Jack Higgins
Czas umierania
Cykl: PaulChavasse tom 6
Przełożyła: DANUTA GÓRSKA
Tytuł oryginału: A FINE NIGHT FOR DYING
AMBER
Czasami Jean Mercier zastanawiał się, czy życie w ogóle ma jakiś sens. Właśnie teraz zadawał sobie to pytanie. Gdzieś w ciemnościach, daleko od łodzi, znajdował się brzeg, którego nie widział, ryzyko, którego nie potrafił ocenić, a brak nawigacyjnych świateł pogarszał sprawę.
Wiatr, który dotarł tu aż z Uralu, hulał nad zatoką St.Malo, piętrzył spienione fale, rozbryzgiwał wodę na szybach sterówki. Mercier zmniejszył obroty silnika i nieznacznie zmienił kurs. Wytężał wzrok w ciemności, czekając na umówione światło niczym na znak z niebios.
Niezręcznie, jedną ręką skręcił papierosa, świadom drżenia palców, którego nie potrafił opanować. Był zmarznięty, zmęczony i bardzo wystraszony, ale płacono mu dobrze, gotówką na rękę i bez podatku - więcej, niż mógł zarobić przez trzy miesiące łowienia ryb. Kiedy człowiek ma chorą żonę na utrzymaniu, musi brać, co się nawinie, i dziękować losowi.
Światło błysnęło trzykrotnie i zgasło tak szybko, że Mercier przez chwilę nie był pewien, czy wzrok nie spłatał mu figla. Ze znużeniem przesunął ręką po oczach. Światło znowu zamigotało. Obserwował trzeci rozbłysk jak zahipnotyzowany, potem otrząsnął się i tupnął w podłogę sterówki. Na schodach rozległy się kroki i pojawił się Jacaud.
Znowu pił. Merciera zemdliło lekko, kiedy w czystym słonym powietrzu rozszedł się przenikliwy, kwaśny zapach. Jacaud odepchnął go na bok i przejął ster. Gdzie to jest? warknął.
Odpowiedział mu kolejny błysk daleko w przedzie, trochę po lewej. Jacaud kiwnął głową, zwiększył szybkość i zakręcił sterem. Kiedy łódź skoczyła w ciemność, wyjął z kieszeni nie dopitą butelkę rumu, przełknął resztkę zawartości i cisnął pustą flaszkę przez otwarte drzwi. W świetle padającym od kompasu wydawał się pozbawiony ciała sama głowa pływająca wśród mroków, makabryczny żart. Była to twarz zwierzęcia, bestii chodzącej na dwóch nogach: małe świńskie oczka, spłaszczony nos, rysy pogrubione przez lata pijaństwa i chorób.
Mercier wzdrygnął się mimo woli po raz setny, a Jacaud wyszczerzył zęby.
- Masz stracha, co, mały?
Marynarz nie odpowiedział. Jacaud złapał go za włosy i przyciągnął bliżej, nie zdejmując drugiej ręki z koła sterowego. Mercier krzyknął z bólu, a Jacaud znowu się roześmiał.
- To dobrze, że masz stracha. Teraz idź i przygotuj ponton. Wypchnął go brutalnie przez otwarte drzwi. Mercier chwycił się relingu, żeby nie wypaść za burtę. W oczach miał łzy gniewu i upokorzenia, kiedy wymacywał sobie po ciemku drogę przez pokład. Ukląkł na jedno kolano obok gumowego pontonu, wyjął z kieszeni sprężynowy nóż i po omacku znalazł linę mocującą ponton do pokładu. Przepiłował linę, a potem dotknął kciukiem ostrego jak brzytwa noża, myśląc o Jacaudzie. Wystarczyłoby jedno mocne pchnięcie, ale na samą myśl o tym wnętrzności Merciera skurczyły się ze strachu. Pospiesznie zamknął nóż, wstał i czekał przy relingu.
Łódź zanurzyła się w ciemność i światło błysnęło jeszcze raz. Kiedy Jacaud zgasił silnik, łódź zwolniła i zaczęła dryfować bokiem w stronę plaży odległej o sto jardów, obrysowanej fosforyzującym pasem przy bój u. Mercier rzucił kotwicę, kiedy Jacaud podszedł do niego. Potężny mężczyzna sam spuścił ponton na wodę i przyciągnął go linką.
Wyskakuj powiedział niecierpliwie. - Nie chcę tu długo sterczeć.
Woda chlupotała na dnie pontonu, zimna i przejmująca dreszczem. Mercier ujął dwa drewniane wiosła i odbił od burty łodzi. Znowu czuł strach, jak zawsze, ponieważ plaża stanowiła nieznane terytorium, chociaż odwiedzał ją wcześniej w identycznych okolicznościach przynajmniej pół tuzina razy. Ale zawsze miał uczucie, że tym razem będzie inaczej - że policja już czeka. Że wsadzą go do więzienia na pięć lat.
Ponton nagle uniósł się na fali, balansował przez chwilę, po czym przemknął przez spienioną linię przyboju i zatrzymał się na przybrzeżnych kamieniach.
Mercier wciągnął wiosła, wyskoczył za burtę i obrócił ponton dziobem w stronę morza. Kiedy się wyprostował, snop światła rozdarł ciemności, oślepiając go na chwilę.
Podniósł rękę obronnym gestem. Światło zgasło i spokojny głos powiedział po francusku:
- Spóźniłeś się. Ruszajmy.
To był znowu ten Anglik, Rossiter. Chociaż prawie bezbłędnie mówił po francusku, Mercier rozpoznał go po akcencie. Jedyny znany mu człowiek, przed którym Jacaud czuł respekt. W ciemności był zaledwie cieniem, tak jak towarzyszący mu mężczyzna. Zamienili kilka słów po angielsku, w języku, którego Mercier nie znał, potem drugi mężczyzna wskoczył do pontonu i przysiadł na dziobie. Mercier również wsiadł, spuścił wiosła, a Rossiter wypchnął ponton za pierwszą falę i wdrapał się po burcie do środka.
Kiedy dobili do łodzi, Jacaud czekał przy relingu na rufie. Jego cygaro żarzyło się słabo w ciemnościach. Pasażer wsiadł pierwszy, a za nim ruszył Rossiter z walizką. Zanim Mercier wszedł na pokład, Anglik i pasażer znikli na dole. Jacaud pomógł marynarzowi wciągnąć ponton przez burtę, zostawił go przywiązującego linki i wrócił do sterówki. W chwilę później silnik zamruczał cicho i łódź wypłynęła na morze.
Mercier skończył przywiązywać ponton i przeszedł na dziób, żeby sprawdzić, czy wszystko w porządku. Rossiter przyłączył się do Jacauda i obaj stali za kołem sterowym. Chuda, delikatna twarz Anglika ostro kontrastowała z paskudną gębą Jacauda dwie przeciwne strony medalu, dżentelmen i zwierzę. A jednak wydawali się całkowicie ze sobą zgadzać, czego Mercier nigdy nie mógł zrozumieć.
Kiedy przechodził obok sterówki, Jacaud powiedział coś zniżonym głosem i obaj wybuchnęli śmiechem. Nawet w tym się różnili - wesoły chichot Rossitera dziwnie przeplatał się z gardłowym, grubym rechotaniem Jacauda - a przecież jakoś do siebie pasowali.
Mercier zadrżał i zszedł pod pokład, do kambuza.
Przez większość drogi morze było zdumiewająco spokojne, chociaż kanał La Manche ma fatalną opinię, ale przed świtem zaczai padać deszcz. Kiedy zbliżali się do angielskiego brzegu, za sterem znów stał Mercier. Powitała ich ściana skłębionej mgły. Mercier tupnął w pokład. Po chwili pojawił się Jacaud. Wyglądał okropnie, oczy miał czerwone i zapuchnięte z braku snu, twarz szarą i obwisłą.
- Co tam znowu? Marynarz pokazał mu mgłę.
- Nie wygląda za dobrze.
- Jak daleko jesteśmy?
- Sześć czy siedem mil.
Jacaud kiwnął głową i odepchnął go na bok.
- Okay, zostaw to mnie.
W drzwiach pojawił się Rossiter.
- Kłopoty?
Jacaud potrząsnął głową.
- Poradzę sobie.
Rossiter podszedł do relingu i stał tam z twarzą bez wyrazu, ale nieznaczne drganie mięśnia w prawym policzku zdradzało narastające w nim napięcie. Odwrócił się i potrącając Merciera zszedł pod pokład.
Mercier postawił kołnierz marynarskiej kurtki, wepchnął ręce w kieszenie i stanął na dziobie. W szarym świetle wczesnego poranka łódź wyglądała jeszcze gorzej niż zwykle, dokładnie tak, jak powinna - zniszczona rybacka łódź biedaka, z więcierzami na homary spiętrzonymi nieporządnie na rufie obok gumowego pontonu, z sieciami rozwieszonymi na obudowie silnika. Lekki deszczyk zraszał wszystko kroplami wilgoci. Potem pochłonęła ich mgła, szare macki musnęły twarz Merciera, zimne i lepkie, nieczyste jak dotyk trupa.
Strach powrócił, tak silny, że powodował drżenie nóg i bolesne skurcze żołądka. Marynarz otarł usta wierzchem dłoni i zaczai skręcać papierosa, usiłując powstrzymać drżenie palców.
Łódź prześliznęła się przez szarą kurtynę. Dalej powietrze było czyste. Bibułka do papierosów sfrunęła na pokład. Mercier wychylił się do przodu i uczepił relingu. Dwieście jardów dalej w zimnym świetle przesuwał się smukły szary kształt, wyraźnie zamierzający przeciąć im drogę.
Jacaud zmniejszył już szybkość, kiedy Rossiter znów pojawił się na pokładzie. Podbiegł do relingu i zatrzymał się, osłaniając ręką oczy przed deszczem. W szarym brzasku rozbłysnął sygnał. Anglik odwrócił się z ponurą twarzą.
- Sygnalizują, że chcą wejść na pokład. To ścigacz torpedowy Królewskiej Marynarki. Wynosimy się stąd.
Mercier złapał go za rękaw i powiedział głosem zdławionym przez narastającą panikę:
- Te ścigacze robią trzydzieści pięć węzłów, monsieur. Nie mamy żadnych szans. Rossiter chwycił go za gardło.
- Siedem lat, tyle dostaniesz, jeśli złapią nas z nim na pokładzie. Teraz zejdź mi z drogi.
Kiwnął głową Jacaudowi, przebiegł przez pokład i znikł na dole. Silnik ryknął, kiedy Jacaud dał pełny gaz i jednocześnie zakręcił kołem sterowym. Łódź przechyliła się na burtę, niemal stanęła w miejscu, po czym zanurkowała we mgłę.
Szare ściany otoczyły ich i zasłoniły ze wszystkich stron. Drzwi prowadzące pod pokład rozwarły się z trzaskiem. Pojawił się Rossiter w towarzystwie pasażera. Był to Murzyn w średnim wieku, ubrany w ciężki płaszcz z futrzanym kołnierzem. Rozejrzał się niepewnie. Rossiter przemówił do niego po angielsku. Murzyn kiwnął głową i podszedł do relingu, a wtedy Rossiter wyciągnął automat i zadał mu potężny cios w podstawę czaszki. Murzyn zatoczył się i upadł nie wydając krzyku.
To, co stało się później, przypominało senny koszmar. Anglik działał zdumiewająco szybko i energicznie. Chwycił ciężki łańcuch z pokładu rufowego i owinął go kilkakrotnie wokół ciała pasażera. Resztką łańcucha okręcił mu szyję i spiął oba końce kawałkiem drutu.
Odwrócił się i zawołał do Merciera, przekrzykując ryk silnika:
Okay, bierz go za nogi i do wody z nim.
Mercier stał nieruchomo, jak skamieniały. Rossiter przykląkł na jedno kolano i podźwignął Murzyna do pozycji siedzącej. Mężczyzna z wysiłkiem uniósł głowę, zatrzepotał powiekami i otworzył oczy. Wpił się wzrokiem w Merciera - nie błagalnie, ale z nienawiścią - otworzył usta i krzyknął coś po angielsku. Rossiter pochylił się i chwycił go pod pachy, po czym wyprostował się, a ciało Murzyna wypadło przez reling głową do przodu i natychmiast zniknęło w morzu.
Anglik odwrócił się i uderzył Merciera w twarz tak mocno, że ten rozciągnął się na pokładzie.
- Teraz wstawaj i weź się do roboty przy sieciach, bo inaczej dołączysz do niego.
Wszedł do sterówki. Marynarz leżał przez chwilę, potem podniósł się i pokuśtykał na rufę. To nie mogło się zdarzyć. O Boże, przecież to nie mogło się zdarzyć. Pokład przechylił się gwałtownie, kiedy Jacaud znowu zakręcił sterem. Mercier upadł twarzą na stos śmierdzących sieci i zaczął wymiotować.
Uratowała ich mgła, która zakryła połowę kanału La Manche i osłoniła ich ucieczkę na francuski brzeg.
W sterówce Jacaud łyknął rumu z butelki, którą podał mu Rossiter, po czym zachichotał ochryple.
- Zgubiliśmy ich.
- Masz szczęście - przyznał Rossiter. - Widocznie jesteś porządnym człowiekiem.
- Szkoda tej przesyłki.
- Takie jest życie. - Rossiter wydawał się zupełnie niewzruszony. Pokazał na Merciera, który kulił się przy sieciach, obejmując głowę rękami. - Co z nim?
- To mięczak - oświadczył Jacaud. - Facet bez charakteru. Jego też powinniśmy wyrzucić za burtę. - A co powiesz ludziom w St. Denise? - Rossiter potrząsnął głową. - Zostaw go mnie.
Przeszedł przez pokład i stanął nad Mercierem, trzymając butelkę rumu.
- Lepiej łyknij sobie.
Mercier powoli podniósł głowę. Twarz miał białą jak rybi brzuch, oczy pełne bólu.
- On jeszcze żył, monsieur. Jeszcze żył, kiedy pan go wrzucił do wody.
Jasne, płowe włosy Rossitera błyszczały w porannym słońcu. Wyglądał jak pozbawiony wieku. Popatrzył na Merciera, jego ładna, delikatna twarz była pełna współczucia. Westchnął ciężko, przykucnął i wyjął z kieszeni prześliczny posążek Madonny. Statuetka miała około ośmiu cali wysokości i wydawała się bardzo stara. Była misternie wyrzeźbiona z kości słoniowej - tej samej barwy, co włosy Rossitera, inkrustowana srebrem. Kiedy Rossiter nacisnął kciukiem jej stopy, jak za dotknięciem różdżki czarodziejskiej pojawiło się stalowe ostrze, długie na sześć cali, ostre jak brzytwa z obu stron, pieczołowicie wypolerowane.
Rossiter pocałował Madonnę z uszanowaniem, bez śladu szyderstwa, a potem musnął ostrzem prawy policzek marynarza.
- Masz żonę, Mercier - powiedział łagodnie, ani na chwilę nie zmieniając świątobliwego wyrazu twarzy. - Podobno jest nieuleczalnie chora?
- Monsieur... - szepnął Mercier. Miał wrażenie, że serce zamarło mu w piersi.
- Jedno słowo, Mercier, jedno jedyne słowo i poderżnę jej gardło. Rozumiesz?
Mercier odwrócił się. Żołądek podjechał mu do gardła, znowu ogarnęły go mdłości. Rossiter podniósł się, przeszedł przez pokład i stanął w drzwiach sterówki.
- W porządku? - zapytał Jacaud.
- Naturalnie. - Rossiter głęboko wciągnął w płuca świeże słone powietrze i uśmiechnął się. - Ładny poranek, Jacaud, piękny poranek. I pomyśleć, że człowiek straciłby to wszystko, gdyby został w łóżku.
