Bunsch Karol - Powiesci Piastowskie 07 - Imiennik 01 - Śladami pradziada 002.doc

(1334 KB) Pobierz

Bunsch Karol

 

 

Imiennik

Śladem pradziada

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Odnowiciel

 

Pośród wielu trosk Odnowiciela polskiego królestwa nie najmniejszą był syn jego pierworodny, ku czci wielkiego pradziada nazwany Bolesławem. W kole najbliższych doradców dziwiono się tym obawom księcia, gdyż trudno było wyobrazić sobie świetniej zapowiadającego się młodzieńca. Od dziecka podbijał wszystkie serca, a urok jego zdał się jeszcze wzrastać z wiekiem. Wzrastały jednak i te cechy, które w końcu budziły niepokój i sprawiały, że książę starał się być surowszym dla syna, wbrew sercu lgnącemu do chłopaka. Ciężkie koleje Kazimierzowego dzieciństwa, lata klasztornych rozmyślań i twarda praca nad odbudową dzieła wielkiego dziada, doznane zawody i zdrady, czyniły go wobec ludzi i życia nieufnym, opanowanym i przewidującym.

Młodociany jego następca nie odziedziczył żadnej z tych, krwawo zdobytych cech ojcowych. Nie cenił ludzkiego przywiązania, bo go miał za wiele, lekceważył bogactwa, które po szczęśliwych wojnach i dzięki mądrej gospodarce Kazimierzowej wracać zaczynały do Polski. Nie znosił żadnej przygany, natomiast poczucie własnej wagi, cechujące przodków jego dopiero po latach wysiłków i doświadczeń, płynąć się zdało już w żyłach Bolka wraz z krwią Piastową zmieszaną z krwią rzymskich i greckich cesarzy, ruskich i czeskich władców.

Z nią widocznie odziedziczył dumę rządców ówczesnego świata; zależność wszystkich od pana zdała mu się ustalonym jak słońce, księżyc i gwiazdy porządkiem, którego nic zmienić nic zdoła. Zmieniał się jednak i ten porządek, gdyż na jesiennym niebie ukazała się nieznana gwiazda, wlokąc za sobą rózgę świetlistą. Nie tylko prosty lud, ale i wielmoże, a nawet oświeceńsze duchowieństwo z trwogą patrzyło na ten niezwykły znak, który wielkie zmiany, a nawet gniew Boży zwiastuje. Wycie psów w bezwietrzne i dziwnie ciepłe jak na tę porę roku noce, płoszyło sen z ludzkich oczu.

Potwierdzenie przesądnej wiary niedługo dało czekać na siebie. Do Krakowa, gdzie oczekiwano zapowiedzianego powrotu księcia z Poznania, dokąd pojechał odbudowywać zburzone w czasie rozruchów i czeskiego napadu kościoły i grody, przybył goniec, wzywając Bolesława, by zaraz pospieszał do ojca, który zasłabł i widzieć pragnie syna.

Nic chciano wierzyć, by książę, który dopiero czterdzieści cztery lata liczył, miał już opuścić swe dzieło, właśnie teraz, gdy postronne zdarzenia otwierały państwu jaśniejsze widnokręgi. Lecz sama choroba dostateczną była zgryzoty przyczyną.

* * *

- Nie płacz, Mario, męstwa ci będzie potrzeba. I ninie serca nie odbieraj, bo i mnie żal życia i strach, czy dobrze zdam sprawę z niego, choć za to, com przecierpiał, wiele może mi być wybaczone.

Wychudła dłoń Kazimierza o długich palcach spoczęła pieszczotą na jasnej głowie kobiecej, pochylonej do kolan męża siedzącego przy płonącym kominie. Książę okryty był szubą futrzaną i drżał chwilami jakby z zimna, choć na jasnym, wyniosłym czole świeciły drobne kropelki potu, a piękne jeszcze, męskie, łagodne oblicze płonęło ceglastym rumieńcem. Znużone i bolesne oczy odwrócił od ognia i spojrzał na klęczącą niewiastę.

Podniosła zapłakaną twarz i patrzyli na siebie z miłością i żalem. Maria Dobrogniewa schodziła już z południa swego wieku, ale piękną była jeszcze córa kijowskiego Włodzimierza, od dwudziestu lat wierna Kazimierzowa towarzyszka w szczęściu i niedoli. Szczęścia było mało, niedoli więcej, a teraz choroba męża burzyła nadzieję lepszej przyszłości.

Zrazu zdało się, że to nic groźnego. Pokładał się jeno i pokaszliwał. Przeraziła się dopiero, gdy raz i drugi krew buchnęła mu z ust. Od kilku dni był jakby silniejszy i dźwignął się nawet z łoża. Nadzieja zaczęła wracać, lecz dziś wezwał małżonkę, by jej oznajmić, że zgon czuje niedaleki.

Wiedziała, że nie zwykł pieścić się lub litować nad sobą, lecz całą siłą uczucia odegnać chciała napierającą na nią pewność, że koniec już nadziei szczęścia, że sama zostanie; gorzej niż sama, bo z nieletnimi dziećmi, niezdolnymi jeszcze objąć spuścizny po ojcu ni czoła stawić przyczajonym wrogom, którzy raz już po śmierci nieszczęsnego Mieszka pokazali, że nie w smak im silne rządy Piastowiców.

Ta sama myśl gnębiła umierającego. Gdy Dobrogniewa głosem rwącym się od łez pocieszać jęła męża, ozwał się szeptem, kładąc jej łagodnie dłoń na ustach:

- Nie czas już na próżne słowa. Posłuchaj mnie, Mario, bo wiele jeszcze mam ci do powiedzenia, a sił i czasu mi braknie.

Zamilkła i przytuliła rękę jego do swej twarzy. Kazimierz po chwili milczenia przemówił:

- Nie walczyć mi z przeznaczeniem. Sami ostaniecie. Bolka ustanawiam następcą po sobie. Nic chcę, by jak dziad mój jednoczyć musiał z powrotem rozbite państwo. Rad bym go ujrzeć jeszcze, ale wola Boża! Może Bóg przedwczesnym zgonem karze dumę ojcowską, iżem śmiał myśleć, że wielkiemu pradziadowi dorówna. Może i jego chce ustrzec przed grzechem pychy. Gdyby ostawszy w pełni sił panem uładzonego królestwa, zdołał wyzyskać owoce mojej pracy i zamęt u sąsiadów, łacnie by mógł własnej to przypisać zasłudze. Mnie nie dane będzie plonu zebrać, choć i klasztor i stolec książęcy po równo uczyły mnie pokory. O niego się lękam.

Umilkł i łapał oddech z wysiłkiem. Dobrogniewa coś odrzec chciała, lecz rękę podniósł i mówił dalej:

- Nie dojrzał jeszcze, by władzę udźwignąć ni przed jej pokusami się obronić. Ty ją za niego dźwigać musisz, póki do lat nie dojdzie. Arcybiskup Aaron i wojewoda Michał Awdaniec radą i czynem będą cię wspierać. Wypróbowani to i wierni druhowie, a powagę mają w kraju, zarówno wśród ludu jak i wśród możnych.

Książę pochylił głowę i przez chwilę zdał się zasypiać. Dobrogniewa cicho dźwignęła się z kolan, lecz nie spał widocznie, czy też zbudziło go poruszenie:

- Zaczekaj! Wypocznę - szepnął.

Siedział z przymkniętymi oczyma. Otworzył je i kończył:

- Każ na jutro zwołać zebranie panów z rady i wielmożów, kto nadciągnął. Obawiam się już czekać, by nie było za późno, a sam wolą swą chcę ogłosić. Lepiej byłoby, gdyby i Bolko mógł ją słyszeć, ale sił ubywa mi szybko.

- Bolko lada dzień przybyć powinien - odparła Dobrogniewa stłumionym osem.

 

W bolesławowej drużynie

 

Rachunek robiąc z życiem, Kazimierz nie zapomniał o długu, jaki był winien kmieciowi Cieszkowi, który w bitwie z Masławem życie mu ocalił, a położył własne. Pozostał po Cieszku syn jedynak, poczęty w noc przed wyprawą, z której ojciec nie miał wrócić. Chowała go matka, sama półdziecko jeszcze, rozpieszczona przez męża, miękka i wrażliwa. Doman urodziwy i łagodny, lubiany był przez wszystkich, ale jeno dzięki żelaznemu zdrowiu i żywości nie wyrósł na rozpieszczonego chuchraka. Rosły i silny nad wiek, pewnie wdałby się w ojca, sławnego woja, gdyby nie miękkie serce, nie tylko nieżyczliwości ludzkiej, ale nawet obojętności znieść niezdolne. Doman, imieniem po dziadzie, był już podrostkiem, ale żył i bawił się jak dziecko, nie myśląc o tym, by kiedyś ojcowy dworzec, matkę i wszystko, co kochał i lubił, miał porzucić.

Książę, który czekał, by chłopak dojrzał, zamierzając wziąć go do siebie i los mu zapewnić, widząc, że nie dożyje, następcy swemu spłatę długu postanowił zlecić. Pewnego pogodnego wieczora Mszczuj Jastrzębiec z Jakuszowic zjawił się w zagrodzie nad Śreniawą, by zabrać Domana. Mszczuj mówił, że na dworze czeka go szczęście, łaska monarsza, zaszczyty, bogactwa. Książę pamiętał łaskawie, że ojciec Domana własną krew oddał za niego. Synowi chce za nią odpłacić; za ojcową krew!

Doman znał ojca jeno z opowiadania. Zasobny był kmieć i silny mąż. Syn do niego ma być podobny: rosły, śmigły, barczysty, z jasnymi jak słońce włosami i szarymi, dużymi oczyma, które błękitniały w pogodne dni. Dobry był Cieszek jak dziecko, własnych wrogów nie miał, zabili go pańscy. A za to syna czeka szczęście!

Niechby sobie czekało! Doman nie chce szczęścia. Tu mu nie zbywa na niczym, tam mu na pewno brak będzie wszystkiego, do czego nawykł: rzeczki wśród łąk, lasu na wzgórzach, domu i psa. A także tych, co go kochają: matki i domowników, i... małej Bietki, z którą od roku bawili się razem, jak często jeno mogli i obiecywali sobie, że zawsze tak będzie. Tymczasem rozkaz książęcy jak nożem uciął dotychczasowe życie. Od tej chwili zacząć się ma szczęście. Domanowi dziwnie ściskało się serce na tę myśl. Ale wuj, który nad nim sprawował opiekę, ani słyszeć nie chciał nawet o zwłoce. A Mszczuj pocieszał matkę, że sam sześciu synów, jakich miał, oddał na służbę pańską: trzej starsi, Borzywój, Zbylut i Dobrogost już i na wojnę chodzili, trzech młodszych: Zemę, Odolaja i Jędrzeja teraz odwiózł do Krakowa, do młodego księcia. Od ilu to już pokoleń służą Piastom w złym i dobrym losie i nie krzywdują sobie. Nie troszczą się o nic, nie muszą myśleć o niczym, nawet o duszy zbawieniu. Piasty, jak oćce myślą za cały naród i wiedzą gdzie go wiodą. Na siebie biorą ciężar odpowiedzialności, szafują cudzym życiem, ale i własnym. Pewnie dlatego żyją coraz krócej. Mieszko siedemdziesiątki dociągnął, Wielki Bolko już sześćdziesięciu nie doczekał, nieszczęsny Mieszko młodszy czterdzieści cztery jeno przeżył, ninie zaś Odnowiciel, Boże uchowaj, też długiego wieku nie obiecuje. Praca bo też to z gruzów odbudować królestwo. Wkrótce przyjść może nowy pan, a z nim nowi ludzie. Czas zacząć mu służyć. Męstwem pradziada przypomina, piękny jak archanioł Michał, którego wizerunek znajduje się w kościele na Skałce, a szczodry jak dziurawy wór.

Przekonał Mszczuj nawet matczyne serce Czesławy, ale nie przekonał Domana. Jechał po szczęście jak na ścięcie. Z szacunkiem odpowiadał na pytania z rzadka rzucane przez Mszczuja, sam nie pytał o nic. Myślał o Bietce, że darmo czeka i płacze, i samemu płakać mu się chciało.

Słońce zachodziło na wiatr, który porywał się chwilami, zgarniał pył z gościńca i pędząc go wirującym słupem to w pola, to znów wzdłuż drogi, jadącym naprzeciw, porzucał znienacka i słup niknął jak duch, co w ziemię się zapadł. Mówią, że i licho tym kształtem się nosi i lepiej mu z drogi uskoczyć, zwłaszcza że oczy i gardło pyłem zasypie. Ale że pod wieczór było i pospieszać musieli, by przed zamknięciem bram na grodzie stanąć, tedy Mszczuj nie zważał na nic. Zapyleni od stóp do głów docierali do grodu.

Słońce się obejrzało i nakryło drogę krwawym kobiercem blasku, a kamienne tyny grodu zapłonęły z nagła purpurą. Okna na wyniosłym stołbie rozżarzyły się pożogą.

- Gore na grodzie! - zakrzyknął Doman.

Mszczuj zaśmiał się i odparł:

- Zgaśnie razem ze słońcem. To jeno szklane gomółki tak grają w świetle. Twarde jak kamień, a słońce łacniej się przez nie przeciśnie niż przez wołowy pęcherz. Barwi się tęczą, rzekłbyś, że kanakami komnata zasuta. Niejedne cuda tam obaczysz, nie bój się!

Przebrnęli odnogę Rudawki, która sączyła się od Żabiego Kruka podnóżem niedostępnej skały, ku Wiśle. Wysoko nad nimi pięły się ku niebu stojącemu w łunie tyny murowanego grodu. Przygniatały Domana.

Na dziedzińcu panował ruch. Kamieniarze i cieśle, którzy rozbierali szczątki spalonej w czasie pogańskiego buntu i bezkrólewia katedry Chrobrego, poskładali kamienie w sterty. Powstać miał z nich budujący się na miejscu dawnej absydy kościółek św. Gereona. Tymczasem rozsiadła się na nich gromadka przyszłych towarzyszy Domana, którzy poczet młodego księcia tworzyć mieli. Oni nie trapili się widocznie, gdyż między nimi wrzał gwar i prześmiechy. Na chwilę umilkli, gdy orszak Mszczuja zatrzymał się przed bramą grodu, zaciekawieni nowym przybyszem, lecz gdy Mszczuj wszedł do wnętrza, by księciu Bolesławowi przybycie Domana oznajmić, gwar wszczął się na nowo.

Doman, onieśmielony, stanął na uboczu i patrzył, jak dwóch krępych wyrostków zajadle wodziło się za łby. Inni podniecali ich okrzykami, od czasu do czasu wybuchając śmiechem, gdy któryś z walczących zręczniej drugiego ugodził, lub gdy zwaliwszy się na ziemię, tarzali się po niej, wzajemnie okładając. Na Domana stojącego na uboczu nie zwracano uwagi. Dopiero gdy walczący przytoczyli się prawie pod jego nogi, a spostrzegłszy go, nagle przerwali walkę i dysząc gapili się na przybysza, oczy wszystkich zwróciły się ku Domanowi.

Stał jak pod pręgierzem, nie wiedząc co począć z sobą, gdy z gromady ktoś zakrzyknął:

- A przywitajcie po naszemu przybłędę!

Oba wyrostki bez słowa rzucili się na ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin