Mendel gdański-Maria Konopnicka.docx

(38 KB) Pobierz

 

             Mendel gdański – Maria Konopnicka

 

 

            Od wczoraj jakiś niepokój panuje w uliczce. Stary Mendel dziwi się i częściej

             niż zwykle nakłada krótką fajkę patrząc w okno. Tych ludzi nie widział on tu

             jeszcze Gdzie idą? Po co przystają z robotnikami, śpieszącymí do kopania

             fundamentów pod nowy dcm niciarza Greulicha? Skąd się tu wzięły te

             obszarpane wyrostki? Dlaczego patrzą tak po ścianach? Skąd mają pieniądze, że

             idą w pięciu do szynku?

             Stary Mendel kręci głową, smokcząc mały, silnie wygięty wiśnio wy cybuszek.

             On zna tak dobrze tę uliczkę cichą. Jej fizjonomię, jej ruch, jej głosy, jej tętno.

             Wie, kiedy zza którego węgła wyjrzy w dzień pogodny słońce; ile dzieci

             przebiegnie rankiem, drepcąc do ochronki, do szkoły; ile zwiędłych dziewcząt w

             ciemnych chustkach, z małymi blaszeczkami. w ręku przejdzie po trzy, po cztery

             do fabryki cygar na robotę; ile kobiet przystanie z koszami na starym wytartym

             chodniku, pokazując sobie zakupione jarzyny, skarżąc się na drogość jaj, mięsa i

             masła; ile wyrobników przeczłapie środkiem bruku, ciężkim chodem nóg

             obutych w trepy, niosąc pod pachą węzełki, a w ręku cebrzyki, kielnie, liny,

             siekiery, piły. Ba, on i to nawet wie może, ile wróbli gnieździ się w gzymsach

             starego browaru, który panuje nad uliczką wysokim, poczerniałym kominem - w

             gałęziach chorowitej, rosnącej przy nim topoli, która nie ma ani siły do życia, ani

             ochoty do śmierci i stoi tak czarniawa, przez pół uschnięta, z pniem

             spustoszonym, z którego na wiosnę wynika nieco bladej zieloności. On, może

             nawet, nie patrząc w okno, samym uchem tylko rozpoznałby, czy Paweł, stróż,

             zamiata ulicę nową swoją czy też starą miotłą.

             I jak tego wszystkiego nie ma Mendel Gdański wiedzieć, kiedy już od lat

             dwudziestu i siedmiu w tej samej izbie, pod tym samym oknem swój warsztat

             introligatorski ma i tak już przeszło ćwierć wieku przy nim w fartuchu swoim

             skórzanym stoi, a podczas kiedy sucha, żylasta, a dziś już nieco drżąca ręka

             dociska drewnianą śrubę prasy, oczy jego spod brwi gęstych, nawisłych, siwych

             patrzą w tę uliczkę, która jest wśród wielkiego miasta, jakby odrębnym,

             zamkniętym w sobie światem.

             Świata tego drobne tajemnice zna Mendel na wylot. Wie, kiedy się powiększa, a

             kiedy zmniejsza kaszel starego archiwisty, który mu przynosi do oprawy grube,

             pełne kurzu foliały zatęchłych papie rów, wie, jak pachnie pomada małego

             dependenta, któremu zszywa akta pana mecenasa; wie, kiedy przyjdzie Joasia od

             pani radczyni z żądaniem, aby jej za „śkło pięknie wsadził” laurkę z

             powinszowaniem, na której złocisty anioł odkrywa się i pokazuje kawalera z

             bukietem róż w ręku; wie, kiedy nie je obiadu student mieszkający na strychu,

             wie, z której strony nadbiegnie zdyszana pensjonarka żądając, aby jej „niebiesko

             i ze złotymi sznurkami” oprawił przepisane na listowym papierze poezje

             Czesława i Gawalewicza.

             On wszystko wie. Wszystko, co można widzieć na lewo i na prawo siwym,

             bystrym okiem, co można na prawo i na lewo usłyszeć uchem i co przemyśleć

             można długimi godzinami, stukając jak dzięcioł młotkiem introligatorskim,

             równając i obcinając wielkie arkusze papieru, warząc klej, mieszając farby.

             I jego też znają tu wszyscy. Obcy człowiek rzadko zajrzy; każdy jakby swój,

             jakby domowy.

             Stary, łysy zegarmistrz z przeciwka przez otwarte okno krzyczy mu latem „dzień

             dobry” i pyta o Bismarcka; suchotniczy powroźnik zaczepia o jego klamkę swoje

             długie, konopne sznurki, które dysząc kręci w wąskiej wpółwidnej sionce

             kamieniczki; chudy student z facjatki, z nogami jak cyrklowe nożyce, wsadza

             zmierzchem w jego drzwi głowę na długiej, cienkiej szyi i pożycza od niego

             łojówkę; którą „zaraz odda, tylko jeszcze z godzinkę popisze”... Straganiarka

             poda mu czasem przez okno rzodkiew czarną, w zamian za kolorowe skrawki

             papieru, z których sobie jej chłopaki sporządzają latawce słynne na całą ulicę;

             synek gospodarza całymi godzinami prze siedzi u niego czekając na wolną

             chwilę, w której Mendel da mu tektury do podklejenia wyciętych z arkusza

             żołnierzy, a tymczasem dziwuje się wielkim uszom nożyc, waży w ręku młotek,

             wtykając nos w garneczek z klajstrem, próbując go niemal. Wszystko to tworzy

             jakąś atmosferę ciepłą poufałą atmosferę wzajemnej życzliwości. Staremu

             Mendlowi dobrze w niej być musi. Mimo sześćdziesięciu i siedmiu lat rześki jest

             jeszcze w sobie. Spokój i powaga maluje się na jego zwiędłej w trudach twarzy.

             Włosy jego są mocno siwe; a długa broda zupełnie siwa. Pierś zaklęsła pod

             pikowanym kaftanem często zadychuje się wprawdzie, a grzbiet zgarbiony nigdy

             jakoś nie chce rozprostować, ale tym nie ma się co trapić, póki nogi i oczy

             starczą, póki i w ręku siła jest. Kiedy mu duszność dech zapiera, a w zgiętym

             grzbiecie ból jakiś krzyże łamie, stary Mendel nakłada w małą fajeczkę tytoń z

             poczerniałego, związanego sznurkiem pęcherza i kurząc ją, wypoczywa chwilę.

             Tytoń, którego używa, nie jest zbyt wyborny, ale daje taki piękny, siny dymek i

             tak Mendlowi smakuje. Siny ten dymek ma i to jeszcze w sobie szczególnego, że

             widać w nim różne rzeczy oddalone i takie, które już dawno minęły.

             Widać w nim; i Resię, żonę jego, z którą dobrze mu było na świecie przez

             trzydzieści lat, i synów, którzy się za chlebem rozbiegli jak te liście wichrem

             gnane, i dzieci synów tych, i smutki różne, i pociechy; i troski; a już najdłużej to

             w nim widać jego najmłodszą dziewczynę Liję; tak wcześnie wydaną i tak

             Wcześnie zgasłą, po której mu tylko jeden wnuk pozostał. Gdy stary Mendel

             rozpala swoją fajeczkę, jakieś ciche mruczenie dobywa się z ust jego. W miarę

             jak pali i jak dymek siny przynosi mu dalekie obrazy i takie, które już nigdy nie.

             wrócą, mruczenie to rośnie, potężnieje, staje się jękiem niemal. Ta dusza ludzka,

             dusza starego Żyda, ma też smutki swoje i tęsknoty, które zagłusza pracę.

             Tymczasem sąsiadka przynosi w jednej ręce garneczek z rosołem, w którym

             pływają kawałki rozmiękłej bułki; a w drugiej przykryty talerz z mięsem i

             jarzyną: Mendel odbiera od niej ten skromny obiad; nie je go wszakże, tylko

             postawiwszy na małym żelaznym piecyku czeka. Czekanie to trwa niedługo. O

             samej drugiej drzwi izdebki otwierają się głośno, hałaśliwie, a w nich ukazuje się

             mały gimnazista; w długim, na wyrost sporządzonym szynelu, w dużej, zsuniętej

             na tył głowy czapce, z tornistrem na plecach: Jest to chłopak dziesięcioletni

             może, który po matce, najmłodszej córce starego Mendla, wziął piwne o

             złocistych blaskach oczy, długie, ciemne rzęsy i drobne usta, a po dziadzi nos

             orli i wąskie wysokie czoło Szczupły i mały chłopak mniejszym się jeszcze i

             szczuplejszym wydaje, kiedy zrzuci szynel i zostanie tylko w szkolnej, szerokim

             pasem przepasanej bluzie. Stary Mendel jest w ciągłej o niego obawie.

             Przezroczy sta cera chłopca, jego częsty kaszel, jego wątłe piersi i pochylone

             barki budzą w dziadzie nieustanną troskę. Wybiera też dla niego najlepsze

             kawałki mięsa, dolewa mu i dokłada na talerz, a kiedy chłopak się naje; klepie go

             po ramieniu i zachęca do zabawy z dziećmi w podwórku.

             Malec rzadko kiedy namówić się pozwala Jest zmęczony lekcjami, ciężkim

             szynelem, siedzeniem w szkole; drogą; dźwiganiem tornistra , i ma też dużo

             zadań na jutro. Powłóczy nogami chodząc, a nawet wtedy, kiedy się uśmiecha,

             piwne jego oczy patrzą z melancholią jakąś.

             W kilka chwil po obiedzie malec: zasiada przy prostym, sosnowym stole,

             dobywając z tornistra książki i zeszyty, a stary Mendel zabiera się do swego

             warsztatu. Choć chłopak cicha się sprawia i tylko szeptem półgłośnym

             powtarzając lekcje kiedy niekiedy zaledwie stuknie stołkiem, na którym się buja

             podparłszy na stole oba chude: łokcie, znać przecie, że staremu introligatorowi

             przeszkadza coś w robocie. Co i raz odwraca on głowę by spojrzeć na chłopca, a

             choć po klajster ręką sięgnąć może, obchodzi z boku warsztat, gdy mu go

             potrzeba, aby po drodze uszczypnąć wnuka w liczko blade, przejrzyste lub

             pogłaskać go po krótko przyciętych, miękkich i ciemnych jak krecie futerko

             włosach. Chłopiec przyzwyczajony jest widać do tych pieszczot, nie przerywa

             przy nich bowiem ani swego żarliwego szeptu, ani kołysania się na stołku. Stary

             introligator wszakże zupełnie i tym jest zadowolony, a przyciszając klapanie

             pantofli powraca na palcach do swego warsztatu.

             W piątek przed wieczorem scena się odmienia: malec uczy się przy oknie,

             kołysząc się mozolnie na stołku nie mającym tu swojego rozpędu, a na

             sosnowym, pokrytym serwetą stole sąsiadka zastawia rybę, makaron i tylko co

             przyniesioną od piekarza tłustą, pięknie zrumienioną kaczkę. Cynowy, o dziwnie

             powykręcanych ramionach świecznik z gałkami oświeca izbę uroczyście,

             świątecznie. Stary Mendel ma na sobie wytarty już nieco, ale jeszcze piękny

             żupan czarny, przepasany szerokim pasem, za który z lubością zakłada

             spracowane ręce. Siwe jego włosy, pokrywa jarmułka, a skrzyp nowych, z

             długimi cholewami butów napełnia izbę jakimś radosnym szemrem. Gdy już stół

             zastawiony został, chłopak się myje, przyczesuje swoje krecie futerko na

             ozdobnej, podłużnej głowinie, zapina świeży kołnierzyk i czyste mankiety, a

             założywszy ręce w tył, stoi poważny i wyprostowany, podczas kiedy, dziad sięga

             na policę po zwinięty tałes i po modlitewnik.

             W chwilę potem rozlega się wargowy, brzęczący śpiew modlitewny starego Żyda

             głos jego przechodzi wszystkie spadki od niskich, śpiewem brzmiących, do

             wysokich, na których śpiew jego przechodzi w jęk i żarliwy jakiś lament, w

             akcenty namiętne, błagalne, łkające. Pod wpływem śpiewu tego mały gimnazista

             odczuwa dreszcz nerwowy, blada jego twarzyczka staje się bledszą jeszcze,

             wielkie oczy to rozszerzają się nad miarę, to mrużą się i zachodzą łzami; patrzy

             na dziada jakby urzeczony, a spazmatyczne ziewanie otwiera mu usta. Na

             szczęście dziad zamyka wkrótce stary modlitewnik i błogosławieństwem

             rozpoczyna szabasową ucztę.

             Zdarzyło się raz latem, że chłopaki od Kołodziejskiego ślusarza i od szewca

             Pocieszki zebrali się przed otwartym oknem starego introligatora, a zaglądając

             przez nie do oświetlonej szabasowym światłem izby robili sobie z tej modlitwy

             śmieszki i głupią uciechę.

             W tej chwili wszakże przechodził tamtędy stary proboszcz, a spojrzawszy

             przelotnie w okno i widząc modlącego się Żyda, który z takim jękiem wołał po

             swojemu do Boga, uchylił kapelusza. Scena była niema, ale nad wyraz

             wymowna. Chłopaki zemknęły, jakby ich wiatr zdmuchnął, i nie było odtąd

             wypadku, aby spokój tej ubogiej izby zamieszany został.

             Przedwczoraj dopiero...

             Właściwie i przedwczoraj nie stało się nic. Tylko malec powrócił ze szkoły bez

             czapki, zdyszany, jak zając zgoniony. Zrazu nic mówić nie chciał; dopiero po

             długich badaniach wyznał, że jakiś obdartus krzyknął na niego „Żyd!.. Żyd!...”,

             więc on uciekał i czapkę zgubił, i nie śmiał wracać po nią.

             Fala gniewu uderzyła staremu Mendlowi do twarzy. Wyprostował się, jakby

             urósł nagle, splunął, a potem chłopaka twardo za ramię ująwszy, do stołu pchnął

             i obiad w milczeniu spożył.

             Po obiedzie nie wrócił do warsztatu i fajki nie nakładał, tylko sapiąc po izbie

             chodził. Malec także do lekcji się nie brał, ale patrzył na dziadka zalęknionym

             wzrokiem. Nigdy go jeszcze tak gniewnym nie widział.

             - Słuchaj ty! - przemówił wreszcie stając przed chłopcem Mendel. - Jak ja ciebie

             małego sierotę wziął i chował, i za niańkę także był, i za matkę także był, i

             piastował ciebie, nu, to nie na to ja ciebie chował i nie na to piastował, co by ty

             głupi był! I jak ja ciebie uczyć dał, jak ja ciebie do szkoły posyłał, jak ja tobie

             książki kupował, to też nie na to, co by ty głupi był! A ty ze wszystkim głupi

             rośniesz i nie ma u ciebie żadnej mądrości! Jakby u ciebie mądrość była, to by ty

             tego nie wstydził się, nie płakał, nie uciekał, że kto na ciebie „Żyd” krzyknie. A

             jak ty tego płaczesz, jak ty uciekasz i jeszcze taką piękną, nową czapkę gubisz,

             co pięć złotych bez sześciu groszy kosztuje gotówką, pieniędzmi, nu, to ty ze

             wszystkim głupi jesteś, a te szkoły, te książki, te nauki to wszystko na nic!

             Odsapnął i znów mówić zaczął:

             - Nu, co to jest Żyd? Nu, jaki ty Żyd? - mówił już łagodniejszym głosem. - Ty się

             w to miasto urodził, toś ty nieobcy, toś swój, tutejszy, to ty prawo masz kochać

             to miasto, póki ty uczciwie żyjesz. Ty się wstydzić nie masz, żeś Żyd Jak ty się

             wstydzisz, żeś ty Żyd, jak ty się sam za podłego masz, dlatego żeś Żyd, nu, to

             jak ty możesz jakie dobro zrobić dla to miasto, gdzie ty się urodził, jak ty jego

             kochać możesz?... Nu?...

             Zachłysnął się i znów przed chłopakiem stanął. Tym razem jednak patrzył na

             jego zlęknioną twarzyczkę z jakimś rozrzewnieniem Po łożył mu na głowie rękę

             i rzekł z naciskiem:

             - Uczciwym Żydem być, jest piękna rzecz! To pamiętaj sobie! A teraz się ucz,

             żeby ty głupim nie był, a czapkę to ja tobie inszą kupię, to ty nie potrzebujesz

             płakać, bo to głupstwo jest.

             Malec pocałował w rękę dziada i wziął się do książek. Stary introligator bardziej

             jednak był poruszony tą sprawą, niż to chciał dziecku okazać. Długo bowiem po

             izbie chodził nie kończąc pilnej, zaczętej roboty i spluwając po kątach, jakby się

             goryczą jaką nakarmił. Nie przetrawił on tej goryczy w sobie i przez noc

             widocznie, gdyż bardziej zgarbiony i postarzały niż zwykle nazajutrz wstał;

             kiedy chłopiec podpiąwszy rzemienie tornistra do szkoły ruszył, stary po szedł

             do okna i patrzył za nim niespokojnie, długo.

             Niepokój ten nie opuszczał go i przy pracy nawet Częściej niż zwykle pod

             wpływem jakiegoś rozdrażnienia nakładał krótką fajeczkę i podchodził do okna,

             i patrzył podejrzliwie w tak dobrze, tak dawno znaną sobie uliczkę Pod

             wpływem też tego rozdrażnienia zapewne ruch jej, jej głosy, jej tętno inne mu się

             jakieś niż zwykle wydały.

             Gdy jednak malec powrócił ze szkoły wesół, bo piątkę dostał, rozbawiony nową

             czapkę, która mu na oczy wjeżdżała, stary o swoich przywidzeniach zapomniał i

             czy to sam dla siebie, czy dla uciechy dziecka gwizdał przy robocie jak za

             młodych czasów.

             Po obiedzie wpadł po akta dependent pachnący piżmem

             - Co słychać? - spytał.

             - Wszystko dobrze, broń Boże ad złego! - odrzekł Mendel Gdański.

             - Podobno Żydów mają bić? rzucił pachnący dependent z głupkowatym

             uśmiechem.

             - Nu, jak bić, to bić! -- odrzekł Mendel pokrywając wrażenie, jakie na nim te

             słowa wywarły. - A kto ich ma bić? Urząd?...

             - I... urząd by tam - roześmiał się mały dependent.

             - Nu, jak nie urząd, to i chwała Bogu! - rzekł Mendel.

             Roześmiali się obaj. Młody dependent głupkowato, Żyd z przymusem

             widocznym

             Zły był, że ta rozmowa toczyła się przy dziecku: Spojrzał na chłopca spod brwi

             nasuniętych. Malec wlepił w dependenta wielkie swoje oczy i dopiero kiedy ten

             za progiem był, spuścił je na karty książki, pociemniałe, pałające. Stary Mendel

             jakby nie widział tego, zaczął znowu gwizdać. Ale gwizdanie to miało coś w

             sobie ze świstu przy tłoczonej wielkim ciężarem piersi, nuta przycichła, głuchła,

             zasypiała, aż urwała się zgrzytem czy jękiem.

             Zmierzchało już w izbie, kiedy przez niskie drzwi wcisnął się gruby zegarmistrz

             w popielatym haweloku, jakiego stale używał w tej porze.

             - Słyszałeś pan nowinę? - zapytał siadając na brzegu stołu, przy którym uczył się

             malec.

             - Nu - odparł Mendel - co mnie po nowinów? Jak ona będzie dobra, to ona i

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin