Clive Cussler - Bieguny Zaglady.doc

(1361 KB) Pobierz
Bieguny Zaglady

CLIVE CUSSLER

PAUL KEMPRECOS

 

 

BIEGUNY ZAGŁADY

 

Przekład

MACIEJ PINATRA

 

 

PROLOG

 

Prusy Wschodnie, 1945 rok

Mercedes-Benz 770 W150 Grosser Tourenwagen ważył ponad cztery tony i był opancerzony jak czołg. Ale siedmioosobowa limuzyna zdawała się płynąć po warstwie świeżego śniegu, gdy sunęła bez świateł między polami, które lśniły w niebieskawym blasku księżyca.

Kierowca zobaczył ciemny wiejski dom w płytkim zagłębieniu terenu i delikatnie nacisnął hamulec. Auto zwolniło do tempa idącego człowieka i zbliżało się do niskiego budynku z kamieni polnych jak kot podkradający się do myszy.

Kierowca patrzył uważnie przez zamarzniętą przednią szybę. Spojrzenie jego niebieskich oczu miało temperaturę arktycznego lodu. Dom wyglądał na opuszczony, ale człowiek wolał nie ryzykować. Czarną karoserię samochodu pomalowano w pośpiechu na biało. Prymitywnie zakamuflowane auto było praktycznie niewidoczne z samolotów szturmowych, krążących na niebie niczym wściekłe sępy, ale ledwo uciekło radzieckim patrolom, które wyłaniały się ze śniegu jak widma. Pociski karabinowe podziurawiły pancerz w wielu miejscach.

Więc kierowca czekał.

Mężczyzna wyciągnięty na wygodnej tylnej kanapie czterodrzwiowego sedana poczuł, że samochód zwalnia. Obudził się, usiadł prosto i zamrugał powiekami.

- Co się dzieje? - zapytał. Mówił po niemiecku z węgierskim akcentem. Miał zaspany głos.

- Coś jest nie...

Nocną ciszę rozdarła seria z automatu.

Kierowca wdepnął pedał hamulca. Masywny pojazd zatrzymał się z poślizgiem pięćdziesiąt metrów od wiejskiego domu. Kierowca wyłączył silnik, wziął z przedniego siedzenia pistolet parabellum kaliber 9 milimetrów. Z drzwi domu wytoczyła się potężna postać w oliwkowym mundurze i futrzanej czapce Armii Czerwonej.

Żołnierz ściskał ramię i ryczał jak byk użądlony przez pszczołę.

- Cholerna faszystowska dziwka! - powtarzał. W jego głosie brzmiały wściekłość i ból.

Rosjanin wdarł się do wiejskiego domu zaledwie kilka minut wcześniej. Gospodarze schowali się w szafie pod kocem jak zlęknione dzieci. Żołnierz wpakował kulę w męża i spojrzał na żonę. Uciekła do kuchni.

Zarzucił broń na ramię i przywołał kobietę, kiwając palcem.

- Frau, komm.

Uspokajający wstęp do gwałtu.

Przesiąknięty wódką mózg nie ostrzegł go, że jest w niebezpieczeństwie. Kobieta nie wybuchła płaczem i nie błagała o litość jak inne, które gwałcił i zabijał. Popatrzyła na niego wzrokiem płonącym nienawiścią i zamachnęła się nożem ukrytym za plecami. Celowała w jego twarz. Rosjanin zobaczył błysk stali w blasku księżyca wpadającym przez okna i wyciągnął przed siebie lewą rękę, żeby się zasłonić. Ale ostrze przecięło rękaw i przedramię. Powalił kobietę na podłogę ciosem prawej ręki. Znów sięgnęła po nóż. Żołnierz wpadł w furię i przeciął ją na pół serią z pepeszy.

Stał teraz przed domem i oglądał ranę. Nie była głęboka. Ze skaleczenia ledwo sączyła się krew. Wyjął z kieszeni butelkę z bimbrem. Mocny alkohol złagodził ból ramienia. Rosjanin rzucił pustą flaszkę w śnieg, otarł usta wierzchem rękawicy i poszedł, żeby dołączyć do swoich towarzyszy. Zamierzał się pochwalić, że został ranny w walce z bandą faszystów.

Po kilku krokach przystanął. Jego czułe ucho wyłowiło odgłosy stygnącego silnika samochodowego. Zmrużył oczy i spojrzał na wielką szarawą plamę w mroku. Na szerokiej twarzy rosyjskiego chłopa pojawiła się podejrzliwość. Zdjął z ramienia pepeszę i wycelował w niewyraźny obiekt. Położył palec na spuście.

