Wojciech Kowalczyk (Kowal) - Prawdziwa historia.doc

(1085 KB) Pobierz
KAŻDY ma w życiu dzień, który wszystko zmienia

KAŻDY ma w życiu dzień, który wszystko zmienia. Ja też taki miałem, nawet pamiętam datę - 20 marca 1991 roku. Przyjechał chłoptaś na europejskie salony, w koszulce z zaklejoną reklamą i zapakował dwie bramki. I to komu! Sampdoria to była wtedy jeśli nie najlepsza, to jedna z najlepszych drużyn świata - zdobywca PZP, przyszły mistrz Włoch. Nikt nam, legionistom, nie dawał szans na awans do półfinału Pucharu Zdobywców Pucharów. Gdy działacze usłyszeli, że chcemy negocjować premie za awans, kpili z nas pod nosem.

- Ile chcecie? - zapytali. Gdybyśmy krzyknęli, że po milionie dolarów byłoby w porządku, to by podpisali! Rzuciliśmy sumę równie abstrakcyjną.
- Jeśli awansujemy, chcemy po dziesięć tysięcy dolarów na głowę - powiedział Krzysiek Budka, kapitan zespołu.
- OK - padła odpowiedź. No kochani, tu was mamy! Już wtedy czułem, że ta kasa będzie moja.
W pierwszym meczu miałem nie grać, ale Andrzej Łatka doznał kontuzji. Wszedłem za niego, w rewanżu też wystąpiłem, już od pierwszej minuty. Nikt w zespole nie miał pretensji, że gram, bo byłem... lubiany. No, taki chłopak od wszystkiego, co potrafi wszystko zorganizować, a i na piwo pójdzie po treningu. Lubiliśmy się wtedy spotykać, w dużej grupie. To była atmosfera! Patronat nade mną objął Darek Czykier.
Gdy przyszło już wyjść na boisko w Genui, nie miałem żadnej tremy. Nigdy przed meczami się nikogo nie bałem. Tu może tylko była we mnie pewna rezerwa, bo rywali wcześniej oglądało się w kolorowych pismach. No i ten stadion, to było to - świetne miejsce, aby przedstawić się ludziom. - Dzień dobry, nazywam się... - powiedziałem w 19 minucie meczu, gdy minąłem trzech makaroniarzy i nie dałem szans Pagliuce na interwencję. - ...Wojciech Kowalczyk - dodałem zaraz po rozpoczęciu drugiej połowy, gdy "ukłułem" ponownie. Poszło dośrodkowanie z prawej strony, od Leszka Pisza. Nie wiem, czy ta piłka była adresowana do mnie. W każdym razie... przyjąłem ją ręką. To znaczy bardziej ona mnie trafiła, bo nie wykonałem żadnego ruchu. Sędzia nie zareagował, a ja miałem przed sobą tylko bramkę i bramkarza. Nie miałem wątpliwości, że będzie gol. Głupio by to wyglądało, gdybym zaczął cieszyć się przed strzałem, ale w zasadzie mogłem - mając tyle miejsca, wiedziałem, że trafię. Tak! Wojciech Kowalczyk tego dnia przestał być anonimowym młokosem z wąsem. - Rany Boskie, przecież to wszyscy oglądają! Tata, mama, koledzy z osiedla! - pomyślałem po minucie. 20 marca to moje piłkarskie urodziny. O kasie się w takich momentach nie myśli, choć miałem 10 tysięcy dolców - pieniądze wtedy niewyobrażalne dla ludzi w moim wieku - w kieszeni.
Wiadomo, jaka była końcówka tego meczu. Czerwona kartka dla Maćka Szczęsnego - nikt nie miał do niego pretensji, bo i tak wybronił nam mecz - i Marek Jóźwiak między słupkami. "Beret" był z siebie strasznie dumny, nawet złapał jedną piłkę. - Jestem jedynym bramkarzem, który nie dał się pokonać w europejskich pucharach! - chwalił się. A ja... zostałem sam, no, jeszcze z bólem. Nawet nie poszedłem na kolację, bo z powodu kontuzji musiałem leżeć w pokoju. Miałem kompletnie rozwaloną nogę. Tylko w pewnym momencie ktoś zapukał:
- Kto tam?
- Ty, młody, otwieraj, bo sobie tę kasę weźmiemy!
Okazało się, że przyniesiono mi pięćset dolarów dodatkowej premii od Andrzeja Grajewskiego. Jedyny raz w życiu dostałem kasę od razu po meczu. Miałem dziesięć tysięcy pięćset dolarów. Nieźle, jak na chłopaka, który dopiero przedstawił się publiczności. - Zobaczycie, to dopiero początek! - powiedziałem sam do siebie.
Idę ulicą, chłopaki z osiedla sie na mnie patrzą, troche inaczej niż zwykle.
Nie wiem, czy to nie za duże słowo, ale może sa dumni. Już wczesniej na Bródnie byłem popularny. Ludzie cieszyli się, że gość z ich bloku - a blok mam spory - gra w piłkę, w dodatku w Legii. I do tego kręci Włochami, jak kolegami z podwórka!
Z moim przyjściem do Legii było tak, że w zasadzie już miałem przygotowane wszystko z Polonią. Grałbym na Konwiktorskiej, choć kibicowałem Legii. No, ale skoro zgłosiła się Legia, to decyzja mogła być tylko jedna - idę! Zawsze byłem kibicem tego klubu. Chodziłem na mecze jeszcze, gdy mieszkałem na Woli, gdy nie miałem 11 lat. Tata razem z kolegami szedł na stadion, to i ja się gdzieś tam pałętałem. A potem to już były wycieczki z Bródna, wesołym autobusem. Takim wesołym, w którym czesto się coś psuje, coś wypada. Ja też nim jeździłem, też czasami cos psułem. Taki bylem - zwyczajny.
Gdy zgłosił się pan Olędzki, to już wiedziałem, że w Legii bede grał.
Wprawdzie czekał mnie jeszcze decydujacy test - mecz sparingowy sprawdzanych zawodników kontra Legia - ale wiedziałem, że go zdam celujaco. Nawet opiłem ten sukces! Dzień przed meczem zorganizowalismy z dwoma kolegami małą imprezkę i... wznieslismy toast za moja gre na Łazienkowskiej. No to skoro
już przyjałem gratulacje, to jak mogłem dać plamę? Nie moglem! Nie dalem! Bylem w Legii!
Całe moje dzieciństwo bylo jednym wielkim dążeniem do gry na Łazienkowskiej. Szybko wyszło na jaw, że skończyłem tylko sześć klas szkoły podstawowej. Szkoła... komplikowała mi plany treningowe. Mialem wybór - albo zostane pilkarzem, albo magistrem. Czasami tylko wpadałem na WF i pomagałem chlopakom wygrać ważny mecz.

- Kowalczyk! - mówila nauczycielka. - Nie ma! - odpowiadała klasa. To było tak oczywiste, jak piatka z WF. W końcu już przestali czytać moje nazwisko, a ja... raz na jakiś czas wpadałem. - On jest! - poprawiała nauczycielkę klasa, gdy o mnie zapominano. Byłem lubiany, choć nietypowy. Nikt jednak nie miał ze mna problemów. Tyle tylko, że mnie nie było. Wiadomo - rano ciekawe filmy w kinie, później treningi. Zawsze bylem najlepszy, wygrywałem wszystkie turnieje i wiedziałem, że będę piłkarzem. Goraco miałem tylko raz w miesiącu, gdy były wywiadówki. Zdarzało się oberwać sznurem od żelazka. No bo rodzicie myśleli, że ja się normalnie uczę.

- Idę do szkoły! - krzyczałem na odchodnym, każdego ranka, zarzucajac
plecak.
- Powodzenia! - zegnano mnie.

Raz była nawet taka sytuacja, że na trzy dni uciekłem z domu. Pojechałem do... rodziny. - Cześć, rodzice mnie przyslali na trzy dni - powiedziałem. A chodzilo o to, że po wywiadówce miałbym areszt domowy. Tymczasem Olimpia rozgrywała ważny mecz. No i rodzice znalezli mnie dopiero na murawie. Musialem byc pilkarzem!

- Szkoła mi chleba nie da, tylko piłka! - powtarzałem.
- Przecież w piłce kasa jest za granicą - powtarzali mi koledzy.
- No własnie! - odpowiadałem.

Moje Bródno to przyjaźnie na całe życie, osiedlowe walki, gra w kapsle,
piłkę i tenisa. Niczego nie żałuje. Że nie zostalem magistrem? Znam
magistrów, których za mądrych nie uważam. Sam nigdy głąbem nie byłem. Z polskiego, matematyki czy geografii byłem jednym z najlepszych w klasie. Potem tylko do tej nauki zniechęciła mnie chemia i fizyka. No i raz powtarzałem klasę, bo po przeprowadzce z Woli na Bródno nie mogłem sie w nowej szkole zaaklimatyzowac. Nie to, co... w Legii! Ale o tym nastepnym razem.

 

LEGIA? Od razu mnie wszyscy polubili. Przyszedłem na Łazienkowską pod koniec 1990 roku. Mieliśmy taki mecz Pucharu Polski, z Zagłębiem w Wałbrzychu. Wygraliśmy. Podróż była na tyle wesoła, że w Warszawie niektórzy koledzy już wypadali z autobusu. Pewnie wszyscy się zdziwią, ale najbardziej niedobrze zrobiło się Maćkowi Szczęsnemu. To dziwne, bo Maciek był zawsze poza grupą. Wtedy jeszcze tego nie wiedziałem, ale z czasem się zorientowałem. - Znowu go nie ma - myślałem, podpalając papierosa na kolejnym potreningowym spotkaniu. Pewnie wielu zdziwi słowo "papieros". Zacząłem palić, gdy miałem 18 lat. Spotkałem znajomego. - O, ty palisz?! - zapytałem. - Daj spróbować! - padło po chwili. No i tak się wciągnąłem. W Legii to nie był problem, bo wtedy było niewielu... niepalących. Chociaż oczywiście w szatni nikt nie kurzył.

Mecz z Zagłębiem w Wałbrzychu był ostatnim w roku i ostatnim Romka Koseckiego w Legii. W autokarze przechodziliśmy roztrenowanie połączone z pożegnaniem "Kosy". "Szczęśniak" w nim uczestniczył, choć na co dzień to rozmawiał chyba tylko z... żoną i słupkami. Ja tam z nim zawsze miałem dobre układy, ale z nim było tak: trening, prysznic, białe renault i w długą! Tego dnia siedziałem w środku autokaru i nie wychylałem się, bo byłem nowy. Wałbrzych - koledzy otwierają piwa. 20 kilometrów od Wałbrzycha - kolejne. 40 kilometrów - kolejne. A do Warszawy kawałek drogi jest! Już byliśmy na "katowickiej", gdy... zostałem zaproszony do tańca. Zaproszenie przyjąłem. To było tak...

- Młody, choć no tutaj! - krzyknął bodajże Darek Czykier.

Młodemu nie trzeba było powtarzać dwa razy. Po chwili integrowałem się już z grupą. Młody się spodobał! Młody nie pęka! Młody jest normalny! Młody... pije! Ale to było tylko piwo. Trenerzy nie zwracali uwagi, bo to był ostatni mecz w roku, potem czekały nas urlopy. A ja wkupiłem się w łaski na dobre, choć ekipa się wnet zmieniła. Później, po sezonie, "Piszczyk" poszedł na zesłanie do Motoru Lublin, Iwanicki wyjechał, Kubicki wyjechał. W zasadzie niewielu nas zostało. Do Pisza i Czykiera trener Stachurski podobno miał pretensje, że gdzieś poszli na miasto przed finałem Pucharu Polski. Tak, jak gdyby w Spale dało się iść na miasto... To fizycznie niemożliwe, dopóki nie wybudują tam miasta!

Warto jeszcze wrócić do tego meczu w Wałbrzychu. Mało kto wie, ale... tam strzeliłem swojego pierwszego gola dla Legii. Wróciłem do Warszawy, rodzina nie spała, bo wszyscy przeżywali mój debiut.

- Grałeś? - spytał tata.

- Grałem - odpowiedziałem krótko.

- I jak? - ciągnął temat.

- Dobrze, 90 minut, strzeliłem gola - tyle powiedziałem i położyłem się spać. No to następnego dnia mój tata pobiegł do kiosku i kupił wszystkie możliwe gazety. Bierze pierwszą - nic o Kowalczyku, drugą - nic, trzecią - nic, czwartą - nic. Wszyscy napisali, że gola zdobył Iwanicki i tak już zostało, nawet w poważnych książkach! A to jakiś dziennikarz z Wałbrzycha pomyślał, że jak gola strzelił ktoś z wąsami, to na pewno Iwanicki. Nic z tego, to byłem ja! Mój tata nawet zadzwonił do "Przeglądu Sportowego". - Co wy wypisujecie? Mój syn, Wojtek Kowalczyk, strzelił gola dla Legii, a wy żeście napisali, że Iwanicki. Amatorka! Błąd za błędem! Dno! Żenada! Kompromitacja! - mówił. Nawet potem wydrukowano tę wypowiedź. A historia... powtórzyła się. Kilka miesięcy później był mecz z ŁKS. Wszyscy napisali, że gola zdobył... Iwanicki z rzutu wolnego, a tymczasem ja uderzyłem dośrodkowaną przez niego piłkę głową. Tak to "Kowal" promował Iwanickiego.
 

 

MAŁEM SZCZĘŚCIE, że ten mecz z Sampdorią przyszedł tak szybko. Dzięki temu moja pozycja z dnia na dzień umacniała się stopniowo. Co tu dużo mówić, byłem ważnym ogniwem drużyny. Sprzęt jeszcze przez jakiś czas za starszych kolegów nosiłem, ale... już niezbyt długo. Pamiętam, że nawet w Genui targałem torby. Skoro taki Leszek Pisz ich nie wziął, to było dla mnie jasne, że po nie nie wróci w najbliższym czasie. Ale po jakimś czasie jak widziałem stojącą torbę, to mówiłem: - O, torba stoi! Inni młodzi musieli się zreflektować, że przecież noszenie sprzętu mogłoby źle wpłynąć na moją formę. A gdyby ktoś się notorycznie nie domyślał, to by pewnie nie grał.

Zresztą, niektórzy młodsi zawodnicy byli w kilku kwestiach lepsi ode mnie. Pamiętam, jak przyszedł jeden z nich na trening. Napruty! Wchodzi do szatni i jeszcze jakoś się trzyma, choć widać, że w nogach ma z osiem meczów, oczy równie zmęczone. Idziemy na trening. Nie wiem, czy to słoneczko tak go trzepnęło, ale gościu kamuflował się coraz słabiej. Myślał, że trenerzy nic nie zauważą. Początkowo szło nieźle. Ustawiliśmy "dziadka" i kopiemy w kółko. On nie może wyjść ze środka przez kilka minut. - Pięćdziesiąt sześć, pięćdziesiąt siedem... - słychać odliczanie przy każdym kopnięciu piłki. W końcu poszła szybka wymiana. Tak się chłopak zakręcił, że... z rozpędu przywalił głową w kraty. Nie to było jednak najgorsze. On w tych kratach utknął! - Kurwa, nie mogę wyciągnąć głowy! - bełkotał. Trener patrzy, a nawalony piłkarz w połowie jest na boisku, a w połowie na trybunach! - Nie rób jaj, wychodź - mówimy. - Jak wychodź, jak kurwa łeb mam między kratami?! - pytał. W końcu wydostał się z pułapki, choć równie dobrze mógł pójść w drugą stronę - od razu na trybuny. Tego dnia dostał wolne.

Nieuchronnie zbliżał się termin półfinału Pucharu Zdobywców Pucharów. Oprócz nas do tego etapu awansowała Barcelona, Juventus i Manchester United. Miała być jeszcze Sampdoria i wszystko git. Tymczasem taki obciach - w półfinale jakaś tam Legia, z jakiejś tam Polski, z jakimś tam Kowalczykiem w ataku. Najpierw było losowanie. Strasznie chciałem trafić na Barcelonę. Pod względem sportowym losowanie nie miało żadnego znaczenia, ale ta Barcelona we mnie tkwiła. Czułem, że nadszedł czas, aby... zagrać na Camp Nou. Siedziałem ze swoją paczką przy placu Konstytucji, w Horteksie na lodach. Nagle wiadomości sportowe w radio. Kelner na nasze życzenie podgłosił. - Teraz podajemy wiadomość dnia. Legia Warszawa w półfinale Pucharu Zdobywców Pucharów zmierzy się ze słynnym angielskim Manchesterem United. Pierwszy mecz odbędzie się przy Łazienkowskiej - dopłynęło do nas z głośników.

- Dobra, wszystko jedno. Old Trafford też jest ładne - powiedziałem. Skoro byłem taki bezczelny, że dokopałem Sampdorii, to teraz nie mogłem bać się losowania. Jeszcze przed meczem mieliśmy z działaczami Legii identyczną rozmowę jak przed rywalizacją z Włochami.

- Ile chcecie? - zapytali. Myśleliśmy, że znowu potraktują nas jak frajerów i zgodzą się na każdą sumę.

- Po dwadzieścia tysięcy dolarów na głowę - palnął na pewniaka Budka.

- Nic z tego!!! - usłyszęliśmy w odpowiedzi. Widać było, że premie za Sampdorię troszkę uszczupliły budżet.

- Ale przecież to półfinał Pucharu Zdobywców Pucharów! Musimy dostać więcej niż za ćwierćfinał - kontynuował Budka.

- No to ile chcecie? - chyba w końcu wychodziło na nasze.

- Piętnaście tysięcy dolarów na głowę - stwierdził nasz kapitan.

- Ech, dobra... - i wszystko jasne!


 

 

Takich gwiazdeczek, co błyszczały raz w życiu, było tysiące. - Kowal, weź usadź tych Angoli, zrób im Heysel - mówili mi koledzy. To był czas, gdy angielscy kibice mieli na sobie jeszcze kary za tamte wydarzenia z Brukseli. No i na Legii do pewnego momentu robiliśmy im Heysel. 41 minuta - Jacek Cyzio wali na 1:0. Jest! - Sampdoria, powtórka z Sampdorii! Ta drużyna jest szalona i nikt nie wie, na co ją jeszcze stać! - myślałem sobie wtedy na boisku. I jestem pewien, że pozostali legioniści mieli wtedy w głowie: - Sampdoria, powtórka z Sampdorii!

Znowu strzelamy gola do przerwy, znowu 1:0 u nas i wystarczy dotrzymać do końca wynik, a potem na pewniaka jechać na rewanż. No to się natrzymaliśmy wyniku... Anglicy wznowili od środka, poszła piłka do Lee Sharpe'a, ten skręcił Arka Gmura i dośrodkował - 1:1. Potem prasa pisała, że to wszystko przez Arka, bo po golu Jacka Cyzio przez całe boisko zasuwał, żeby go ucałować. Prawy obrońca do lewego napastnika. A jak go mógł nie ucałować!? Szwagier szwagra?! Szwagier szwagra w półfinale Pucharu Zdobywców Pucharów?! Nikt nie popełnił błędu, po prostu Manchester strzelił gola, jak setkom innych drużyn.

- To się kurwa nagraliśmy - pomyślałem. I w tym momencie Marek Jóźwiak wyciął Anglika wybiegającego na czystą pozycję. Czerwona kartka w 44 minucie! Cztery minuty przed przerwą mieliśmy 1:0 i wystarczyło przeczekać kilkaset sekund. Zrobiło się 1:1 i kończymy w dziesiątkę, momentalnie zawalił się mecz. W szatni grobowa cisza. Mamy remis z Manchesterem United, ale każdy załamany. Marek Jóźwiak siedzi z boku i płacze. Normalnie ryczy. Ech, mógł mu ten sędzia nie dawać czerwonej! Nie było szans na dobry wynik - ten płacz, ta cisza. Ktoś spuścił powietrze, czekaliśmy na egzekucję. Manchester nawet nic wielkiego nie zagrał. Ot, zrobił dwie akcje i strzelił jeszcze dwa gole.

Plus taki, że w rewanżu nie mieliśmy nic do stracenia. Już na rozgrzewce szok. Ci ludzie przyszli na mecz z Legią, choć Manchester już ma awans w kieszeni! Komplet ludzi! Widać było, że to inny świat piłki. Właśnie na rozgrzewce uderzyłem piłkę w nietypowy dla siebie sposób - z przewrotki. Nigdy tego nie robiłem, bo bałem się, że się połamię. A tu jedna próba i od razu gol. Tysiące ludzi zaczęło bić brawo, przeszedł taki przyjemny szmerek. - Oho, widzę, że żyjecie. To ja was tu jeszcze uciszę! - stwierdziłem. Uśmiechnąłem się sam do siebie. Coś we mnie wstąpiło. - To ja was tu jeszcze uciszę! - powtórzyłem. Skoro Manchester może mieć boisko-kartoflisko (a takie miał), to może mieć i piłkarzy-frajerów.

Mecz zaczął się tak, że przez pierwsze 20 minut może raz wyszliśmy z połówki. Potem wszystko wróciło do normy, normalna walka. Dostaliśmy gola, potem strzeliliśmy. Jacek Bąk wybił piłkę na uwolnienie, w kierunku Pallistera. Wziąłem go na plecy, przyjąłem piłkę na klatę, on mnie gdzieś tam kopnął, ale piłki nie wybił. Pojechałem na szybkości. Byłem sam na sam. - Gdzie strzelać? - to była pierwsza myśl. - W długi! - to była druga. No to strzeliłem w długi... Piłka poleciała między nogami bramkarza w sam środek. Cóż, trochę farta też trzeba mieć. Ale co tam, potem cwaniakowałem, że na spokoju założyłem gościowi siatę! A stadion, tak jak sobie obiecywałem, ucichł. Tu was mam!

 

 

Po meczu z Manchesterem United, mimo że odpadliśmy, w szatni panowała radość. 1:1 na Old Trafford to nie taki zły wynik, niektórzy spodziewali się premii za ten remis. Świetny mecz zagrał wtedy Zbyszek Robakiewicz. Z powodu czerwonej kartki zagrać nie mógł Maciek Szczęsny. Wiadomo, jak oni dwaj na siebie patrzyli. Wtedy górą był "Robak". My, piłkarze, cieszyliśmy się, że mamy dwóch znakomitych bramkarzy. Prywatnie każdy wolał Zbyszka. Jego żona świetnie przygotowywała ryby, a że rybka lubi pływać, to chętnie go odwiedzaliśmy. Szczęsny miał swoje grono, spoza drużyny, i też na pewno nie prowadził życia ascety. Był trochę na straconej pozycji przez to, że nie imprezował akurat z nami.

Często mnie pytano: - Ty, Wojtek, kto jest lepszy? Robakiewicz czy Szczęsny? Moim zdaniem od meczu z Sampdorią Maciek przestał bronić. Sprawiał wrażenie rozżalonego, obrażonego na cały świat, że przyszedł czas Zbyszka. A prawda jest taka, że Robakiewicz to był jedyny bramkarz, który... nie siadał na dupę. Szczęsny był przewidywalny do bólu. Wiadomo, że to oczytany człowiek, więc robił wszystko dokładnie tak, jak w książce. Jak w podręczniku piłkarskim! A wystarczyło zrobić coś niekonwencjonalnie i był bezradny. Machnąłem nóżką i już siedział. A z "Robakiem" nigdy się nie wiedziało. Czasami puścił coś, czego Maciek by nie puścił, bo było zbyt książkowe. Jednak czasami bronił coś ponadto. Oczywiście "Szczęśniakowi" też się zdarzały głupie bramki. Coś o tym może powiedzieć Piotrek Jegor, choć nie wiem, czy dobrze widział, bo do bramki miał ze czterdzieści metrów.

Siadanie na tyłku nie było jedyną wadą Szczęsnego, mimo wszystko wielkiego bramkarza. Kilka lat później, za kadencji trenera Apostela, reprezentacja Polski poleciała do Brazylii. I bramki zawalił Maciek. Chodzi o to, że on uparł się, aby przy rzutach rożnych brać obrońcę tylko do jednego słupka, drugi pozostawiał odkryty. No i ZAWSZE dostawał w ten odkryty róg gola. Nic się nie uczył, nie wyciągał wniosków. - Jeden do słupka! - wrzeszczał przy rzutach rożnych chyba już do końca kariery.

Cała grupa była od Maćka oddzielona, ale wszyscy go doceniali. Był jeszcze trzeci bramkarz, Marcin Muszyński, ale to był chłopak znakomity do wszystkiego, poza graniem w piłkę. Tego specjalnie nie potrafił i nawet się z tym nie krył. Gdy w Manchesterze siedział na ławce, to później śmiał się, że w czasie meczu miał serce w gardle, czy "Robakowi" się nic nie stanie. Pewnie wolałby zobaczyć znowu Marka Jóźwiaka w bramce, niż samego siebie.

Mnie w szatni na Old Trafford nie interesowała kwestia "Robakiewicz kontra Szczęsny". Siedziałem tak sobie i myślałem: - Sampdoria, Manchester. Dopiero co Bug Wyszków i Mazur Karczew. Manchester, Karczew. Jezu, jakie to wszystko jest pomieszane!

To był chyba jedyny moment w moim życiu, gdy byłem wszystkiego ciekaw. - Co się teraz stanie? Co dalej? Co o mnie napiszą gazety? Co powiedzą w telewizji? Co na to moja rodzina? Co na to koledzy? - mnóstwo pytań przechodziło przez głowę. Legia zapakowała się do samolotu do Polski, a ja... do Irlandii, na zgrupowanie reprezentacji olimpijskiej. I wciąż pojawiały się kolejne pytania. Królestwo za "Przegląd Sportowy"! Byłem tak potwornie ciekaw, co się dzieje w Polsce. Po meczu z Sampdorią "PS" dał tytuł, który utkwił mi w pamięci na całe życie: "Chłopak z Bródna królem Genui". To zdanie chodziło mi po głowie, w dodatku ten Manchester. Stało się, robię karierę. Jestem kimś.
 

 

Jadąc na zgrupowanie reprezentacji olimpijskiej, miałem mieszane uczucia. Z jednej strony - wspaniale, kolejny krok w karierze. Z drugiej strony, wciąż ta pożerająca mnie ciekawość, co mówi się w Polsce. A raczej - co o mnie mówi się w Polsce. Potęgowały to odprawy trenera Janusza Wójcika. Nie znaliśmy się jeszcze wtedy prawie w ogóle. A on ciągle powtarzał: "Przyjechaliśmy do Irlandii wygrać. Jak zremisujecie, to jesteście pedały. Patrzcie na Kowala i Legię. Dali wycisk Manchesterowi United! Kowal i Legia, Kowal i Legia, Kowal i Legia!". Była we mnie ta duma - Kowal i Legia. Chłopaki byli z jakichś Górników Zabrze i Olimpii Poznań, więc mogli nie wiedzieć, o co chodzi. Pokazałem im - gol, asysta, najlepszy na placu. Oto Kowal, oto Legia!

Byłem pewny siebie. Ludzie wokół mnie byli... pewni mnie. Oho, coś nam tu rośnie, coś rośnie! Coś, co uratuje polski futbol. Jakiś nowy Boniek!

Po meczu z Sampdorią, wracając do domu, podjechałem taksówką z tyłu bloku, nie chciałem się rzucać w oczy. Jakoś dziwnie się czułem. Wiadomo, że kumple czekali, więc chwilę pogadaliśmy. - Ty, ale jeszcze będziesz grał z nami w piłkę? - pytali. - Nie, teraz będę grał tylko z Viallim i Mancinim - wypaliłem. - Kowal, nie pierdol! - odpowiedzieli. No i się umówiliśmy. Dzień po meczu z Sampdorią spędziłem na boisku pod blokiem. Grałem ubrany w koszulkę Manciniego. Ktoś może to sobie dziś wyobrazić? Zawodowy piłkarz na osiedlowym placyku. Dla mnie to było normalne. Nawet chciałem podkreślić, że to ja strzeliłem te dwa gole Sampdorii - jak gdyby koledzy tego nie wiedzieli - i stąd ta koszulka, oryginalna, prosto od magazyniera z Genui - zorganizował ją dla mnie Andrzej Grajewski. Wtedy na boisku nie było jak się wymienić, bo Włosi byli wściekli, a publiczność ciskała w nas monetami, zapalniczkami, butelkami. Nie pamiętam, jak mi poszło dzień później na Bródnie. Pewnie coś strzeliłem i pewnie moja drużyna wygrała. Bo moja drużyna zawsze wygrywała! Graliśmy tak długo, aż wynik się zgadzał.

Po Manchesterze byłem już spokojniejszy i nie było we mnie tej skromności schowanej w taksówce z tyłu bloku. Mogłem afiszować się ze swoimi sukcesami. Najpierw Anglicy, później olimpijska. Coś się zaczyna wokół mnie dziać! Jednak to nie było tak, że odbiła mi sodówka. Miałem jeszcze zaległe imieniny Wojciecha zaraz po powrocie z Manchesteru, więc koniecznością było zorganizowanie czegoś. No to ruszyliśmy z kumplami w tango, trzeba było to wszystko odreagować. Poza tym cały czas jeździłem autobusem. Lubiłem, bo można było w spokoju poczytać sobie gazetkę. A że Andrzej Łatka mieszkał na Pradze, bodajże przy Stalowej, to często się spotykaliśmy w autobusie numer 162. Gość, który walnął gola Barcelonie z gościem, który powtórzył jego wyczyn z Manchesterem patrzący, czy kanar nie wchodzi, bo akurat zapomnieli biletu... Kibice czasami zagadywali nas w środkach komunikacji miejskiej, ale rzadko. Polacy wolą szeptać: - Ty, to on! W Hiszpanii dostałbym plaskacza w plecy połączonego z powitaniem.

Po jakimś czasie miałem już znajomego taksówkarza z Bródna. Był u mnie... na etacie. Nigdy nie włączał licznika, tylko płaciłem mu dniówki. Ile mu dałem, tyle brał. Wiedział, kiedy mnie zawieźć na Legię, kiedy odebrać. Miał cały plan tygodniowych treningów. Na pewno stratny nie był!

 

 

W tamtych latach liga polska była zdecydowanie silniejsza niż obecnie. Teraz wszyscy pieją z zachwytu, że wyeliminowano po dogrywce dziewiąty zespół ligi włoskiej, który nie ma w składzie trzech poważnych piłkarzy. Wtedy było inaczej. Doszło do tego, że Legia, która dokopała Sampdorii, rok później broniła się przed spadkiem. Inna sprawa, że to już nie był ten sam zespół. Co tu dużo mówić - grali wszyscy, którzy byli w klubie, bo brakowało szrotu! Gdyby wymieniać poważnych piłkarzy to byłem ja, Zbyszek Robakiewicz, Darek Czykier i Jacek Sobczak. Później przyszli jeszcze Jacek Zieliński i Krzysiek Ratajczyk.

Trener też był, jaki był - Etmanowicz, który wziął swoich ludzi z rezerw. Jednak to był śmieszny zespolik! Modzelewski czy nie Modzelewski, jakiś Wójcik - tacy ludzie w nim grali! Nawarstwiały się problemy finansowe w klubie. Pamiętam, jak obiecano nam wysokie premie za wygranie z Widzewem. No i wygraliśmy 1:0. Dostaliśmy po 8 milionów złotych, w banknotach... prosto z kas biletowych, od kibiców! Każdy z nas wyszedł więc - dosłownie! - z reklamówką pieniędzy. Poszedłem do sklepu na osiedlu, poprosiłem, żeby mi zamieniono na grubsze. Ludzie stali w kolejce, czekali kilkanaście minut, a tam liczono kasę. - Skąd on ma tyle pieniędzy?! - słyszałem za plecami. - To pewnie jakiś bandzior! - dopowiedział ktoś. I tak sobie wtedy pomyślałem, że najbardziej przewalone to miał ten, kto rozdzielał te pieniądze na kilkunastu zawodników i się przy tym nie pomylił. 8 milionów to było sporo kasy, bo w Legii podpisałem kontrakt, który gwarantował mi 25 milionów przez... pięć lat. To nie była taka znowu wielka suma, bo ten cały pięcioletni kontrakt (jedyny, jaki miałem w Legii aż do wyjazdu do Hiszpanii!) wydałem w ciągu dwóch miesięcy, a może... w jeden dzień. Poszedłem do sklepu.

- Poproszę telewizor i wideo. Co tu jeszcze macie? - spytałem.

- Wieżę stereo.

- Też poproszę.

Później, w następnych latach, gdy te 25 baniek były przeszłością, zarabiałem na pensji, przez rok miałem dodatkowy kontrakt z panem Romanowskim oraz trafiały do mnie premie. Razem z Piszem, akurat wtedy wypożyczonym do Lublina, zawsze miałem najwyższe w drużynie. Romanowski zaczął nas zresztą wspierać dość nietypowo. Dla strzelca gola przy Łazienkowskiej dawał po półtora miliona złotych. A najlepszemu zawodnikowi przyznawano aparat fotograficzny Kodaka. W końcu miałem tyle tych aparatów, że zacząłem je rozdawać. A kasa z bramek zawsze szła na wspólne konto drużyny. Przełożenie proste - im więcej bramek, tym więcej piwa po meczu na czyjś koszt. Problem w tym, że szło nam jak po grudzie. Te Modzelewskie nie nadawały się do gry na tym poziomie. Jeden nie mógł ciężko trenować, inny miał problemy z psychiką. Dobrze, że chociaż kibice nie robili nam problemów. Wtedy była taka sympatyczna atmosfera, że choćby kompletnie nie było czego gratulować, to jak spotkało się kibica - składał gratulacje. Później wokół polskiej piłki atmosfera zrobiła się taka, że podejrzenia zaczęły gonić podejrzenia, plotki ścigały się z plotkami. Dla nas zbliżały się najważniejsze mecze sezonu. Ważniejsze niż te w późniejszych latach o mistrzostwo kraju. Czas uciekał, a my wciąż dramatycznie broniliśmy się przed degradacją. Zbliżały się mecze o życie.

 

 

Sytuacja kadrowa w Legii w sezonie 1991/92 była nieciekawa. No, ale przecież nie będziemy pić do lusterka z rozpaczy. Stwierdziliśmy, że zorganizujemy małą imprezkę nad wodą. Taką integracyjną, z rodzinami, z grillem. Pojechaliśmy nad Świder. Troszkę się wypiło i od razu padło hasło: - Gramy w piłkę!

Bierzemy piłeczkę i idziemy na piaszczysty brzeg. Każdy boso, niczym w Brazylii. Najpierw ustawiamy jakiegoś prostego "dziadka", kopiemy sobie w kółko, potem mały meczyk. Andrzej Łatka, jeden z niewielu nie-ogórków w klubie, wziął zamach. Szykował się niezły strzał, jak na Camp Nou z połowy boiska! Patrzę na nogę Łatki, na piłkę, na nogę, na piłkę. Nagle "trach", a piłka stoi w miejscu. - Kurwa!!! Ja pierdolę, urwało mi nogę! - krzyczy Andrzej. Bosa stopa trafiła centralnie w twardy korzeń. My wszyscy w śmiech i na ziemię. Po dziesięciu sekundach śmiech przeszedł, a ten wciąż wrzeszczy. Tak patrzę... - Kurwa, ja pierdolę, urwało mu nogę! - pomyślałem. Aż tak źle nie było, ale stopa mu spuchła tragicznie. No ładnie, pojechali chłopcy nad wodę, a tu kontuzja! Oddaliśmy piłkę dzieciom, to nie był nasz dzień - a raczej nasz sezon - do uprawiania sportu. Trenerowi Łatka powiedział, że kopnął w łóżko, gdy z synem grał w piłkę i z tego względu przez jakiś czas nie będzie można na niego liczyć. Lekarz się dziwił - tak przywalić w łóżko? "Łata" to był super gość, dusza towarzystwa. Lubił innych wypuszczać. - Młody, prezes ma dla ciebie kasę. Czeka na ciebie w gabinecie i to natychmiast! - mówił. No to młody prosto z boiska pakował się prezesowi do pokoju i słyszał tylko: - A ty czego?!

I tak nie mieliśmy kim grać, a tu kontuzja... Jak tu się dziwić, że do końca walczyliśmy o utrzymanie w lidze? Wszystko miało się wyjaśnić w przedostatniej kolejce, w Lublinie. Motor też walczył o życie. Kto przegra, ten spada. Była ewentualność, że także remis daje utrzymanie, lecz wtedy nie można było przegrać w ostatniej kolejce u siebie z ŁKS. A ŁKS to była wtedy mocna drużyna. Wiedzieliśmy, że jest spółdzielnia, cała Polska chce spuścić Legię. W dodatku z Łodzi przyszły wiadomości, iż w ostatniej kolejce ŁKS gra na całego. Wprawdzie z tego klubu miał do nas przyjść po sezonie Julek Kruszankin, ale wiadomo, że Julek nie decydował o tym, jak zagra drużyna, co zrobi. Mieliśmy wieści, że na pewno się nie podłoży. Nie ma wyboru, trzeba wygrać z Motorem.

Przez cały tydzień Andrzej Łatka i Zbyszek Robakiewicz rozmawiali z Leszkiem Piszem, który był na zsyłce w Lublinie. Leszek nawet nie chciał do nas przyjechać dzień przed meczem do hotelu, żeby tylko nie padły na niego żadne podejrzenia. Zresztą, w meczu z nami nie wystąpił. Miał lekką kontuzję, a że za dwa tygodnie miał wracać do Legii, to uznał, że lepiej będzie, jeśli nie zagra. Tracił na tym kasę, bo w Motorze miał prywatnego sponsora - pięć milionów złotych za każdy mecz. Jednak my się cieszyliśmy. W końcu Pisz był zdecydowanie najlepszy z całego Motoru, co tydzień miał miejsce w jedenastce kolejki.

Niemniej i tak pewni swego nie byliśmy. Widziałem w oczach starszych zawodników, że są... przerażeni. Staliśmy na krawędzi. Wystarczył jeden wypadek losowy - podmuch wiatru, obsunięcie ziemi - i bylibyśmy w drugiej lidze. - Nie możemy być pierwszymi baranami, którzy spuszczą Legię z ligi po wojnie - stwierdził Czykier. Wszyscy wiedzieli - nie możemy być, ale... możemy. Już prawie nimi byliśmy. Klęska wisiała w powietrzu.

 

 

Ja chyba beznadziejnym sezonem 1991/92 przejmowałem się najmniej. Dlatego, że dla mnie, kibica Legii, warszawiaka, spadek do drugiej ligi był niewyobrażalny. Legia nie spada nigdy i już. Nie po to goniliśmy makaroniarzy rok wcześniej, żeby teraz gonił nas Motor. Ale widziałem, że cała drużyna była przybita. Całe szczęście, że właśnie wtedy rozpoczynały się mistrzostwa Europy. Gdy dzień przed meczem przyjechaliśmy do hotelu, akurat w telewizji była transmisja z turnieju w Szwecji. Część oglądała, część tylko patrzyła w ekran i zastanawiała się, za jakie grzechy kazano grać dzień później mecz. Motor musi wygrać, ŁKS się na nas nastawia, lecimy z ligi, kibole będą wściekli i kto wie, co z klubem. - Gramy o życie. Pamiętajcie, że jak przegramy, to może być koniec wielu dobrze zapowiadających się karier - powtarzał trener Etmanowicz.

Co tu dużo gadać - jedno wielkie przerażenie! Przerażenie w oczach zawodników, którzy pół życia spędzili na boisku. O żadnych przedmeczowych podchodach nie mogło być mowy, bo dla obu stron porażka oznaczała śmierć. A akurat samobójców w żadnej z drużyn nie było. Koniec, koniec, koniec - to się ciągle przewijało w rozmowach. Słowo "koniec" można było wyczytać nawet z oczu dyrektora Mazurka. Jeszcze nie wyszliśmy na boisko, a już czuliśmy się drugoligowcami. Niby z jednej strony wszystko przed nami - mecz, który wystarczy wygrać. Jednak tak naprawdę nikt nie wierzył w tę szansę. Za dużo pecha mieliśmy wcześniej, by nagle uśmiechnęło się do nas szczęście.

I oto stał się cud! Napięcie puściło, gdy zaczął się mecz. A gdy napięcie puściło, wtedy... zdobyliśmy gola! To była 40 sekunda spotkania. Tamci nawet chyba nie zdążyli piłki dotknąć, a ja już trafiłem po raz pierwszy. Niby wszystko pięknie, a zagraliśmy... prowincjonalnie. Do przerwy Motor powinien nas powieźć ze 4:1. - Ładnie zaczęliśmy i jak zwykle wszystko spieprzymy - pomyślałem. I oto znów stał się cud! Ledwo zaczęła się druga połowa, a już jest 2:0 dla nas. I tym razem znów ja strzeliłem gola, w typowy dla siebie sposób. Nawinąłem obrońcę "na zamach" i uderzyłem po krótkim rogu. W tym momencie nie dało się już przegrać, Motor się załamał. Na stadionie słychać było tylko naszych kibiców. Dołożyliśmy jeszcze na 3:0 i było pozamiatane. Zostajemy!

Dzięki temu sukcesowi, spotkanie z ŁKS straciło już swój ciężar gatunkowy. Jak się tak na nas nastawiali, to niech się nastawiają. Nas już nikt nie spuści! Klub nawet dał nam wolne i nie organizował przedmeczowego zgrupowania. Jeszcze dwie godziny przed spotkaniem z łodzianami, wraz z Czykierem i Sobczakiem, bawiliśmy się na publicznych basenach przy Legii. - To co, idziemy już? - pytał ktoś raz na jakiś czas. - Nieee, i tak bez nas nie zaczną - padała odpowiedź. W końcu poszliśmy i wygraliśmy z tym ŁKS 1:0. W ogóle cały ten tydzień był strasznie luźny. Świętowaliśmy utrzymanie w lidze, ale w mniejszym gronie, pięcio- czy sześcioosobowym. Innych, w większości gamoni, się nie zapraszało, bo by jeszcze coś popsuli. Wystarczyło, że prawie cały sezon popsuli.

To był mój najważniejszy rok i najważniejszy sukces w życiu - Legia uratowana, zagraliśmy na nosie całej piłkarskiej Polsce. Patrzcie, jak się bawimy! Chcieliście nas uśmiercić, a my przed ostatnim meczem pluskamy się w wodzie na basenie! Jeszcze nas popamiętacie!

 

 

Swój najważniejszy w życiu bój wygrałem. Mogłem chodzić po Warszawie z podniesioną głową. Gdybyśmy spadli z ligi, chyba nie mógłbym spojrzeć kolegom w oczy. Ten mecz z Motorem, mecz o przetrwanie, może nawet o przyszłość Legii, zawsze stawiałem na pierwszym miejscu wśród piłkarskich osiągnięć - żadne mistrzostwo Polski, żaden medal olimpijski. Wszystko to nie umywało się do satysfakcji, jaką sprawiły mi bramki w Lublinie. Uratowałem Legię. Uratowałem mój klub.

W tym samym roku toczyłem prywatną bitwę. To przecież był sezon poprzedzający olimpiadę w Barcelonie. A mnie na igrzyskach nie mogło zabraknąć! Pamiętam pierwsze spotkanie z trenerem Wójcikiem. Na zgrupowanie kadry w Spale przywiózł mnie kierownik drużyny. Zajeżdżamy, a Wójcik się opala na ławeczce przed ośrodkiem.

- Dzień dobry, Kowal jestem - powiedziałem z uśmiechem.

- Misiu, ty tu jesteś zwykły Wojtek, żadna tam gwiazdeczka, tylko jeden z wielu - wypalił na dzień dobry. Takie klasyczne "zdołowanie na powitanie" w stylu Wójcika. - A co ty tu masz? - zdziwił się, patrząc na moją rękę. Miałem - teraz już nie mam, usunąłem - na palcach wytatuowane "EWA".

- Imię mojej dziewczyny - odpowiedziałem spokojnie. Pokój dostałem z Markiem Bajorem. Nie znałem nikogo, bo z Legii byłem jedynym powołanym, a wcześniej, niewiele wcześniej, grałem w Polonezie. Wiadomo, że na Poloneza nikt nie zaglądał, bo działacze nie mieli w pewnych kręgach układów - przez to nie zagrałem w żadnej juniorskiej reprezentacji Polski. Na kadrze olimpijskiej - tydzień wyjęty z życia. Wójcik musiał gówniarstwo za mordy trzymać, dyscyplina była, na sam koniec zgrupowania zagraliśmy z Turcją, ja rozegrałem tylko trzy minuty. Od początku wiedziałem, że to nie będzie występ życia, ale spodziewałem się, że jednak spędzę na placu trochę więcej czasu.

Poźniej był ten mecz z Irlandią, o którym wcześniej pisałem. Na treningach wyglądałem nieźle, wygrałem rywalizację z Grześkiem Mielcarskim. Jednak trener Wójcik przekonał się do mnie po meczu, choć i na boisku byłem najlepszy. Doszło do dyskusji, raczej żartobliwej. Trener wbił mi szpilę, taką perfidną, żebym tylko schylił głowę i wyszedł na dupę wołową. A ja mu wyjechałem z kontrą! Zapanowała konsternacja, bo w takich momentach nikt się nigdy nie odzywał. - Oho, warszawiak, ma charakter! - pomyślał zapewne Wójcik. Później w Dublinie wszyscy poszliśmy do pubu na piwo. Załatwił to Jurek Brzęczek, porozmawiał z kim trzeba. Oficjalnie w takich wypadkach można wypić jedno piwo. Ale jak ktoś ma spust, to i cztery przyjmie.

Problem w tym, że wciąż nie byliśmy pewni awansu na olimpiadę. Przed nami były jeszcze mecze barażowe z Danią. Chcecie wiedzieć, jak to jest w reprezentacji Polski - wszystko jedno czy pierwszej, czy też olimpijskiej - po meczach? Pije się, na przykład, piwo, zawsze, niezależnie czy się wygrało, przegrało, czy zremisowało. Jedyna różnica jest taka, że gdy się wygrywa, to się pije oficjalnie, w hotelowym pubie. A jak się przegrywa, to browary kupuje ktoś na stacji CPN, a pije się w pokoju, by nikt nie widział. Jednak pije się zawsze. I tak właśnie było po meczu z Danią. Piliśmy na górze, w pokoju. Zrobili z nas ogórków. Takich ogórków, że nawet nie było chętnego, żeby iść po piwo. Trzeba było wysłać jakąś przypadkową osobę. Nikt nie chciał się dodatkowo narażać. Ale o meczu z Danią - następnym razem.
 

 

DANIA - najgorszy mecz w życiu. Zdobyliśmy komplet punktów w meczach eliminacyjnych, najwięcej w Europie. A tu trzeba było jeszcze grać jakiś baraż o awans na olimpiadę. Padło na Duńczyków. Skoro chcemy się liczyć w świecie, to i Danię trzeba ogrywać. A tu bach, bach, bach, bach. No i jeszcze raz bach. W sumie pięć bramek do przerwy, oczywiście, wszystkie w plecy! To było coś kompletnie niezrozumiałego. Mieliśmy łatwo wygrać, a zrobiono z nas miazgę. Jeszcze się dobrze mecz nie rozpoczął, a już 1:0 dla nich. Po chwili 2:0 i Kłak doznaje kontuzji. To od tego meczu zaczęły się problemy zdrowotne Alka. A więc pech za pechem - nie dość, że spora strata bramkowa, to jeszcze zamieszanie ze zmianą bramkarza. Każdy myślał wtedy: - Ale numer! Tyle punktów, tyle miesięcy pracy i wszystko na nic.

A tamci nie ustawali w robieniu z nas coraz większych frajerów. 3:0, 4:0, 5:0. Nawet nie wiem, czy czasem Dania w pierwszej połowie nie oddała tylko tych pięciu strzałów. - Co to ma, kurwa, być? Nie tak się umawialiśmy! Miała być walka, miała być jazda z frajerami! Ale to oni mieli być frajerami!!! Musimy zatrzeć tę kompromitację, musimy strzelić jednego gola! A jak strzelimy jednego, to i drugi wpadnie! A jak drugi wpadnie, to w rewanżu wystarczy nam 3:0! Pomyślcie o tym. To wcale nie jest niemożliwe! - mówił w przerwie meczu piekielnie zagotowany Janusz Wójcik.

No i rzeczywiście w drugiej połowie zagraliśmy lepiej. Jednak tylko na tyle, że już nie straciliśmy kolejnych goli. Optycznie mieliśmy przewagę, ale nic z niej nie wynikało. Byliśmy straceni i dobrze o tym wiedzieliśmy - wszystko na nic, kompromitacja, my w rewanżu sześciu nie jesteśmy w stanie strzelić, a Duńczycy stracić. Wtedy zaczęły się jednak kalkulacje. Dziennikarze mówili, że ze względu na punkty być może w rewanżu wystarczy nam remis i jakoś tam się załapiemy na tę olimpiadę, przy odpowiednich wynikach innych spotkań. Gdybyśmy nawet tej szansy nie wykorzystali, to byłby obciach straszliwy. Wykorzystaliśmy, wyniki ułożyły się pod nas - jedziemy!

Awans świętowaliśmy później, na zgrupowaniu w Buku. Ale tylko raz i w dodatku niezbyt hucznie. Nie było wtedy ekipy do balowania - sami młodzi, sami przestraszeni. Ja też tam z nikim specjalnie nie trzymałem. Początkowo z Radkiem Majdanem i Darkiem Szubertem. Chyba ze względu na to, że byli z Pogoni, a wiadomo, że Legia z Pogonią dobrze żyje. Wielu kolegów nie miałem z tego względu, że w zasadzie byłem w tej drużynie nowy. Zagrałem kilka minut z Turcją, cały mecz z Irlandią, a później już jeździłem na zgrupowania pierwszej reprezentacji Polski, za kadencji Andrzeja Strejlaua. Jako jedyny młodzieżowiec byłem wtedy powoływany.

W Buku atmosfera o tyle nie była taka bardzo wesoła, że nie wszyscy mieli pewność wyjazdu na olimpiadę. Wiadomo było, że ktoś naszą grupę opuści, że dla kogoś zabraknie miejsca w samolocie. Ja akurat się nie martwiłem, bo byłem pewny swego, ale już innym ciągle coś chodziło po głowie. - Myślisz, że kto nie pojedzie? -...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin