Günther Pape Byłem Świadkiem Jehowy.doc

(609 KB) Pobierz
Günther Pape

 

Günther Pape

Byłem Świadkiem Jehowy

 

 

 

 

PRZEDMOWA

Świadkowie Jehowy, powszechnie nazywani Jehowitami: któż ich nie zna? Pukają do naszych domów, przychodzą w porę i nie w porę, nierzadko nawet w dniu Pańskim i przynoszą wszystkim radosne orędzie, że już niebawem rozpocznie się na ziemi tysiącletnie panowanie Jehowy, które przyniesie upragniony pokój i szczęście. Pośród tylu smutnych i przytłaczających wiadomości o przemocy, gwałtach i okrucieństwach wojen, które zalewają codziennie naszą ziemię, bliskość królestwa sprawiedliwości i pokoju brzmi rzeczywiście jak radosne orędzie ocalenia. I niejeden człowiek daje temu posłuch, ponieważ odpowiada ono najbardziej utajonym oczekiwaniom i potrzebom jego duszy. Sami wysłańcy Jehowy są przekonani, że znajdują dla swego posłania wystarczające potwierdzenie w Biblii i swoim radosnym objawieniem pragną dzielić się z innymi.
Wielu nie uświadamia sobie, że problemy stawiane przez wysłanników nowej wiary nie są tak bardzo nowe, jakby się mogło wydawać. Przecież i Apostołowie pytali Chrystusa: "Powiedz nam kiedy to nastąpi i jaki będzie znak Twego przyjścia i końca świata " (Mt 24,3). Zamiast oddać się jałowym spekulacjom, kiedy to nastąpi, zwykła uczciwość i elementarne zasady interpretacji nakazują posłuchać tego, co sam Jezus mówi na ten temat: "Strzeżcie się, aby was kto nie zwiódł " (Mt 24,4), o owym dniu zaś i owej godzinie "nikt nie wie, nawet aniołowie niebiescy, tylko sam Ojciec " (Mt 24,36). Tymczasem Świadkowie Jehowy, niepomni co na ten temat mówi samo Pismo święte, nadal głoszą, że znają nawet to, czego w Piśmie nie zapisano.
Na wszystkie poruszane zagadnienia znajdują gotowe cytaty z Biblii. Lecz rzadko można nawiązać z nimi rzeczowy dialog. Niekiedy możemy się przekonać, że nasza znajomość Biblii jest dosyć powierzchowna i niewystarczająca. Jednak nie zawsze zdajemy sobie sprawę z tego, że oni znają jedynie swoje wyuczone tematy, poza którymi są bezsilni wobec faktycznych problemów współczesnych nauk biblijnych. Wierzą, że każdy z nich otrzymuje wystarczające pouczenie od samego Ducha Świętego, którego zresztą nie uznają za trzecią Boską Osobę. Denerwują swoją natarczywością, ale potrafią zaimponować długimi, przytaczanymi z pamięci cytatami biblijnymi, a pod względem gorliwości i zapału mogą być wzorem dla niejednego wierzącego katolika. Nie zrażają się trudnościami i przeciwnościami. Wyproszeni z domu potrafią wracać ponownie, zwłaszcza gdy zauważą wątpliwości stanowiące podatny grunt dla nowej wiary. Obiecują pełną szczęśliwość w Królestwie i to już teraz, w krótkim czasie, a nie - jak to słyszymy w Kościele - dopiero przy dopełnieniu się dziejów ludzkich.
Każdy, kto interesuje się treścią wiary Świadków Jehowy, może znaleźć w Polsce liczne broszury, które wprowadzają nas w dziwny i mało zrozumiały świat ich wiary. Świadkowie Jehowy nie dysponują jednolitym i zwartym systemem prawd wiary. Odrzucają niezmienne dogmaty i cały ich system nauczania opiera się na subiektywnym doświadczeniu wiary i na pouczeniach założyciela, Charla Russela i jego następców, J. F. Rutherforda i Knorra, stojących na czele prężnej organizacji mającej swoją główną siedzibę w USA. Z tych. właśnie względów jakakolwiek dyskusja merytoryczna z nimi jest mało owocna.
Książka Günthera Pape pt. "Byłem Świadkiem Jehowy " odbiega w sposób zasadniczy od tego wszystkiego, co dotychczas napisano w Polsce o Jehowitach. Jest to spojrzenie na Świadków Jehowy niejako od wewnątrz. Günther Pape urodził się w roku 1917 w miejscowości Thale, w górach Harzu w Niemczech. Zarówno jego ojciec jak i matka byli Jehowitami. Przejmujące są opisy jego dzieciństwa i młodości poddanej surowym zasadom nowej wiary, gdzie wszystko: dzieci, życie rodzinne i małżeńskie, nauka, wykształcenie i praca, zostają podporządkowane działalności misjonarskiej. Jak łatwo było przewidzieć, syn na wzór swoich rodziców stał się gorliwym zwolennikiem i wyznawcą sekty. Piastował w niej różne stanowiska. Był odpowiedzialny za szkolenie członków sekty, a jego gorliwość - jak sam wyznaje - graniczyła z fanatyzmem.
Jednak im głębiej wnikał w naukę sekty, tym więcej rodziło się w nim wątpliwości. Już wcześniej zauważył ustawiczne poprawki w zapowiedziach o mającym nastąpić bliskim końcu świata. Gdy proroctwa się nie spełniły w roku 1914 i w 1925, w "Strażnicy ", czasopiśmie Świadków Jehowy, ogłoszono nowe daty, nie wspominając o wcześniejszych przepowiedniach. Nauka Świadków Jehowy w sposób dowolny była dostosowywana do zmieniających się potrzeb, a nawet zmieniana przez kolejnych przywódców sekty. Nie sposób było zauważyć, jak dowolnie i różnie interpretowano teksty biblijne.
Günther Pape zapragnął poznać całą prawdę o organizacji i strukturach Świadków Jehowy, a nade wszystko pragnął znaleźć mocne oparcie dla swojej wiary, by nie pozwolić się zwodzić "wymyślonymi bajkami i baśniami ", przed którymi przestrzegał już sam Chrystus (por. Mt 24,4), a za nim św. Piotr (por. 2P 1,16). Pomny na przestrogę św. Jana: "Nie dowierzajcie każdemu duchowi. Badajcie duchy czy są z Boga, bo wielu fałszywych proroków wyszło na świat " (1J 4,1), zaczyna krytycznie badać i oceniać, zarówno dotychczasowe dzieje organizacji Świadków Jehowy, jak i głoszoną przez nich naukę. Kluczem do tej oceny są słowa Pisma świętego, czytane z wiarą, bez uprzedzeń.
Oderwanie się od jednostronnej metody interpretacji Pisma świętego prowadzi go do nieoczekiwanego i wstrząsającego odkrycia: nauka głoszona przez Świadków Jehowy nie znajduje oparcia w Biblii, odbiega od niej w wielu zasadniczych punktach. To odkrycie doprowadza w następstwie do całkowitego załamania wszystkich jego dotychczasowych poglądów i wyobrażeń religijnych. Pragnie służyć Bogu i poznać pełną prawdę przez Niego objawioną, ale gdzie ją znaleźć? Czy taka prawda w ogóle istnieje? Nie poprzestaje na samych pytaniach i wątpliwościach, z uporem szuka. Pokorna i ufna postawa każe mu dalej poszukiwać w Piśmie święty znamion prawdziwego Kościoła, który mógłby wylegitymować się apostolskim pochodzeniem oraz ciągłością głoszonej nauki. To uparte poszukiwanie prowadzi Günthera Pape do drugiego, jeszcze bardziej szokującego odkrycia: te znamiona odnajduje jedynie w znienawidzonym przez siebie i ośmieszanym dotychczas Kościele katolickim. To podwójne odkrycie spowodowało całkowite zerwanie z organizacją Świadków Jehowy i odnalezienie własnego miejsca w Kościele katolickim.
Książka Günthera Pape "Byłem Świadkiem Jehowy " jest wstrząsającym świadectwem życia człowieka, który pragnie być wierny własnemu sumieniu, poznanej prawdzie, a przez nią Bogu samemu. Dąży do tego ze świętym uporem i żelazną konsekwencją. Przeżywa noc duchowego rozdarcia. Pójść za poznaną prawdą oznacza dla niego przyznanie się do błędu, pożegnanie się z tym wszystkim, co było treścią jego życia i narażenie się na szykany ze strony swoich dotychczasowych współwyznawców. Raz poznanej prawdzie Günther Pape pozostał wierny do końca, niezależnie od ceny którą przyjdzie mu za to płacić. W jego sumieniu pozostaje jednak Świadomość krzywdy wyrządzonej tak wielu ludziom, przez przepowiadanie i kształtowanie ich w błędnej nauce Świadków Jehowy. Aby naprawić swoje dotychczasowe błędy i przestrzec przed naiwnością i lekkomyślnością, pisze tę książkę, którą uzupełnia później inną jeszcze publikacją pt. "Prawda o Świadkach Jehowy ".
Wyznania Günthera Pape urzekają barwnością i żywością opowiadania, a nade wszystko swoim autentyzmem i obiektywizmem. Pomimo osobistych bolesnych doświadczeń związanych z długim pobytem u Świadków Jehowy autorowi obce jest jakiekolwiek pragnienie zemsty lub chęci poniżenia. Nie atakuje nikogo, nie wykorzystuje słabości i ułomności swoich przeciwników dla usprawiedliwienia czegokolwiek. Po prostu daje wstrząsające świadectwo, pisze dziennik swojej duszy. Wymownym znakiem tego obiektywizmu jest fakt, że książkę dedykuje właśnie swoim rodzicom: ojcu który w wieku 40 lat zginął jako Jehowita w obozie koncentracyjnym, i matce która przeżyła obóz koncentracyjny i do końca pozostała wierna nauce Świadków Jehowy.
Książkę Günthera Pape można polecić wszystkim, zarówno gorliwym Świadkom Jehowy, jak i tym którzy w "Strażnicy " szukają rozwiązania nurtujących ich wątpliwości, a także gorliwym katolikom i chrześcijanom. Pierwszym może być pomocna do ukazania pełnej prawdy o organizacji i treści ich wiary, drugim może otworzyć oczy i zaoszczędzić wielu niepotrzebnych załamań i dramatów. Jak bardzo ta książka jest potrzebna i poczytna świadczy fakt, ze w Niemczech od 1961 roku doczekała się już 13 wydań. Jestem przekonany, że także w Polsce spotka się z żywym zainteresowaniem i przyjęciem ze strony szerokich rzesz czytelników.
Bp Henryk Muszyński
Ordynariusz Włocławski


LATA DZIECIŃSTWA

Niemcy po przegranej pierwszej wojnie światowej : pośród zmienności politycznych wydarzeń wszystko zdawało się chwiać i zapadać. Rozsypywały się przyjęte dotąd kryteria pewności i bezpieczeństwa. Coraz to nowe rządy przychodziły i odchodziły - pozostawało jedno: człowiek pośród całego splotu nie rozwiązanych problemów. Na kogo miał liczyć, na kim miał się oprzeć naród?
Także i w Thale, niewielkim mieście u podnóża gór Harzu, w dzikiej, romantycznej dolinie rzeki Bode, na życie mieszkańców padał cieniem niepokój. W miejscowej hucie żelaza, dającej chleb ośmiu tysiącom pracowników i ich rodzinom, jedno łączyło ludzi różnych poglądów politycznych: lęk przed utratą pracy. Kryzys gospodarczy w Niemczech przyjmował coraz groźniejsze formy. Kto dziś jeszcze stał przy warsztacie pracy, ten już jutro mógł znaleźć się jako bezrobotny na ulicy.
Rok 1930. Narodowy socjalizm rósł szybko w siłę. Thale pozostawało jednak miastem w przeważającej mierze "czerwonym ". Dochodziło często do starć "czerwonych " z "brunatnymi ". W tym czasie ojciec mój miał jeszcze pracę jako formierz w hucie żelaza. Życie stawało się jednak z dnia na dzień cięższe, a bezrobotnych był już w mieście legion. Któregoś dnia i mój ojciec znalazł się w ich szeregach. Nie byliśmy zamożni - jak ci liczni goście przybywający do Thale na niedziele i urlopy z Berlina i innych miast, aby spędzić tu miłe chwile i podziwiać piękno naszej doliny. Przejezdni płacili chętnie parę groszy śmiałkom ważącym się na skok z diabelskiego mostu do płynącej pod nim rzeki Bode, chociaż policja przeganiała każdego ze skoczków. Goście mieli swoją szarpiącą nerwy rozrywkę, a ryzykant, biedny miejscowy chłopak, miał swoich 50 fenigów. Uważano widać, że nie warto płacić więcej za niebezpieczny pokaz. Jeśli jednak zgromadziło się dziesięciu i więcej widzów, można było zebrać nawet pięć marek, a za te pieniądze można już było niejedno kupić. Część tych nielegalnych zarobków przypadała kilku sprytnym chłopakom, których zadaniem było ostrzeganie zawczasu przed nadchodzącą policją. Szczęśliwcy dumni z zarobionych pieniędzy, biegli do najbliższego rzeźnika po kawałek kiełbasy. W ten sposób przyczyniali się do zaopatrzenia rodzinnego stołu. Kiełbasa - co za przysmak na stole, na którym pojawiał się zwykle tylko chleb z margaryną!
Nie wszyscy mogli skakać z diabelskiego mostu - dwanaście metrów w dół wąskim przesmykiem pośród skalnych ścian do rzeki. Dla niejednego byłby to ostatni skok w życiu. Tylko niewielu mogło się na ten wyczyn odważyć. Inni woleli zagłuszać trapiący ich głód bijatyką z rówieśnikami albo - gdy się udało - kuflem piwa. Tak żyła większość, licząca się na tysiące.
Kiedy wschodni wiatr gnał brudny dym z szesnastu kominów huty w głąb doliny, nie cieszyło to turystów. Tylko pozbawiony pracy robotnik marzył o lepszych czasach, kiedy to dymy z huty znowu zapewnią chleb jego rodzinie.
Narodowi socjaliści obiecywali szczęście i dobrobyt. Niejednym wydawali się zbawcami, ale wielu im nie ufało. Mój ojciec niczego dobrego od nich nie oczekiwał. Należał do socjaldemokratycznej organizacji "Reichsbanner ", jednak i do niej nie miał widać pełnego zaufania, uważając za cel godny dążeń jedynie "złotą erę " zapowiadaną przez Badaczy Pisma świętego - Świadków Jehowy.
Czasopismo zatytułowane "Złota Era "1 pociągało czytelników. Przynosiło wielkie ilustracje przedstawiające szeregi bezrobotnych, głodujące dzieci, dzielnice nędzy w wielkich miastach, zapowiadając że już niedługo o tym zapomnimy, bo nadejdzie raj, złota era! - Właśnie dla nędzarzy sprawi to Bóg. Ufajcie, że tak się stanie; to jest wasza prawdziwa pociecha.
W tych dniach nędzy, nieodpowiedzialności polityków i powszechnej niepewności uchwycili się moi rodzice tej jedynej - jak sądzili - nadziei. Czytali "Złotą Erę ", a z głodowych groszy zasiłku dla bezrobotnych kupowali jeszcze książki wydawane przez Świadków Jehowy.
Wielu znajdujących się w tym samym położeniu czyniło to samo. Organizacja założona przez amerykańskiego kupca Russela i jego następcę "sędziego " Rutheforda rozwinęła się, poza Stanami Zjednoczonymi, najbardziej właśnie w Niemczech. Książęta tej "społeczności nowego świata " potrafią wykorzystać niepewną sytuację społeczno-polityczną narodów. "Nie ufajcie władcom, synowi ludzkiemu " - powtarzają nieustannie znękanym ludziom. "Sami widzicie, dokąd to prowadzi. Jesteście wyzyskiwani, uciskani, zwodzeni. Słuchajcie nas! My głosimy wam słowo Boże. Bóg zapowiedział, że Królestwo należy do ubogich. My je głosimy, przez nas powiedzie was ono do Boga. Kościoły służą kapitalistom, a przez to - szatanowi. Przyjdźcie do nas, to my jesteśmy prawdziwymi chrześcijanami! " I ludzie zawiedzeni otaczającą ich rzeczywistością uwierzyli tak mówiącym, chwytając się danej im nadziei.
Przywódcy Świadków śledzą bacznie aktualną sytuację w świecie i umiejętnie dostosowują do niej swą propagandę. Jej sile ulegli moi rodzice. Zostali Świadkami Jehowy. Czytali już nie tyko "Złotą Erę ", ale czerpali też ze "Strażnicy "2. Dla nas, dzieci, były kolorowe broszurki i już same barwne obrazki budziły nasz zachwyt. Rodzice zostali włączeni w tzw. system kazań, kolportowali literaturę, uczestniczyli w zebraniach - organizacja zaczęła pochłaniać ich całkowicie. Wierzyli, że znaleźli "prawdę " i oddali dla niej wszystko. My, dzieci, nauczyliśmy się modlić do "Jehowy ". Odczuwaliśmy to w ten sposób, że na Boże Narodzenie zniknęła z naszego domu choinka, a na Wielkanoc nie pojawiał się już "zając ". Na co te "pogańskie " zwyczaje, radujące wprawdzie dziecięce serca, w naszej, teraz prawdziwie chrześcijańskiej rodzinie? Pocieszaliśmy się myślą, że wkrótce nadejdzie nowy świat, w którym będziemy mogli się bawić z wilkami, tygrysami, niedźwiedziami i innymi podobnymi zwierzętami, które przestaną być groźne dla ludzi.
Krewni zaczęli się od nas odwracać, twierdząc że nasi rodzice są zbyt wielkimi fanatykami. I tak też było: kiedy zmarł ojciec matki, rodzice nie poszli nawet na pogrzeb. Prowadził go przecież ewangelicki duchowny, czyli w ich oczach "sługa diabła ". Jakże "prawdziwi chrześcijanie ", Świadkowie Jehowy mogli iść na taki pogrzeb, nawet jeśli to był pogrzeb rodzonego ojca? "On śpi tylko na krótko w łonie ziemi, a potem zobaczymy go zmartwychwstałego w Królestwie Bożym " - mówiła matka. Rodzeństwo stawało się sobie nawzajem obce, ale Świadkowie powoływali się tu na słowa Jezusa mówiące, że dla Niego trzeba porzucić ojca i matkę, żonę i dzieci. Cóż to ma za znaczenie, że rodzina zrywa z nami? Spełniają się tylko słowa Pana!
Hitler został kanclerzem Rzeszy. W swej patologicznej nienawiści do wszystkiego, co żydowskie, zakazał działalności Świadkom Jehowy ze względu na ich żydowską naukę i amerykańskie - a według niego: żydowskie - pochodzenie organizacji. Działanie na jej rzecz podlegało odtąd karze. Zakaz zastraszył wielu, a bardziej jeszcze rozpoczynające się prześladowanie. Doszło do napięć w niemieckiej gałęzi organizacji. Kierownictwo tutejszego biura "Strażnicy " próbowało znaleźć kompromis, co spotkało się ze sprzeciwem centrali w Brooklynie. Balzereit3 musiał odejść i E. Frost4 dokonał reorganizacji. Na tym tle powstały podziały. W Thale dotychczasowy kierownik wypowiedział się przeciwko dalszej działalności, mój ojciec natomiast optował za nią i przejął przewodnictwo zboru. Wynikiem był dalszy rozłam. Chciano mieć kogoś starszego, spierano się o pierwszeństwo i z licznego zboru pozostało tylko niewielu gotowych opowiedzieć się za linią Brooklynu.
Za granicą na zarządzenie centrali rozwinięto niesłychaną propagandę. W tysiącach nadsyłanych telegramów żądano cofnięcia zakazu działalności Świadków, grożąc zniszczeniem Hitlera przez Jehowę. Hitler odpowiedział szeroką falą aresztowań wszystkich znanych członków organizacji. Przywódcy i zwolennicy Świadków wyzbyli się teraz wszelkiej roztropności i rozwagi. Niezliczone ilości publikacji przemycano do Niemiec z Szwajcarii i Czech. W naszym domu powstała składnica książek. Ich palenie, po aresztowaniu rodziców, zajęło memu dziadkowi całe trzy tygodnie.
Wszystko to odbiło się też na nas, dzieciach. Koledzy w szkole biegali za mną wołając chórem: "Pape, powiedz: Heil Hitler! ". To jeszcze można było znieść. Gorzej, że nauczyciel, wyższej rangi hitlerowiec, bił mnie niemal każdego dnia. Najgorsze jednak było to, że rodzice .nie mieli dla nas czasu, zajęci co dzień pracą dla organizacji. Przesiadywaliśmy często z bratem zamknięci w mieszkaniu, zabawiając się kolorowymi broszurami: "Co jest prawdą ", "Wolność ",. "Pewność dobrego bytu "5. Niewiele jednak zaznaliśmy wolności czy dobrobytu. Wieczorem trzeba było rychło iść spać. Rodzice szli na zebrania i konferencje, a tam nie było miejsca dla dzieci.
Sytuacja na rynku pracy poprawiła się. Również mój ojciec znalazł zatrudnienie - przy budowie zapory wodnej. Nasze życie nie stało się jednak lepsze. Wszystko służyło idei Świadków: skromny zarobek i wolny czas rodziców. Jedynym jasnym punktem były wakacje. Wysyłano nas do innych rodzin i tam w jakiejś mierze poznaliśmy radość dziecięcej beztroski.
Ci Świadkowie Jehowy, którzy odrzucając Hitlera przy każdej sposobności mówili o czekającej go zagładzie, niedługo cieszyli się pracą. Ojciec znów został zwolniony. Jednakże nadal nie miał czasu, bo - jak mówił - "cały czas należy do Jehowy ". Mało więc widywaliśmy ojca wciąż zajętego nielegalnymi akcjami. Którejś nocy został aresztowany, a za nim poszła matka. Wyrok: "dziesięć miesięcy więzienia za działalność na rzecz zakazanej organizacji ".
Brat i ja dostaliśmy się teraz pod opiekę dziadków - rodziców mego ojca. Także i oni należeli do Świadków Jehowy, byli jednak daleko mniej fanatyczni i czynni. Mieliśmy u nich więcej swobody. Po odrobieniu szkolnych zadań mogliśmy przebywać z rówieśnikami. Dziadkowie okazywali zrozumienie dla naszych problemów i starali się nam zastąpić rodziców. Kochałem mego dziadka więcej niż ojca i matkę, właściwie wcale nie odczuwałem ich braku. Dziesięć miesięcy minęło szybko. Wydawały się nam jednymi długimi wakacjami pod opieką dziadka.
W pięć tygodni po powrocie ojca uwięziono go znowu. Skierowany do pracy w zakładzie zbrojeniowym oświadczył, że nie będzie pracował dla Hitlera. Jako niepoprawny, fanatyczny Świadek Jehowy zesłany został do obozu koncentracyjnego.
Koledzy w szkole nadal wołali za mną: "Pape, powiedz: Heil Hitler! ", ale nowy nauczyciel nie próbował już nawracać mnie biciem. Natomiast atmosfera w domu stała się jeszcze bardziej nieznośna. Matka czuła się teraz bardziej jeszcze zobowiązana głosić naukę Świadków Jehowy jako jedyny ratunek i czyniła to każdej chwili, jaką miała do dyspozycji. Już dawniej nie starczało nam pieniędzy na życie, teraz zabrakło ich całkowicie. Wsparcie zebrane przez naszych współwyznawców pozwalało tylko nie umrzeć z głodu.
Nauka Świadków Jehowy stała się też treścią mojego życia tak dalece, jak jest to możliwe u małego chłopca. Czuliśmy się męczennikami - sam Chrystus był przecież ubogi. A czy Apostołowie nie musieli cierpieć? Chcieliśmy dochować wierności Jehowie, cokolwiek miałoby nas spotkać. Dzielnie znosiliśmy nasz los.
Władze nie chciały dłużej pozwolić, aby matka wychowywała nas w swojej wierze. Przed sądem w pobliskim mieście Quedlinburgu odbyła się rozprawa o pozbawienie praw rodzicielskich. Stanąłem przed sędzią, który mnie zapytał, dlaczego nie pozdrawiam słowami: "Heil Hitler! ". Zdumiała go moja odpowiedź: Czy pan nie Wie, co napisane jest w Dziejach Apostolskich rozdział 4, wiersz 12? "
Odebrano prawa rodzicielskie rodzicom i wcielono nas do hitlerowskiej organizacji dla dzieci "Jungvolk ". W kilka tygodni później uwięziono ponownie naszą matkę. "Nielegalna działalność na rzecz Świadków Jehowy " - brzmiało oskarżenie. Wyrok: cztery lata więzienia, po czym skierowanie do obozu koncentracyjnego. "Jehowa będzie się troszczył o moje dzieci " - powiedziała matka do jednej z kobiet. Zostaliśmy z bratem umieszczeni w przytułku. Ten dom, odległy od miasta o pół godziny drogi, dawał schronienie starcom, różnego rodzaju życiowym rozbitkom, dzieciom z środowisk aspołecznych. Trafiali się tam homoseksualiści. Mieliśmy żyć w takim otoczeniu! Siostry prowadzące dom niemal się o nas nie troszczyły. Tutaj przeżyłem najstraszniejsze lata mojego dzieciństwa. To, że przeżyłem je bez większej szkody, dziś jeszcze wydaje mi się cudem. Wobec codziennych trosk życia w przytulisku doktryna moich rodziców schodziła coraz bardziej na dalszy plan. Życie w tych warunkach było nie tylko powodem cierpień psychicznych, ale także fizycznych - wiele rzeczy było po prostu ponad siły dziecka.
Tymczasem wybuchła wojna. Wyżywienie pogorszyło się. Wpływ sióstr nie stał się większy. Prawie przez cały dzień zostawieni byliśmy sami sobie. Ukończenie nauki w szkole stało się dla mnie początkiem przemiany. Rozpocząłem praktykę w handlu - osiągnięcie do którego nie doszedł chyba żaden z mieszkańców przytułku. Szef posłał mnie do filii przedsiębiorstwa w Quedlinburgu i wystarał się tam dla mnie o kwaterę - miałem swój własny pokój. Moje życie stało się znośniejsze. Mogę powiedzieć, że po raz pierwszy wyrwałem się z jakiegoś stałego zamknięcia się w sobie. W pracy osiągałem coraz lepsze wyniki. Przedsiębiorstwo mające wiele oddziałów przesuwa często pracowników z jednego do drugiego. Ze względu na osiągnięcia przeniesiony zostałem z powrotem do Thale - czekała tu na mnie nowa kwatera, nowi ludzie.
Stary, wysłużony rower stał się pierwszą moją własnością. Z jego pomocą chciałem poznać piękno naszych okolic. Każdej wolnej chwili byłem gdzieś w drodze. Moje kieszonkowe, w wysokości 40 marek, zanosiłem co miesiąc do kasy oszczędności, tak że wkrótce mogłem sobie pozwolić na krótkie wakacje. Ślęczałem nad mapą gór Harzu planując trasę podróży. Wreszcie - krytyczny rzut oka na rower i jazda w drogę! Szczęśliwy deptałem poprzez rozległe lasy, pędziłem drogami opadającymi w dolinę, by za chwilę pchać rower pod górę wąską, leśną ścieżyną... Czy wzbiłem się ponad świat? Tak mi się wydawało, gdy stanąłem na szczycie Brockenu. Zagubiłem się wzrokiem w niezmierzonej przestrzeni. Zatopiony w swym szczęściu, trwałem na szczycie, pijąc oczyma panoramę gór i dolin, miast i wsi. Czy to możliwe, że na tym wspaniałym świecie gdzieś toczy się wojna? Czy to, co przeżywałem, nie było prawdą? Czy cały ten spokój był tylko snem? Jeśli to był sen, to chciałem cieszyć się nim jak najdłużej. Ach, gdyby tak trwać na zawsze na tym górskim szczycie, mając przed oczyma obraz majestatu i pokoju. Cóż znaczyła przeszłość wobec takiej teraźniejszości. To był sen, ale piękny sen, który dopomógł mi dźwigać codzienne troski.


Niedziela. Świat wokół zasypany śniegiem. Sześćset kilometrów od rodzinnych stron. Ranek, leżę jeszcze w łóżku. Głos trąbki nakazuje wstanie. Zaczyna się nowy dzień według przewidzianego regulaminu. Jestem teraz w szeregach RAD, "Reichsarbeitsdienst " - "Służby Pracy ". Pobudka nie przeszkadza mi, nie obowiązuje mnie - jestem przecież dyżurnym w kantynie dowództwa i mam osobny własny plan dnia. Zaczynam dziś służbę dopiero o dziewiątej. Przez dwa tygodnie musiałem nasłuchiwać głosu trąbki, dopóki dowódca oddziału nie wyznaczył mnie na ordynansa. Teraz tylko od czasu do czasu muszę brać udział w zwykłym szkoleniu. Dowódcy zapoznali się z moim życiorysem i widać nie byłoby dobrze rozmawiać z nimi o Hitlerze.
Krótko przed wcieleniem przeszkolonego oddziału do wojska dowiedziałem się o moim dalszym przeznaczeniu. Awansowany na przodownika, miałem pozostać w Służbie Pracy i szkolić nowo zaciągniętych w obozie w Borach Tucholskich na Pomorzu. Z początku szło mi ciężko. Od kolegów nauczyłem się jednak rychło tego, co najważniejsze, i dopiero w marcu 1945 zaciągnięty zostałem do wojska.
Front był już w rozsypce, kiedy znalazłem się na terenie Meklemburgii. W ogniu karabinów i granatów padają wokół mnie mężczyźni i chłopcy. Ziemia pije ich krew. Ich śmierć ściska serce. Jestem młody, nie chcę umierać, umierać tutaj! Ale co można przeciwstawić śmierci? Nic.
Gdzie jest Bóg? Rzadko tylko jeszcze myślę o Nim. Są sytuacje, w których trudno oddawać się refleksjom. Rosyjski czołg stoi niespełna czterdzieści metrów przede mną. Wymierzam w niego "panzerfaust " - pocisk przeciwpancerny. Nie odpalam jeszcze.. jeszcze nie! Zabijasz, człowieku, zabijasz przecież! Ale ja chcę żyć!... Kiedy potężny wybuch rozsadza stalowego kolosa, wydaje mi się, że zamiera we mnie wszystko. To ja odpaliłem - trafiłem zabiłem. Żyję, ale za cenę jakiej winy. Łzy płyną mi po twarzy. Ogarnia mnie gniew, gniew na samego siebie: nieszczęsny, jak mogłeś zapomnieć o tym, czego uczyli cię rodzice, o Bożym przykazaniu: nie zabijaj! Znałem to przykazanie, byłem jednak zbyt wielkim tchórzem, żeby je zachować. Wielu Świadków Jehowy oddało życie przed plutonami egzekucyjnymi SS, tymczasem ja bez większego namysłu posłuchałem nakazu wstąpienia w szeregi Służby Pracy...
Już po kilku dniach znalazłem się w niewoli angielskiej. Teraz miałem wystarczająco wiele czasu, by zastanowić się nad tym, co uczyniłem. Nie mogłem jednak dojść z sobą do ładu. Czy można tu było jeszcze coś naprawić? Czy Jehowa może mi przebaczyć mój grzech? Z rozdartym sercem wychodziłem na wolność z jenieckiego obozu.
Nasze miasto Thale niewiele się zmieniło, przynajmniej w zewnętrznym wyglądzie, ale mieszkańcy zdawali się zagubieni, załamani. Tylko nieliczni cieszyli się z upadku tyrańskiej Rzeszy. Amerykanie opuszczają miasto, na ich miejsce przychodzą Rosjanie. Różnią się tylko mundurami i językiem. Jako zwycięzcy zachowują się podobnie: konfiskują domy, aresztują członków partii hitlerowskiej, pomagają więźniom zwolnionym z obozów. Po mych rodzicach nie ma śladu. Ludzie pytają o ojca - ma zostać drugim burmistrzem miasta. Niestety, nic o nim nie wiem. Matkę widziało podobno kilka więźniarek z Ravensbrück już po wyzwoleniu, dotąd jednak nie wróciła.
Mój brat powrócił z niewoli już kilka tygodni przede mną. Razem stawiamy w Ratuszu wniosek o przydział mieszkania dla nas i rodziców. Jako ofiary faszyzmu otrzymujemy mieszkanie bez trudności i urządzamy je meblami, które leżały złożone w magazynie. Ale rodziców wciąż nie ma. Dieter, mój brat, podejmuje dalszą naukę w zawodzie leśnika. Ja zatrudniam się jako robotnik leśny; ale teraz i ja chcę zostać leśnikiem, bo są możliwości po temu.
Sytuacja stabilizuje się. Zaczynają kursować pociągi, choć na razie tylko na krótkich odcinkach i niesamowicie zatłoczone. Ludzie są jednak radzi, jeśli mogą przejechać choć dziesięć kilometrów, choćby na dachu wagonu.
I oto znów jest niedziela. Siedzimy z dziadkami przy popołudniowej kawie. Rozmawiamy o rodzicach. Choć wciąż jeszcze nie ma znaku życia od nich, nie tracimy nadziei. Ciągle jeszcze wracają do domów byli więźniowie obozów, chociaż jest to już lipiec, dwa miesiące od zakończenia wojny. Wtem pukanie do drzwi. W progu staje nieznajoma kobieta. Krótko ostrzyżone włosy, obce ubranie. Ze łzami w oczach podchodzi ku nam: nasza matka! Również i ona nie byłaby nas rozpoznała na ulicy, ale tu, przy tym stole, mogli siedzieć tylko jej synowie. Bez słów padamy sobie w objęcia. Życie znów nabiera sensu. Zarabiamy na nasze utrzymanie i czekamy na ojca. Ale ojciec me wraca.
Świadkowie Jehowy organizują się od nowa. Matka żyje ciągle tylko ich sprawami. Brak jeszcze drukowanej literatury, powiela się więc stare numery "Strażnicy " i stare broszury. Dwa razy w tygodniu odbywają się zebrania.
We wrześniu ponownie pojawiają się w Thale byli więźniowie z obozów. Powracają z Sachsenhausen i przynoszą wiadomość, że nasz ojciec zginął tam od bomby w czasie nalotu jeszcze w kwietniu. Tak gaśnie nasza nadzieja. Matka nas pociesza. Niemal nie widać u niej smutku i bólu. "Ojciec należy do stu czterdziestu czterech tysięcy wybranych i jest teraz z Chrystusem w niebie. Należy do rządu Nowego Świata. Możemy być z tego dumni. On widzi nas i wszystko, co robimy, musimy więc okazać się jego godni ". Czuję się bardzo winny i staram się pilnie uczyć. Czy mogę odpokutować moją winę? - I tak podejmuję krok, który zadecydował o następnych dziesięciu latach mojego życia.

 JAKO AKTYWISTA SWIADKÓW JEHOWY

Zaczął się nowy czas, czas ogromnych przemian. Niemcy rozpadły się w proch i pył. Nędza duchowa i materialna naszego narodu była nieopisana. Mocarstwa okupacyjne proklamując swe programy nie pozostawiały nam wiele nadziei. Tylko niewielu Niemców wierzyło latem roku 1945 w przyszłość. Znikąd nie było widać światła.
Pośród tych ciemności Świadkowie Jehowy wskazywali na słońce nadziei: Królestwo Jehowy! "Nie pokładajcie ufności w książętach i władcach tego świata " - głosiliśmy w kazaniach. Ludzie dotknięci i przytłoczeni cierpieniem chętniej teraz dawali nam wiarę. Świadkowie Jehowy przeszli ze względu na swe przekonania poprzez ognisty piec obozów. Bóg uratował ich. Świadkowie Jehowy są "prawdziwymi sługami " Boga - to stanowiło nasz najmocniejszy argument. Organizowaliśmy nowe zespoły kaznodziejskie. Nasza działalność rozwijała się. Podziwiano teraz zdecydowanie i stałość Świadków podczas panowania Hitlera. W czasie naszych odwiedzin w domach słyszeliśmy ciągle słowa uznania: "Coś w was musi być, tyle wycierpieliście, a jednak jesteście pełni nadziei. Kiedy inni tracą ducha, wy głosicie waszą naukę z rozjaśnioną twarzą... "
Jak nieśmiało dzwoniłem do pierwszych drzwi, a z jaką dumą wracałem z mej pierwszej kaznodziejskiej wyprawy! Większość słuchaczy podziwiała moją odwagę budzenia nadziei w zwątpiałych sercach. Sukces moich kazań uspokajał także i mnie. Bóg mi widocznie przebaczył, bo czy inaczej mógłbym nieść tyle pociechy drugim? Często trafiałem do dawnego członka partii hitlerowskiej, który drżał ze strachu słysząc dzwonek u drzwi mieszkania, a uspokajał się i rozjaśniał, kiedy mówiłem mu o Jehowie i Królestwie. Nieliczna literatura, którą rozporządzaliśmy, nie wystarczała, by zaspokoić głód za naszym posłaniem. Jeszcze nie byłem ochrzczony, a już każdego dnia głosiłem kazania.
Nasze życie rodzinne nie ułożyło się zgodnie z mymi pragnieniami. Ojciec nie żył, a matka nie myślała o tym, by stworzyć nam ognisko domowe. "Jehowa wyzwolił mnie z obozu po to, bym mogła głosić kazania, a nie po to, żebym prowadziła gospodarstwo synom ".
Czy Bóg chciał, byśmy nie zaznali życia rodzinnego? Zdaniem matki za wszystko mieliśmy otrzymać nagrodę w Nowym Świecie. Nurtował mnie jednak jakiś zawód. Jakże tęskniłem za domem i szczęściem domowym! Toteż jedynym, co mi pozostało, było nauczanie. Wstąpiłem do służby "pionierów ". Również mój brat, porzuciwszy naukę leśnictwa, przyłączył się do nas.
6 czerwca 1946 zostałem wreszcie ochrzczony. Ze wszystkich stron składano mi serdeczne życzenia. Ponieważ nasi rodzice spędzili długie lata w obozie, wiązano z ich synami wielkie nadzieje. Mój udział w "Kursie posługi teokratycznej " był wielkim sukcesem. Zaraz po ukończeniu kursu podjąłem posługę szkolenia w Quedlinburgu. Wczoraj jeszcze uczeń, teraz już młody nauczyciel.
W październiku 1946 roku otrzymałem list następującej treści:

Drogi Bracie Pape
"Strażnica - Towarzystwo biblijno-traktatowe " (Watch Tower Biblie and Tract Society) jest tą korporacją, którą posługuje się nasz Pan od chwili jej założenia... Stąd zatwierdzamy Cię w Twej posłudze głosiciela Ewangelii i misjonarza "Strażnicy ". Nasze serdeczne pozdrowienia i życzenia oraz codzienne modlitwy towarzyszą Ci stale na drodze wiernej współpracy.
Twoi współbracia w służbie teokratycznego Króla
Watch Tower B. & T Society

A zatem zostałem zatwierdzony w mojej szczególnej służbie. To był szczytowy moment mego dotychczasowego życia. Jakże byłem szczęśliwy! Czyż nie mogłem słusznie sądzić, że Bóg mi przebaczył? A zatem - śmiało naprzód!
Od wiosny 1946 roku pełniłem urząd przewodniczącego zboru w Blankenburgu. Szczególne trudności miałem tu z jedną ze starszych sióstr, która trzymała się nadal nauki poprzedniego prezydenta organizacji, Russela, i nie uznawała "Strażnicy " w jej obecnej formie. Wiek tej kobiety sprawiał, że miała znaczny autorytet. Spory doktrynalne między nami utrudniały działanie. Jednakże nasza wspólnota rosła. Jakże się radowałem, patrząc na zastęp głosicieli wyruszających do swej służby w teren. Z radością mieszała się jednak kropla goryczy. Doświadczyłem, że wraz z wzrostem wspólnoty rosną też jej problemy. Jeżeli w małej grupie żyło się w pokoju i zgodzie, to w szerszym kręgu rzecz wyglądała inaczej. Kierownictwo "Strażnicy " żądało od braci absolutnego posłuszeństwa wobec sprawujących posługę. Starsi wiekiem bracia w Blankenburgu czuli się wobec mnie młodego odsunięci na bok. Zaczęły się to z tej, to z innej strony intrygi. Zrazu próbowałem reagować łagodnością - interpretowano to jednak jako słabość. Na szczęście mój talent mówcy sprawiał, że przynajmniej w czasie zebrań spory milkły. Umiałem pociągnąć wszystkich. Po spotkaniach jednak gadanina zaczynała się od nowa. Byli zawsze tacy, którzy opowiadali się po mojej stronie, i tacy, którzy starali się obrócić wszystko przeciwko mnie. Wraz z liczebnym wzrostem wspólnoty rozłam stawał się coraz wyraźniejszy. Słano listy do "Domu Biblii "6. w Magdeburgu, wysuwając wobec mnie wręcz nieprawpodobne oskarżenia. Piszący nie doceniali jednak kredytu zaufania, jaki tam jeszcze posiadałem. Niemal każdy list odsyłano mi z Magdeburga do przeczytania. Kto te listy pisał? Właśnie ci, którzy pytali drugich po cichu: "Czy my nie gonimy w końcu za jakimś fantomem? " Nie mogłem już reagować inaczej niż ostro.
Wieczorami trwałem częstokroć na kolanach, błagając Jehowę o siłę i pomoc. Byłem sam, moją ucieczkę stanowiła tylko modlitwa. Niejednej bezsennej nocy pytałem siebie, jakie popełniam błędy. Studiowałem wskazania z centrali w Brooklynie, czytałem Biblię, ale nie mogłem znaleźć rozwiązania. Słabą tylko pociechą było to, że w innych zborach, którym przewodniczyli starsi wiekiem bracia, istniały podobne problemy.
Na tym nie dosyć zmartwień. Sam postarałem się o dalsze. Zakochałem się! Jedna z sióstr zapraszała mnie często na posiłki do swego domu. Tam poznałem jej córkę. Powstała wzajemna sympatia. Czy wolno mi jednak było myśleć o miłości i małżeństwie? Czy moja matka i Świadkowie z Magdeburga nie byliby temu przeciwni? Nie czas na małżeństwo teraz, tuż przed oczekiwanym Har-Magedonem7. To było dobre, zanim nie nadszedł jeszcze Nowy Świat. Teraz te sprawy odwodzą tylko od służby Jehowie. Kiedy rzecz stała się powszechnie znana, zaczęło się szpiegowanie. Przyszedł do mnie kierownik obwodu. Wiedział niemal o każdym moim spotkaniu z Krystyną i wyliczał, ile czasu straciłem na to, co niepotrzebne. A poza tym Krystyna - twierdził - nie jest odpowiednią żoną dla mnie. Chodzi do kina, także na tańce, z czego wynika, że nicości tego świata bardziej miłuje niż Jehowę.
Owszem, Krystyna chodziła od czasu do czasu do kina czy potańczyć, ale uczestniczyła też regularnie w naszych zebraniach i w służbie kaznodziejskiej. Nie można jej było zarzucić nic złego. Nie widziałem więc racji, żeby z nią zrywać. Kochałem Krystynę i kto mógł mi tego zakazać?
Moimi cotygodniowymi publicznymi wykładami wzbudziłem wrogość zarówno ewangelickiego, jak i katolickiego proboszcza. Nazywałem ich "obrotnymi ludźmi interesu w czarnych sutannach ". W odpowiedzi pismo kościelne nazywało nas "fałszywymi prorokami ", ostrzegając przed naszym wpływem. Aby odnieść publicznie przekonujące zwycięstwo, zaprosiłem proboszcza do zabrania głosu przed wybranym gronem teologów, studentów i Świadków Jehowy. Przyjął zaproszenie. Widocznie nie liczył się jednak z moją umiejętnością przemawiania i znajomością Biblii, bo rzecz skończyła się, zewnętrznie biorąc, jego porażką.
Wkrótce zainteresował się mną wyznaczony do spraw wyznaniowych oficer radzieckiej komendantury. Wynikły stąd poważne spięcia, zażądano ode mnie przedkładania w przyszłości do aprobaty rękopisu każdego przemówienia. Nie myślałem poddać się temu. Skoro jest wolność religijna, to po co cenzura moich kazań? Co tydzień spierałem się całymi godzinami z porucznikiem Magnickim lub jego przełożonym. Często zjawiała się u mnie policja, zabierając na rozmowy w komendanturze. Kiedy zezwolono mi na wygłoszenie publicznego wykładu, następnego dnia cofano zezwolenie. A zatem - problemy w zgromadzeniu, problemy w życiu prywatnym, problemy z komendanturą.
Z polecenia braci w Magdeburgu wniosłem podanie do radzieckiej administracji wojskowej w Karlshorst. Dało to kilka tygodni spokoju. Potem gra zaczęła się od nowa. Podkreślałem stale, że jest przecież wolność religii i dlatego wolno mi głosić wykłady bez uprzedniej cenzury. Ze strony władz uznany byłem prawnie jako duchowny. Domagałem się więc możności nauczania. Na moje wystąpienia posyłano stenografów i opierając się na ich zapisie kwestionowano potem moje twierdzenie, że to nie ONZ, ale Królestwo Boże jest jedyną nadzieją ludzkości. Takie wypowiedzi - zarzucano mi - to uprawianie polityki. Broniłem się, wskazując że religia musi zająć stanowisko w aktualnych sprawach, co nie jest jeszcze polityką w tym sensie, w jakim mi się to zarzuca.
Mój autorytet w zborze umocnił się od nowa. Sądząc po wzroście liczby członków, odnosiłem sukcesy. Moja wiara w Jehowę i moje zaangażowanie były niewzruszone. Gotów byłem na wszystkie konsekwencje, także na uwięzienie. Coś jednak odbierało mi spokój. Brak mi było człowieka, który by mnie rozumiał. Niektórzy mnie podziwiali, inni mi zazdrościli, jeszcze inni bali się mnie. Miłość zdobyłem tylko u niewielu. Zbyt liczne były intrygi wokół mej osoby. Tak więc ostatecznie byłem sam. Kochałem Krystynę, ale nie mogłem tego ujawnić. Czyżby małżeństwo miało być zakazane? Jeśli nie, to dlaczego czekać z nim, aż przyjdzie Nowy Świat? Teraz, tutaj potrzebowałem towarzysza drogi. Decyzja formalnego poproszenia o rękę Krystyny była trudna. Jakie będą tego następstwa?
Zaręczyny odbyły się w ścisłym gronie rodzinnym. Matka i kierownictwo z Magdeburga długo się sprzeciwiali. Widząc moje zdecydowanie ulegli, ale grozili mi sankcjami. Nie zmieniło to mojej decyzji. Swoje obowiązki wypełniałem, tak jak dawniej. 1 marca 1948 roku stanąłem przed urzędnikiem stanu cywilnego. "Tak " zostało wypowiedziane. Byłem żonaty.
Marzenie o własnym domu znalazło swe dawno oczekiwane spełnienie. Życie stało się inne, znośniejsze, spokojniejsze. Nie trwało to jednak długo.
Sytuacja polityczna w radzieckiej strefie okupacyjnej Niemiec zaostrzyła się. Komendantura wymierzyła mi pierwszą karę pieniężną w wysokości 300 marek. Zaczęła się walka o naszą wolność religijną. Stałem w niej na samym froncie. Z "Domu Biblii " z Magdeburga przyszły instrukcje, nad którymi musiałem pokiwać głową. Nie mogły one rozładować sytuacji, musiały ją raczej zaostrzyć. Czy to właśnie na nas chciano wypróbować, jak daleko posuną się władze w walce ze Świadkami Jehowy? Odpowiedzią na wyzwanie był zakaz działalności organizacji w rejonie Blankenburga. Chcieliśmy ten zakaz po prostu zignorować. Nie sposób jednak było znaleźć salę, w której można by się zgromadzić. Nikt nie chciał nam jej wynająć. Wszyscy dobrze się orientowali w sytuacji. Raz tylko znalazł się ktoś, widać nieświadomy, gotów nam wydzierżawić salkę. Wydrukowaliśmy i rozpowszechniliśmy także nielegalne ulotki. Kiedy jednak wykład miał się zacząć, policja zablokowała lokal. W kilka dni później zebraliśmy się w moim mieszkaniu i właśnie rozpoczęliśmy modlitwą nasze rozważania, gdy wtargnęło dwu policjantów wraz z porucznikiem Magnickim z komendantury. Wszyscy zostaliśmy aresztowani. Daremnie powoływałem się na gwarantowaną prawem wolność religijną. Zaprowadzono nas do aresztu. Musiałem spodziewać się najgorszego. Następnego dnia rano zaczęły się przesłuchania. Około południa odprowadzono mnie z powrotem do celi. Krótko potem zwolniono nas. Czy wyzwolił nas Jehowa?
Wnet powstały nowe trudności z władzami. Zorganizowaliśmy więc nielegalną "kościelną służbę informacyjną ". Zbieraliśmy adresy burmistrzów, wyższych urzędników, funkcjonariuszy partyjnych i innych znaczniejszych osób. Sporządziliśmy szkicowe plany terenu naszego działania z oznaczeniem ulic, domów, przedsiębiorstw, gmachów publicznych itd. Miało to później przynieść fatalne skutki dla wielu braci: podejrzewano ich o szpiegostwo.
Na razie jednak gotowi byliśmy walczyć....

Zgłoś jeśli naruszono regulamin