W tym momencie rozbłysły cztery reflektory. Rozległ się ryk rzędowego, ośmiocylindrowego silnika dużej mocy. Samochód wystartował, zarzucając tyłem na śniegu. Rosjanin usiłował uciec, ale koniec ciężkiego zderzaka trafił go w nogę i odrzucił na pobocze drogi.

Mercedes stanął, otworzyły się drzwi i wysiadł kierowca. Ruszył przez śnieg w kierunku Rosjanina. Poły czarnego skórzanego płaszcza uderzały cicho o jego uda. Był wysokim, ostrzyżonym na jeża blondynem o pociągłej twarzy z zapadłymi policzkami. Mimo mrozu nie miał na głowie czapki.

Przykucnął obok leżącego.

- Jesteście ranni, towarzyszu? - zapytał po rosyjsku. W jego głosie brzmiało nieszczere współczucie lekarza.

Żołnierz jęknął. Nie mógł uwierzyć, że ma takiego pecha. Najpierw ta niemiecka suka z nożem, a teraz to.

- Kurwa mać! - zaklął zaślinionymi ustami. - Jasne, że jestem ranny!

Wysoki mężczyzna zapalił papierosa i włożył Rosjaninowi między wargi.

- W tym domu ktoś jest?

Żołnierz zaciągnął się głęboko i wypuścił dym nosem. Podejrzewał, że obcy jest oficerem politycznym. W armii roiło się od nich.

- Dwoje faszystów - odparł. - Mężczyzna i kobieta.

Obcy wszedł do wiejskiego domu. Po chwili wrócił i znów przykucnął obok żołnierza.

- Co się stało?

- Zastrzeliłem Niemca. Ta faszystowska suka rzuciła się na mnie z nożem.

Mężczyzna poklepał Rosjanina po ramieniu.

- Dobra robota. Jesteście tu sami?

Żołnierz warknął jak pies w obronie swojej kości.

- Nie dzielę się moimi łupami ani kobietami.

- Z jakiej jednostki jesteście?

- Z Jedenastej Armii Gwardyjskiej generała Galickiego - odrzekł z dumą żołnierz.

- To wy zaatakowaliście przygraniczny Nemmersdorf?

Rosjanin wyszczerzył zęby.

- Rozwaliliśmy faszystów w ich stodołach. Mężczyzn, kobiety i dzieci. Szkoda, że nie słyszeliście, jak te niemieckie świnie błagały o litość.

Wysoki mężczyzna skinął głową.

- Dobrze się spisaliście. Mogę was zabrać do waszych towarzyszy. Gdzie oni są?

- Niedaleko. Przygotowują się do następnej ofensywy na zachód.

Mężczyzna popatrzył w kierunku odległej linii drzew. Dudnienie czołgów T-34 przypominało daleki grzmot.

- A gdzie są Niemcy?

- Te świnie uciekają, żeby ratować życie. - Żołnierz zaciągnął się papierosem. - Niech żyje Matka Rosja.

- Właśnie - przytaknął wysoki mężczyzna. - Niech żyje Matka Rosja. Sięgnął pod płaszcz, wyjął parabellum i przystawił lufę do skroni rannego. - Auf Wiedersehen, towarzyszu.

Padł strzał. Człowiek w skórzanym płaszczu schował dymiący pistolet do kabury i wrócił do samochodu. Kiedy wsiadał za kierownicę, z tylnej kanapy dobiegł ochrypły okrzyk:

- Zabił pan tego żołnierza z zimną krwią!

Ciemnowłosy pasażer miał około trzydziestu pięciu lat i urodę amanta filmowego. Zmysłowe usta zdobił cienki wąsik. Ale jego szare oczy płonęły gniewem.

- Po prostu pomogłem kolejnemu Iwanowi poświęcić życie ku chwale Matki Rosji - odrzekł po niemiecku kierowca.

- Rozumiem, że jest wojna - powiedział pasażer napiętym głosem - ale nawet pan musi przyznać, że Rosjanie to też ludzie. Jak my.

- Owszem, profesorze Kovacs, jesteśmy bardzo podobni do siebie. Popełnialiśmy potworne zbrodnie na ich narodzie i teraz się mszczą.

Kierowca opowiedział o przerażającej masakrze w Nemmersdorfie.

- Współczuję tamtym ludziom - odrzekł cicho Kovacs - ale to, że Rosjanie zachowują się jak zwierzęta, nie oznacza, że reszta świata musi się posuwać do barbarzyństwa.

Kierowca westchnął ciężko.

- Front jest za tamtymi wzgórzami. Jeśli chce pan podyskutować o tym ze swoimi rosyjskimi przyjaciółmi, proszę bardzo. Nie będę pana zatrzymywał.

Profesor zamknął się w sobie jak ostryga.

Kierowca spojrzał w lusterko wsteczne i zachichotał pod nosem.

- Mądra decyzja - pochwalił, wyjął papierosa i pochylił się nisko, żeby osłonić płomień zapałki. - Pozwoli pan, że wyjaśnię, jaka jest sytuacja. Armia Czerwona przekroczyła granicę i przeniknęła przez niemieckie linie. Prawie wszyscy mieszkańcy tej pięknej okolicy zostawili swoje gospodarstwa i uciekli. Nasi dzielni żołnierze osłaniają odwrót i walczą o własne życie. Rosjanie mają nad nami dziesięciokrotną przewagę w ludziach i sprzęcie. Pędzą w kierunku Berlina i odcinają nam wszystkie lądowe drogi na zachód. Miliony ludzi posuwają się w stronę wybrzeża, bo uciec można tylko przez morze.

- Niech Bóg ma nas wszystkich w opiece - powiedział profesor.

- Wygląda na to, że Bóg ewakuuje Prusy Wschodnie. Może się pan uważać za szczęściarza - odrzekł wesoło kierowca. Cofnął samochód, wrzucił bieg i ominął ciało Rosjanina. - Jest pan świadkiem tworzenia historii.

* * *

Mercedes ruszył na zachód i wjechał na ziemię niczyją między nacierającymi Rosjanami i wycofującymi się Niemcami. Pędził drogami, mijał opuszczone wsie i gospodarstwa. Zimowy krajobraz sprawiał surrealistyczne wrażenie. Zatrzymali się tylko raz, żeby dolać benzyny z kanistrów w bagażniku i załatwić swoje potrzeby fizjologiczne.

Na śniegu zaczęły się pojawiać koleiny. Niedługo potem samochód dogonił kolumnę uciekinierów. Strategiczny odwrót stał się druzgocącą klęską. Wojskowe ciężarówki i czołgi brnęły wśród padającego śniegu w posuwającej się wolno rzece żołnierzy i cywilów.

Szczęśliwcy jechali na traktorach lub wozach konnych. Inni szli pieszo, ciągnąc wózki z dobytkiem. Wielu uciekało tylko w jednym ubraniu na grzbiecie.

Mercedes jechał poboczem, opony o głębokim bieżniku wgryzały się w śnieg. W końcu wyprzedził czoło kolumny. O świcie zabłocony samochód dowlókł się do Gdyni niczym nosorożec szukający schronienia w zaroślach.

Niemcy okupowali miasto od tysiąc dziewięćset trzydziestego dziewiątego roku. Wysiedlili pięćdziesiąt tysięcy Polaków i nazwali ruchliwy port morski Gotenhafen, nawiązując do Gotów. Zamienili go w bazę marynarki wojennej, głównie okrętów podwodnych. Uruchomili tam oddział kilońskiej stoczni, który budował nowe U-Booty. Ich załogi, szkolone na pobliskich wodach, wyruszały na Atlantyk zatapiać alianckie statki i okręty.

Na rozkaz admirała Karla Dönitza w Gdyni zgromadzono flotyllę ewakuacyjną. Składała się z luksusowych niemieckich transatlantyków, frachtowców, kutrów rybackich i prywatnych jachtów. nitz chciał uratować swoich podwodniaków i cały personel marynarki wojennej, żeby mogli dalej walczyć. Zamierzano przetransportować na zachód ponad dwa miliony wojskowych i cywilów.

Mercedes torował sobie drogę przez miasto. Od Bałtyku dął lodowaty wiatr i niósł tumany zmrożonych płatków śniegu. Mimo zimna ulice były zatłoczone jak w lecie. Uciekinierzy brnęli przez zaspy w daremnym poszukiwaniu schronienia. Do punktów żywienia stały długie kolejki głodnych ludzi, czekających na kromkę chleba lub miskę gorącej zupy.

Uchodźcy wylewali się z dworca kolejowego i dołączali do tłumów pieszych. Opatulone postacie przypominały dziwne stworzenia śnieżne. Dzieci wieziono na sankach.

Mercedes mógł rozwinąć prędkość do stu siedemdziesięciu kilometrów na godzinę, ale wkrótce utknął w korku. Ciężki stalowy zderzak nie zdołał odsunąć ludzi na boki. Sfrustrowany ślimaczym tempem jazdy kierowca zatrzymał samochód. Wysiadł i otworzył tylne drzwi.

- Chodźmy, profesorze - powiedział i potrząsnął swoim pasażerem. - Czas na spacer.

Zostawił mercedesa na środku ulicy i zaczął się przedzierać przez tłum. Trzymał profesora mocno za ramię, krzyczał do ludzi, żeby zrobili mu przejście, i odpychał ich, jeśli nie usuwali się szybko z drogi.

W końcu dotarli do portu. Zebrało się tam ponad sześćdziesiąt tysięcy uciekinierów. Każdy miał nadzieję dostać się na pokład któregoś ze statków, stojących rzędem przy pirsach lub zakotwiczonych przy brzegu.

Kierowca popatrzył na to z ponurym uśmiechem.

- Niech pan się dobrze przyjrzy, profesorze. Wszyscy religioznawcy są w błędzie. Sam pan widzi, że w piekle jest zimno, nie gorąco.

Kovacs nie miał już wątpliwości, że znalazł się w rękach szaleńca. Zanim zdążył odpowiedzieć, kierowca znów pociągnął go za sobą. Omijali zaśnieżone namioty z koców, tabuny wygłodniałych koni, porzuconych przez właścicieli, i sfory bezpańskich psów. Na nabrzeżach roiło się od wozów. Na rzędach noszy leżeli ranni żołnierze, przywiezieni pociągami sanitarnymi ze wschodu. Każdego trapu pilnowali uzbrojeni wartownicy i zawracali nieupoważnionych pasażerów.

Kierowca przecisnął się na początek kolejki. Żołnierz w hełmie uniósł karabin i zagrodził mu drogę. Kierowca podsunął mu pod nos dokument napisany gotykiem. Wartownik przeczytał treść, wyprężył się na baczność i wskazał kierunek.

Profesor stał bez ruchu. Obserwował, jak ktoś na pokładzie zakotwiczonego statku rzuca tobołek w tłum na pirsie. Rzucił za blisko i tobołek wpadł do wody. W tłumie rozległ się płacz.

- Co się dzieje? - zapytał profesor. Wartownik ledwo zerknął w stronę zamieszania.

- Na statki są wpuszczani uchodźcy z niemowlętami. Potem rzucają dzieci na dół, żeby mogli wejść następni. Czasami nie trafiają i niemowlaki lądują w wodzie.

- Przerażające. - Wzdrygnął się profesor.

Żołnierz wzruszył ramionami.

- Lepiej niech pan już idzie. Jak tylko przestanie padać śnieg, czerwoni wyślą tu bombowce. Powodzenia. - Uniósł karabin, żeby zatrzymać następną osobę w kolejce.

Magiczny dokument pozwolił Kovacsowi i kierowcy minąć dwóch oficerów SS o wyglądzie twardzieli, którzy szukali mężczyzn zdolnych do służby na froncie. Profesor i jego opiekun dotarli w końcu do trapu promu zatłoczonego rannymi żołnierzami. Kierowca znów pokazał pismo wartownikowi, który kazał im wejść szybko na pokład.

* * *

Kiedy przeładowany prom odpływał od nabrzeża, obserwował go mężczyzna w mundurze korpusu medycznego marynarki wojennej. Pomagał transportować rannych na pokład, a potem przedostał się przez tłum na złomowisko statków.

Wspiął się na wrak kutra rybackiego i zszedł pod pokład. Wyjął z szafki w kuchni radio na korbkę, uruchomił je i wymamrotał kilka zdań po rosyjsku. Wysłuchał odpowiedzi wśród trzasków zakłóceń, schował radio i wrócił na nabrzeże promowe.

* * *

Prom wiozący Kovacsa i jego towarzysza podpłynął do statku, który stał w pewnej odległości od nabrzeża, żeby na pokład nie zakradli się zdesperowani uchodźcy. Gdy prom okrążał dziób statku, profesor spojrzał w górę. Na szarym kadłubie widniała nazwa Wilhelm Gustloff, namalowana gotyckimi literami.

Opuszczono trap i wniesiono na statek rannych. Potem na pokład wspięli się pozostali pasażerowie promu. Uśmiechali się z ulgą i odmawiali modlitwy dziękczynne. Zaledwie kilka dni rejsu dzieliło ich od niemieckiej ojczyzny.

Nikt z uszczęśliwionych pasażerów nie mógł wiedzieć, że właśnie weszli do pływającego grobowca.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin