Prezes bierze 900 pensji pracownika.pdf

(57 KB) Pobierz
Prezes bierze 900 pensji pracownika - co na to prezydent
Prezes bierze 900 pensji pracownika - co na to
prezydent?
Jak ratować USA przed zapaścią? Nie wystarczą cięcia budżetowe, dotyczące głównie środków na
edukację dla dzieci gorzej sytuowanych oraz badania i rozwój. Trzeba by raczej zmusić tych
najobrzydliwiej bogatych, żeby dołożyli się do uzdrowienia budżetu - zlikwidować ulgi podatkowe dla
wielkich korporacji oraz najzamożniejszych Amerykanów (prezes Wal-Martu zarabia... 900 razy tyle,
co przeciętny zatrudniony w jego korporacji). Niestety - tego nie potrafi nawet najpotężniejszy człowiek
w kraju, sam Barack Obama - pisze Michał Sutowski w Wirtualnej Polsce.
Co to jest polityka w USA? To taki sport, gdzie kilkuset ludzi spiera się miesiącami o budżet, a na
końcu i tak wygrywa Tea Party. Lekko zmodyfikowany bon mot Gary'ego Linekera pasuje jak ulał do
niedawnej debaty nad podniesieniem progu długu publicznego. Napięcie rosło, dyskusja przybierała
tony apokaliptyczne, Republikanów brytyjski dygnitarz nazwał nawet "pomyleńcami” - w ostatniej
niemal minucie zawarto "trudny kompromis". Bez lewicy Demokratów i bez... Tea Party.
Republikańska ekstrema gardłowała najgłośniej przeciw przedwczorajszemu porozumieniu - ale to to
tak naprawdę jej zwycięstwo. Znów cięcia socjalne i znów żadnych podwyżek podatków - mokry sen
amerykańskiej prawicy znów się ziścił - siłą większości Demokratów i resztką prezydenckiej charyzmy
Baracka Obamy.
W sytuacji kryzysowej nietrudno o moralny szantaż - zagrożenie USA niewypłacalnością okazało się
cepem na głowy wszystkich krytyków absurdalnego i niesprawiedliwego porozumienia
ponadpartyjnego. Demokratka Pelosi z troską napominała kongresmenów, by pomyśleli, co się stanie,
gdy USA będą niewypłacalne; jej republikański kolega Ryan z pseudopowagą ogłosił: - Obie partie są
odpowiedzialne za to bagno i obie muszą współpracować, żeby nas z tego bagna wyciągnąć. Trudno
w tej sytuacji nie zgodzić się z Katriną vanden Heuvel, redaktorką magazynu "The Nation”, że "obie
partie rozwiodły się ze zdrowym rozsądkiem”.
Za gigantyczny dług publiczny odpowiada kilka czynników - programy socjalne, ochrona zdrowia dla
emerytów i wydatki na edukację w stosunkowo najmniejszym stopniu. Nigdy dość przypominać, że
USA dekadę temu miały budżetową nadwyżkę – George W. Bush szybko sobie z nią poradził,
wprowadzając ulgi podatkowe dla najzamożniejszych Amerykanów i wielkich korporacji oraz
angażując kraj w dwie horrendalnie drogie wojny. Ustawodawstwo medyczne uczyniło z socjalnych
programów Medicare żyłę złota dla tych samych korporacji, które tak łatwo dziś unikają płacenia
podatków. Rozwarstwienie dochodowe rośnie w USA w zastraszającym tempie - 40 lat temu prezes
General Motors zarabiał 60 razy tyle, co jego pracownik. Dziś prezes Wal-Martu zarabia... 900 razy
tyle, co przeciętny zatrudniony w jego korporacji. W 2005 roku 21,2% narodowego przychodu
skupione było w rękach... 1% obywateli. Te wszystkie tendencje narastają, spadają za to płace realne
słabnącej klasy średniej.
Dziś USA ma prawie 9% bezrobocia, a obecny wzrost gospodarczy praktycznie nie kreuje nowych
miejsc pracy. Mimo to, obie partie zgodnie uznają redukcję deficytu budżetowego za polityczny
priorytet, z kolei agencje ratingowe – te same, które do ostatnich dni przed krachem z 2008 wysoko
waloryzowały najbardziej ryzykowne, a wkrótce śmieciowe, instrumenty finansowe – groziły obniżką
ratingu amerykańskiego długu, jeśli za dwupartyjnym porozumieniem nie pójdą radykalne cięcia
budżetowe...
Czy ktoś coś z tego rozumie? Gospodarka USA potrzebuje konsumpcji, której nie zapewnią spadające
dochody klasy średniej – próba ominięcia problemu kredytem już raz zakończyła się katastrofą.
1
Długofalowe zmniejszenie deficytu jest oczywiście wskazane, ale nie uda się z pewnością, jeśli
budżetowe cięcia zarżną w międzyczasie głównego beneficjenta amerykańskiego socjalu – i tak
biedniejącą klasę średnią. Amerykanie nigdy nie dopną budżetu, jeśli nie dołożą się do niego
najbardziej zamożni - w warunkach amerykańskich oznacza to: obrzydliwie bogaci. Mimo tego,
prezydent Obama kupił republikańską opowieść o deficycie, jako głównym problemie i rządzie w
Waszyngtonie, który jest zawsze źródłem problemów, a nigdy rozwiązaniem. Ile warte dziś jest jego
hasło: "wygrajmy przyszłość”, skoro gigantyczne cięcia dotyczą m.in. środków na edukację dla dzieci
gorzej sytuowanych oraz badania i rozwój? Po zaplanowanych cięciach ich udział w budżecie będzie
jednym z najniższych od kilku dziesięcioleci.
Komentator "Sueddeutsche Zeitung" trafił w sedno: okazało się, że najpotężniejszy człowiek w kraju
nieograniczonych możliwości nie potrafi zmusić najbogatszych, żeby dołożyli się do uzdrowienia
budżetu. I choć Tea Party raczej nie wygra najbliższych wyborów prezydenckich - Republikanie, licząc
na zniechęcony elektorat Obamy wystawią zapewne umiarkowanego kandydata - to "herbaciane”
pomysły ekonomiczne wciąż wiodą prym. Niskie podatki dla wielkich korporacji, niskie (albo żadne)
wsparcie dla zdecydowanej większości Amerykanów, tych poniżej progu ćwierć miliona dochodu
rocznie.
Warto się uczyć od Tea Party, choć może niekoniecznie ekonomii – na amerykańskiej lewicy powstał
właśnie nowy ruch. American Dream Movement ma ambicje "dociskać” prezydenta i Demokratów,
odwołując się do ideałów, na których Baracka Obamę wyniesiono do władzy: przyzwoitych miejsc
pracy, dostępnej edukacji, godnej emerytury, bezpiecznej przyszłości dzieci i całych społeczności. Być
może to ADM – poprzez zorganizowaną presję, pikiety, demonstracje, listy i akcje internetowe –
zadecyduje, czy "śmiałość nadziei” okaże się czymś więcej niż pustą obietnicą. Prezydent Roosevelt
w odpowiedzi na propozycje lewicowych reform odpowiedział ponoć związkowcom: "świetny pomysł.
Wyjdźcie na ulice i zmuście mnie do tego”. Wyszli. Wtedy się udało.
Michał Sutowski specjalnie dla Wirtualnej Polski
(wp.pl)
2011-08-03 (08:11)
2
Zgłoś jeśli naruszono regulamin