1976 - Alistair MacLean - Zlote wrota.pdf

(1467 KB) Pobierz
Złote Wrota
A LISTAIR
M AC L EAN
Z ŁOTE W ROTA
Alistair MacLain
2
Złote wrota
ROZDZIAŁ I
Akcja wymagała iście saperskiej precyzji. Musiała dorównać, jeśli nie skalą, to
dbałością o najdrobniejszy szczegół, operacji lądowania aliantów podczas wojny w
Europie. Tak właśnie się stało. Wszystko należało przygotować w pełnej konspira-
cji i tajemnicy. Dopilnowano tego. Niezbędne było skoordynowanie działań do
ułamka sekundy. I to osiągnięto. Wszystkich ludzi należało wielokrotnie wypróbo-
wać i szkolić tak długo, dopóki nie grali swych ról bezbłędnie i automatycznie. Tak
właśnie ich przeszkolono. Trzeba było uwzględnić każdą ewentualność, każde moż-
liwe odchylenie od planu. Zadbano i o to. Wiara w powodzenie akcji, niezależnie
od trudności i nieoczekiwanych zdarzeń, musiała być absolutna. I była.
Szef grupy, Peter Branson, wprost emanował pewnością siebie. Miał trzydzieści
osiem lat, metr osiemdziesiąt wzrostu, był dobrze zbudowanym brunetem o miłej
powierzchowności, z grymasem wiecznego uśmiechu na ustach i jasnoniebieskimi
oczami, które od lat już nie potrafiły się śmiać. Miał na sobie mundur policyjny, ale
policjantem nie był. Podobnie jak żaden z jedenastu mężczyzn, zebranych w opusz-
czonynm garażu dla ciężarówek niedaleko brzegów jeziora Merced, w pół drogi
między Daly City na południu a San Francisco na północy, chociaż trzech z nich
nosiło takie same mundury jak Branson.
Jedyny stojący tam pojazd sprawiał smętne wrażenie, jakby znajdował się nie
na swoim miejscu w tej bądź co bądź zwykłej, pozbawionej wrót szopie. Był to au-
tobus, choć zgodnie z ogólnie przyjętymi kryteriami trudno by go określić tym mia-
nem. Górną część bogato lśniącego kolosa, jeśli nie liczyć skrzyżowanych wsporni-
ków z nierdzewnej stali, zbudowano w całości z lekko przyciemnionego szkła. Po-
jazd nie miał normalnych siedzeń. Znajdowało się w nim około trzydziestu foteli
obrotowych, przytwierdzonych do podłogi, ale porozstawianych z pozoru bezładnie.
W ich szerokich bocznych oparciach umieszczono wysuwane blaty, jakie służą
do podawania posiłków w samolotach. Z tyłu pojazdu była toaleta i doskonale za-
3
Alistair MacLain
opatrzony barek. Za barkiem znajdował się pomost obserwacyjny, którego podłogę
chwilowo usunięto, odsłaniając przepastny bagażnik. Był wypełniony niemal w ca-
łości, ale nie bagażem. Ogromne wnętrze, szerokie na ponad dwa metry i tak samo
długie, mieściło między innymi: dwie prądnice elektryczne na benzynę, dwa reflek-
tory dwudziestocalowe i wiele mniejszych, dwie sztuki bardzo dziwnie wyglądają-
cej broni w kształcie pocisku na trójnogu, pistolety maszynowe, dużą nie oznako-
waną drewnianą skrzynię, cztery mniejsze skrzynki, także z drewna, ale impregno-
wanego, oraz rozmaite inne przedmioty, spośród których szczególnie rzucały się w
oczy duże zwoje lin. Ludzie Bransona wciąż jeszcze ładowali.
Autobus, jeden z sześciu w ogóle wyprodukowanych, kosztował Bransona
dziewięćdziesiąt tysięcy dolarów, ale biorąc pod uwagę cel, do którego zamierzał
go wykorzystać, uważał to za drobną inwestycję. Firmie w Detroit oznajmił, że ku-
puje pojazd na życzenie milionera, który pragnie uniknąć rozgłosu, a przy tym jest
ekscentrykiem i chce mieć autobus pomalowany na żółto. Rzeczywiście, kiedy go
dostarczono, był żółty. Teraz lśnił nieskazitelną bielą. Dwa z pozostałych pięciu au-
tobusów zakupili najprawdziwsi ekstrawertyczni milionerzy, którzy zamierzali je
wykorzystywać podczas swych luksusowych wakacyjnych wojaży. Oba pojazdy
miały tylne rampy, gdzie mieściły się mini_samochody. Oba, najprawdopodobniej,
pozostawać będą przez jakieś pięćdziesiąt tygodni w roku w specjalnie zbudowa-
nych garażach. Dalsze trzy autobusy zakupił rząd. Jeszcze nie świtało.
Trzy białe autobusy stały w garażu w śródmieściu San Francisco. Duże przesu-
wane drzwi były zamknięte i zaryglowane. Na leżaku w rogu spał spokojnie męż-
czyzna w cywilu, bezwładnymi dłońmi przytrzymując na kolanach karabin z odcię-
tą lufą. Drzemał, kiedy zjawiło się dwóch intruzów i teraz trwał w błogiej nieświa-
domości, że oto zapadł w jeszcze głębszy sen, wdychając bezwiednie gaz z rozpyla-
cza. Obudzi się za godzinę, równie nieświadomy tego, co się wydarzyło, i z całą
pewnością nie przyzna się zwierzchnikom, że jego czujność została nieco uśpiona.
4
Złote wrota
Wszystkie trzy autobusy, przynajmniej zewnętrznie, nie różniły się od zakupio-
nego przez Bransona, chociaż środkowy miał dwie szczególne cechy, z których jed-
na tylko była widoczna. Ważył o dwie tony więcej niż pozostałe, bo szkło kulood-
porne jest o wiele cięższe niż zwykłe, a w owych autobusach z szybami panora-
micznymi stosowano ogromne szklane tafle. Przy tym jego wnętrze stanowiło zaiste
ilustrację marzenia sybaryty. Czegóż zresztą innego można się spodziewać w po-
jeździe przeznaczonym do osobistego użytku głowy państwa?
Autobus prezydenta wyposażono w dwie duże, stojące naprzeciw siebie sofy,
tak głębokie, miękkie i wygodne, że człowiek z nadwagą, któremu nie brakowało
przezorności, powinien był pomyśleć dwa razy, nim zagłębił się w jednej z nich, bo
powrót do pozycji pionowej musiał wymagać ogromnej siły woli albo użycia dźwi-
gu. Znajdowały się tam też cztery fotele o podobnej, zdradliwie kuszącej konstruk-
cji. I to było wszystko, jeśli chodzi o miejsca do siedzenia. Były tam również prze-
myślnie ukryte kurki z lodowato zimną wodą, parę porozstawianych miedzianych
stolików do kawy i lśnice, pozłacane wazony, które czekały na codzienną dostawę
świeżych kwiatów. Dalej znajdowała się toaleta i bar, którego pojemne chłodziarki
w tych szczególnych i niezwykłych okolicznościach wypełniono głównie sokami
owocowymi i napojami bezalkoholowymi, co stanowiło ukłon w stronę honoro-
wych gości prezydenta, którzy byli Arabami i muzułmanami.
Jeszcze dalej, w oszklonej kabinie zajmującej całą szerokość autobusu, mieściło
się centrum łączności - labirynt zminiaturyzowanych systemów elektronicznych,
stale obsługiwane, gdy tylko prezydent był na miejscu. Podobno instalacja ta kosz-
towała więcej niż sam pojazd. Oprócz systemu radiotelefonów, za pomocą których
można było skontaktować się z dowolnym miejscem na Ziemi, znajdował się tam
rząd różnokolorowych guzików w szklanej obudowie, dającej się otworzyć tylko za
pomocą specjalnego klucza. Guzików tych było pięć. Naciskając pierwszy uzyski-
wało się natychmiastowe połączenie z Białym Domem w Waszyngtonie. Drugi łą-
czył z Pentagonem, trzeci - z dowództwem strategicznych sił powietrznych, czwarty
z Moskwą, a piąty z Londynem. Prezydent nie tylko musiał być w stałym kontakcie
5
Zgłoś jeśli naruszono regulamin