Mgła okrywała miasto, a gdzieś w oddali statki, które pokonywały dolny nurt Tamizy w drodze na morze, buczały żałośnie dając ostrzegawcze sygnały. Mgła - prawdziwa mgła, taka, jaką spotyka się tylko w Londynie i w żadnym innym miejscu na kuli ziemskiej. Mgła, która uśmiercała ludzi w podeszłym wieku, powodowała uliczne korki i zamieniała jedno z największych miast świata w królestwo chaosu.
Paul Chavasse wysiadł z taksówki na Marble Arch, pogwizdując cicho pod nosem postawił kołnierz płaszcza i wszedł w bramę parku. Osobiście bardzo lubił mgłę, a jeszcze bardziej deszcz. Może pozostało mu to z okresu młodości, a może istniało inne, prostsze wytłumaczenie. Deszcz i mgła zamykają człowieka w małym, prywatnym światku, co czasami bywa bardzo wygodne.
Przystanął, żeby zapalić papierosa - wysoki, przystojny mężczyzna z twarzą tak galijską jak plac Pigalle w sobotnią noc i z celtyckimi kośćmi policzkowymi, dziedzictwem po ojcu Bretończyku. Parkowy dozorca wychynął spośród cieni i znikł bez słowa - scenka, która mogła wydarzyć się tylko w Anglii. Chavasse ruszył dalej swoją drogą, dziwnie rozweselony.
Szpital St.Bede stał na drugim końcu parku i pomimo swej światowej sławy wyglądał jak gotycko-wiktoriańskie monstrum. Oczekiwano go tam i kiedy zgłosił się w recepcji, portier w schludnym błękitnym uniformie poprowadził go przez korytarze wyłożone zielonymi kafelkami, ciągnące się w nieskończoność. Przekazano go starszemu laborantowi, urzędującemu w małym oszklonym biurze, który zwiózł go na dół do kostnicy zadziwiająco nowoczesną windą. Kiedy drzwi windy otworzyły się, Chavasse natychmiast poczuł przenikliwy zapach środków odkażających, tak typowy dla szpitali, oraz wyjątkowe zimno. Rozległe, pełne ech pomieszczenie wypełniały szeregi stalowych szuflad, każda zawierająca zwłoki, ale powód jego wizyty czekał osobno na operacyjnym wózku, przykryty gumową płachtą.
- Niestety nie mogliśmy go wsadzić do szafy - wyjaśnił laborant odsuwając płachtę. - Za bardzo spuchł. Śmierdzi jak zeszłoroczna ryba albo jeszcze gorzej.
Z bliska smród był niemal przytłaczający, pomimo środków zapobiegawczych, jakie niewątpliwie zastosowano. Chavasse wyjął chusteczkę i przyłożył ją do nosa.
- Rozumiem.
Wiele razy widywał śmierć w najrozmaitszej postaci, ale ta potworność była czymś nowym. Popatrzył na zwłoki i nieznacznie zmarszczył brwi.
- Jak długo leżał w wodzie?
- Sześć do siedmiu tygodni.
- Potrafiliście to ustalić?
- O tak... testy uryny, tempo chemicznego rozkładu i tak dalej. Nawiasem mówiąc był Murzynem, wie pan?
- Tak mi powiedziano, ale nigdy bym się tego nie domyślił.
Laborant kiwnął głową.
- Długotrwałe zanurzenie w słonej wodzie dziwnie wpływa na pigmentację skóry.
- Na to wygląda. - Chavasse cofnął się o krok i schował chusteczkę do kieszeni. - Dziękuję bardzo. Chyba zobaczyłem wszystko, czego potrzebowałem.
- Możemy już się go pozbyć, sir? - zapytał laborant naciągając z powrotem płachtę.
- Ach tak, zapomniałem. - Chavasse wydobył portfel i wyjął formularz likwidacji zwłok. - Tylko kremacja. Wszystkie dokumenty muszą być do jutra w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych.
- W Akademii Medycznej myśleli, że dostaną go na sekcję.
- Niech pan im powie, żeby poszukali gdzie indziej. - Chavasse naciągnął rękawiczki. - Proch do prochu, tak ma być z tym chłopcem, i żadnych sztuczek. Sam trafię do wyjścia.
Kiedy wyszedł, laborant zapalił papierosa z pochmurną miną. Zastanawiał się nad Chavasse’em. Facet wygląda trochę na cudzoziemca, ale z pewnością to Anglik. Całkiem sympatyczny gość - dżentelmen, używając staroświeckiego określenia - a jednak coś z nim było nie w porządku. Oczy, właśnie, o to chodzi. Czarne i kompletnie bez wyrazu. Wydawały Czas umieraniu się spoglądać przez człowieka na wylot, jak gdyby wcale go nie dostrzegały. Podobne oczy miał japoński pułkownik w tym obozie w Syjamie, w którym laborant spędził trzy najgorsze lata swojego życia. Dziwny gość był z tego Japońca. Miły i uprzejmy, ale potrafił spokojnie palić papierosa, kiedy zachłostywano jakiegoś człowieka na śmierć.
Laborant otrząsnął się i rozłożył formularz, który dał mu Chavasse. Formularz był podpisany przez samego ministra spraw wewnętrznych. To załatwiało sprawę. Starannie schował papier do portfela i pchnął wózek w sąsiednie drzwi, prowadzące do krematorium. Dokładnie trzy minuty później zamknął szklane drzwiczki jednego z trzech specjalnych pieców i sięgnął do przełącznika. Płomienie pojawiły się jakby magicznym sposobem i natychmiast objęły ciało, rozdęte od własnych gazów.
Laborant zapalił następnego papierosa. Profesor Henson nie będzie zachwycony, ale już się stało, a poza tym jest potwierdzenie na piśmie. Pogwizdując wszedł do sąsiedniego pomieszczenia i zrobił sobie filiżankę herbaty.
Upłynęły prawie dwa miesiące od ostatniej wizyty Chavasse’a w St.John’s Wood. To było jak powrót do domu po długiej nieobecności. Nic dziwnego, jeśli wziąć pod uwagę tryb życia, jaki Chavasse prowadził od dwunastu lat, odkąd został agentem Biura - mało znanej sekcji brytyjskiego wywiadu, zajmującej się sprawami, z którymi nikt inny nie potrafił sobie poradzić.
Chavasse wszedł po schodach i nacisnął dzwonek obok mosiężnej plakietki głoszącej: „Brown and Co - Import i Eksport”. Prawie natychmiast drzwi otworzył wysoki siwiejący mężczyzna w niebieskim uniformie z serży. Wyraźnie rozpromienił się na widok Chavasse’a.
- Dobrze, że pan wrócił, panie Chavasse. Zdrowo pan wygląda z tą opalenizna.
- Cieszę się, że wróciłem, George.
- Pan Mallory pytał o pana, sir. Panna Frazer dzwoni na dół co parę minut.
- To nic nowego, George.
Chavasse szybko wspiął się po krętych schodach w stylu Regencji. Nic się nie zmieniło. Zawsze było tak samo. Przez długi czas prawie nic się nie dzieje, a potem nagle wyskakuje coś takiego, że doba powinna mieć dwadzieścia siedem godzin.
Kiedy Chavasse wszedł do małego sekretariatu na końcu wąskiego korytarza, Jean Frazer siedziała za biurkiem. Podniosła wzrok i zdjęła grube okulary z uśmiechem, który w obecności Chavasse’a zawsze był odrobinę cieplejszy.
- Paul, wyglądasz świetnie. Wspaniale, że wróciłeś.
Obeszła biurko, drobna, energiczna kobieta około trzydziestki, atrakcyjna na swój sposób. Chavasse wziął ją za ręce i pocałował w policzek.
- Miałem zaprosić cię na wieczór do Saddle Room, ale nie wyszło mi i teraz sumienie mnie gryzie.
- Och, na pewno... zrobiła sceptyczną minę. - Dostałeś moją wiadomość?
...
izebel