracajcie! Kąpcie się tylko
tam, gdzie macie grunt!
Malując letnie pejzaże, maluję głównie własne wspomnie­
nia, kiedy jednak wracam zimą, widzę plażę taką, jaka
naprawdę jest — pustą i niepodbarwioną. Zimy pozwalają
mi zacząć na nowo z czystym kontem, białym płótnem.
Oczyścić wspomnienia z deformacji poczynionych przez czas
i postęp, przywrócić im rolę, którą — w moim przekonaniu
— powinny odgrywać. Chociaż czasem je kwestionuję,
zastanawiam się, czy nie są zaledwie snami.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin