Stenogramy Anny Jambor tom 02.pdf
(
2681 KB
)
Pobierz
<!DOCTYPE html PUBLIC "-//W3C//DTD HTML 4.01//EN" "http://www.w3.org/TR/html4/strict.dtd">
CZĘŚĆ PIERWSZA
MINISTERIALNE KONKIETY
Grudzień 1932
-
maj 1934
Piątek - 16 grudnia 1932
Godzina prawie dwunasta w nocy. Przed chwilą odwieźli mnie, życzyli dobrej nocy i
zostawili samą w mieszkaniu przy ulicy Górskiego, które według ich słów jest obecnie
całkowicie moje. A więc po kolei:
Na peronie oczekiwali mnie oboje. Stryjek wsadził nas do samochodu i po krótkiej
chwili otworzono przede mną drzwi do dawnego mieszkania Florencji. Puszczono mnie
przodem, zdjęto ze mnie futro i bez zbędnych słów powiedziano mi:
- To jest obecnie twoje mieszkanko, Anno.
Nawet nie wiem, które z nich wyrzekło do mnie te słowa, ponieważ staliśmy wszyscy
troje w pierwszym pokoju i zaraz padły następne słowa. Te pamiętam doskonale, ponieważ
przemówiła Florencja:
- Powinszuj nam, Anno, jesteśmy małżeństwem!
Nie było czasu na rozmyślania, ponieważ trzeba było składać życzenia i wymieniać
pocałunki. W pół godziny później zasiedliśmy już do kolacji u Langnera na Placu Teatralnym.
Kolacja była z fasonem, na osobności i z winami. Powrót do domu, pożegnanie i pierwsza
samotność w mym pierwszym mieszkaniu.
Piszę to wszystko nieporządnie. Trudno inaczej. Piszę zaraz - gdy zamknęły się drzwi za
nimi. Pierwszy z pokojów wypełniają meble z naszego wspólnego saloniku, z czasów gdy
zamieszkiwałyśmy z Leokadią w mieszkaniu starego doktora, drugi jest wiernym
odtworzeniem mojego pokoju w poznańskim mieszkaniu Leokadii.
Przed chwilą obejrzałam resztę. W przedpokoju nie znane mi z pochodzenia meble, to
samo w trzecim małym pokoiku, urządzonym jako pokój gościnny. Kuchnia świeżo
odnowiona, całkiem nowe meble.
Obecnie kręci mi się w głowie, wszystko, moje nowe mieszkanie, słowa Florencji i
Marcina, kolacja u Langnara - to jest podobno poważmy i solidnie drogi lokal warszawski -
oraz nowy fakt: Florencja i Marcin. Na razie nie powiedzieli wyraźnie, kiedy i jak się to stało.
Prawdziwe zaskoczenie. Raczej ja wiele opowiadałam o moich włoskich podróżach. O Paryżu
i o domu przy nie du Pont Vert. Mentonę pominęłam, starałam się nie wymieniać osób po
imieniu, a jedynie mówić o całości.
Na razie siedzę w foteliku i wpatruję się w portret mojej prababki. Tej - imienniczki.
Postać zdaje się wychylać z ram i zbliżać ku mnie. Zaczyna się nowy rozdział w moim życiu.
Niewiele rzeczy dowiedziałam się dzisiaj. Marcin nie chciał rozmawiać na poważne
tematy i wykręcił się jednym zdaniem:
- Jutro będzie czas na poważne rozmowy, gdy wypoczniesz po podróży.
Florencja potwierdziła to samo uśmiechem. Stało się, o czym marzyłam: Florencja
należy do Marcina.
Sobota - 17 grudnia
Pierwszy dzień w moim nowym mieszkaniu rozpoczęłam od napisania podania o
przyjęcie na służbę państwową w ministerstwie skarbu. Powołałam się na naszego generała
oraz na jakiegoś wiceministra Jastrzębskiego, którego nigdy na oczy nie widziałam. Ale to
było z góry ułożone i tak dyktowała mi Florencja.
Później Florencja wpakowała mnie do samochodu i rozpoczęła się wędrówka po
Warszawie. W ministerstwie oglądali raczej moje nowe futro i niemiecki sygnet na palcu.
Naturalnie nie popełniłam gafy i nie zapytałam, kiedy mam się dowiedzieć o los mojego
podania. O wszystkim była mowa, tylko nie o tym. Tak się złożyło, że tam właśnie
przypadkowo zupełnie wygadałam się o moim mentońskim miesiącu. Wydało mi się, że
Florencji było jakby nieprzyjemnie - ale przeszło. Później zadowoliła się kilku moimi
słowami, że obie wypoczywałyśmy, ponieważ Cook dał się nam porządnie we znaki.
Obiad zjadłyśmy u Wirewiczów. Marcin miał ważne konferencje i zjawił się dopiero
późnym wieczorem, już na Żoliborzu.
Za dużo wrażeń. Obecnie znów jest prawie północ, wyjątkowo dzisiaj jestem senna. Tak
wiele różnych wiadomości, nie byłabym w stanie wszystkiego opisać. Dzisiaj rozmawiałyśmy
z Górkami, przy telefonie była Leokadia. Stryjek bawił akurat w Starej Wsi. Nie jadą do
Berlina. Wyślą tylko telegramy i już zadysponowali z Gdańska kwiaty. Przywiozą je do
Berlina nasi krewni. Mam już prezent dla Erny. Równe dwa tysiące złotych. Siedem czystych
brylancików, w środku prawdziwy rubin. Wybierała Florencja. Ona i Marcin również zjawią
się w Berlinie, w Wigilię rano, i staną w hotelu. Już uzgodnili wszystko z Gdańskiem. Dla
Erny wiozą specjalnie kupioną małą damską papierośnicę ze złota, z platynowym napisem:
Erna. Jeżeli Gabrysia będzie się czuła dobrze, stryjostwo pojadą samochodem na ślub Marysi.
Państwo młodzi nie wyjeżdżają w podróż poślubną i zaraz na drugi dzień po weselu ustalają
się na wsi u Kubusia. Postanowiłam, że zaraz po powrocie z Berlina pojadę bodaj na dwa dni
do Górek.
To chyba wszystko, spać...
Środa - 21 grudnia
Już jestem z powrotem w Poznaniu. Zastałam obszerny list z Bydgoszczy. W Berlinie
zjawi się na ślubie ciotka Katarzyna, z Katowic przyjadą Franusiowie samochodem. Jestem
wściekła, ale na to nie ma rady. Niepotrzebnie Krystyn wysłał zaproszenia na wszystkie
strony świata. Powinien był trochę przedtem pomyśleć, a dopiero później zapraszać. Ciotka
Katarzyna - ale trudno. Franusiowie się wysadzą na prezenty, byle nie za bardzo... Ci nasi
przyszli „von” niezbyt są mili w bezpośrednim zetknięciu.
Jutro rano przyjedzie do Poznania Zośka, dalej wyruszymy już razem. Zmęczyłam się
dzisiaj pakowaniem. Już jestem prawie przygotowana do opuszczenia Poznania ze wszystkimi
gratami. Ostatniego dnia przed wyjazdem zlikwiduję moje poznańskie sprawy bankowe,
konta i depozyty. Pan Jerzy? Ech, chyba nie, to byłoby głupstwo.
Moje stroje do Berlina już są doskonale odświeżone.
Ale na razie koniec z pisaniem. W Berlinie będzie prawdziwy zjazd rodzinny. Braknie
tylko naszych wieśniaków, ale to zrozumiałe. Gabrysia, Tuchołkowie - wytłumaczeni. Dobrze
przynajmniej, że ktoś z Jamborów będzie na ślubie Marysi. Zapomniałam zapytać, chyba
pojedzie Herta? Grudziądz, to bardzo blisko, a pani Kunicka przypilnuje domu.
Doktor Michałski smutny, że sam zostaje w Poznaniu. Nie ma specjalnej pociechy z
lokatorek, mimo że są to spokojne i porządne kobiety. Poważne. Radziłam doktorowi żartem,
aby się ożenił, ale stary przyjaciel uśmiechnął się żałośnie i powiedział:
- Kto mnie zechce? Pani, Anno, również nie, a Leokadia wydała się za mąż za innego.
Zdradziła mnie - śmiał się.
Cóż miałam robić? - śmiałam się również.
Te lokatorki to są kobiety bez żadnego dowcipu. Grubo ociosane mimo swoich
uniwersytetów. W dodatku bardzo niemodnie ubrane, nie grają w brydża, nie zazdroszczę
naszemu doktorowi. Profesorki.
Ciekawa jestem, jak wypadnie berliński ślub. Na odmianę zabieram popielice, karakuły
już widzieli.
Wąbrzeźno - środa 28 grudnia
Stop. Nie potrafię dokładnie opisać tego wszystkiego. Odkładam do spokojniejszych
dni. Jestem wypompowana.
Nikt nas nie oczekiwał na dworcu. Jechaliśmy tym samym pociągiem, Marcinowie w
wagonie sypialnym, my z Zośką w zwykłym przedziale drugiej klasy, ponieważ zgapiłyśmy
się z wcześniejszym zamówieniem miejsc sypialnych. Prosto z dworca pojechaliśmy do
kawalerskiego mieszkania naszego braciszka i zastaliśmy Krystynka w białej gorączce. W
dniu ślubu cywilnego, dwie godziny przed wyznaczonym terminem, Erna oświadczyła
narzeczonemu, że zrywa wszystko. Stało się to poprzedniego dnia przed naszym przyjazdem.
Było bardzo głupio.
Nie dość na tym. Prawie w oczach Krystynka Erna spakowała swoje walizy,
sprowadziła taksówkę i wyjechała z domu. Wszyscy byli tak zaskoczeni postępkiem młodej
panny, że ani ciotka, ani jej brat Hans nie zdołali zdobyć się na jakąkolwiek akcję.
Niesamowita breweria odbyła się w obecności narzeczonego. Nie oponował, podobno Erna
wyrypała mu różne rzeczy, od których mogły nie tylko spuchnąć uszy, ale w ogóle...
Krystynek był tak wzburzony, że za żadne skarby nie chciał nam tego powtórzyć. Koniec,
koniec naprawdę i na amen!
Dalej wszystko poszło w tempie błyskawicznym. Zabrał głos stryj Józef i powołał się na
to, że właściwie on wychował Krystynka, który winien jego usłuchać w takiej chwili. Ciotka
Katarzyna go poparła. Jeszcze tego samego dnia, po wspólnym obiedzie w restauracji,
Krystynek pozwolił uprowadzić się do Gdańska, wytłumaczono mu, że to jest jedyne nobliwe
wyjście z sytuacji.
Franusiowie i ciotka Katarzyna zostali w Berlinie, by spędzić tam święta u swoich
krewnych. Florencja i Marcin postanowili pojechać na kilka dni do Drezna. My obie z Zośką
zabrałyśmy się razem z gdańską rodziną do Tczewa i dalej prawie jednym tchem
przerzuciłyśmy się pod Nowe Miasto, do Kawczyńskich. Zjawiłyśmy się na wsi w dzień
Bożego Narodzenia, krótko po południu.
Ślub i wesele. Było sporo krewnych Kubusia, nawet oboje państwo Orzechowscy i
wujcio Benedykt. Mnóstwo Kawczyńskich. Ślub dawał jeden z młodych Kawczyńskich,
świeżo wyświęcony na księdza, stryjeczny brat Marysi, w przytomności rodzinnego kanonika.
Zmęczyło mnie to wszystko. O jednym tylko marzę, o zgromadzeniu reszty moich
gratów w Warszawie i jakimś tygodniu absolutnego spokoju i ciszy. Jak to dobrze, że w
Mentonie odbyłam jakby kurację wypoczynkową.
Na ślubie byli stryjkowie z Górek, ale bardzo krótko. Chcieli mnie zabrać z sobą na
wieś, ledwo się wykręciłam. Nie mam obecnie sił do rozmawiania. Tymczasem schowałam
się u Zośki w domu wąbrzeskim. Trzeba omówić różne rodzinne sprawy finansowe. Ponadto
jutro rano muszę przejechać się do Grudziądza na kilka godzin. Herta wręczyła mi na weselu
Marysi list jakiejś pani Marii Woźnik z Grudziądza. Całkiem nie znana mi osoba, zostawiła
ten list jeszcze na początku grudnia, lecz Herta nie chciała mi nim zawracać głowy w Paryżu.
List krótki, z prośbą o możliwie szybkie skomunikowanie się z nią oraz dodatkowo prośba o
dyskrecję. Równe, spokojne pismo, Herta określa wiek tej osoby na czterdziestkę i mówiła o
niej jako o poważnym człowieku. Dziwne określenie, ale może właśnie dlatego nie
pokazałam tego listu Zośce.
Kto może mieć do mnie interes w tym mieście? Chyba nie wdowa po tym fabrykancie,
który zbankrutował i po którym nabył nasz ojciec kamienicę na licytacji? Ta osoba z listem
była czarno ubrana. Co to może być?
Sylwestr - w Poznaniu
Zmęczyło mnie to wszystko, przygniotło. Wszystkiego byłabym się spodziewała, tylko
nie tego. Całe szczęście, że przeżywam to w samotności. Doktor Michalski wpadł w ostatniej
chwili na dobry pomysł i w Wigilię pojechał na święta do Bydgoszczy. Ma wrócić dopiero w
poniedziałek wieczorem, już mnie nie zastanie, wyjeżdżam jutro po obiedzie.
Opiszę jednak to wszystko dzisiaj, bodaj krótko, aby kiedyś po upływie lat przeczytać
ponownie moje notatki i sprawdzić, jak niegdyś postąpiłam. Może mądrze lub głupio, może
dobrze czy źle, ale w każdym razie uczciwie.
Wątła i zabiedzona dziewczynka - Marta. Niedawno skończyła siedem lat. Matka
zmarła pięć lat temu, na gruźlicę, dokładnie w pierwszym roku mojego uniwersytetu. Ale to
było w lutym i wówczas mnie się jeszcze nie śniło o Poznaniu. Stukałam na remingtonie i
patrzyłam przez wiecznie brudne szyby mojego pokoiku biurowego na jeszcze brudniejsze
podwórko. Z rzadka sprowadzano mnie wówczas do domu, nawet na święta zostawałam
przeważnie w Bydgoszczy, u ciotki.
Widziałam listy, pokazywano mi fotografie. Kilka z nich - nawet wspólnych z
dzieckiem. Zresztą najlepszy dowód w samej dziewczynce. Mała, wątła, patrząca na mnie
swoimi niebieskimi oczkami. W jej oczach, mimo że inne, jest coś ze mnie. Ciekawe,
dziesiątek innych oczu w naszej rodzinie, lecz wyraz tych oczu podobny do moich. Mimo że
daleka droga i mimo że ja sama mam zaledwie jakąś małą cząstkę z mojego ojca. Dotychczas
byłam dumna z tego, że w moich oczach przebija bardzo wiele ze słodkiego spojrzenia mojej
prababki Anny. A tymczasem równocześnie, dopiero teraz widzę, że mam jednak coś - z
naszego ojca. Bo przecież to jest nasz wspólny ojciec, naprzód mój, jako najmłodszej córki
naszej matki, ale równocześnie ojciec tego maleństwa!
Konwenans, który każe zatrzymać się na imieniu ciotki, cioci Anny, jak to określiła
sama dziewczynka. Marta. I odtąd będzie już - moja Marta. Moja mała Marta. Nie dam jej
zrobić krzywdy. Powtarzam imię, by się do niego przyzwyczaić: Marta.
Dziecko chore. Nie z powodu złego traktowania, ponieważ jej ciotka -- owa pani w
czerni, Maria Woźnikowa - jest niezwykle przywiązana do maleństwa. Ale choroba. Matka
zmarła przed pięciu laty, lecz w dziedzictwie zostawiła córce chorobę piersiową. Już były
obie dwukrotnie w Rabce, ostatni raz nie dalej, jak przed rokiem. Jeszcze za życia naszego
ojca. Opiekował się nimi. Przysyłał regularnie pieniądze. Pół roku temu wszystko się urwało.
Zrozumiałe - śmierć ojca. Ciotka dziewczynki nie zwróciła się do nas, próbowała sama
walczyć z przeciwnościami losu. Nawrót choroby Marty skłonił ją do napisania listu. Pani
Woźnikowa z grubsza orientuje się w naszych sprawach rodzinnych, lecz wspomniała mi na
samym wstępie, że nasz ojciec mówił ostatnio zawsze i niezmiennie: moja najmłodsza córka,
Anna, jest ze wszystkich moich dzieci najmądrzejsza i najbardziej przygotowana do
samodzielnego życia. Nie powiedziano mi tego wyraźnie, lecz najwidoczniej ojciec na mnie
wskazywał w wypadku nieoczekiwanej śmierci. Mógł jednak to wszystko inaczej urządzić.
Po ludzku.
Sprawę - rodzinną - załatwiłam po męsku. A może właśnie bardzo po kobiecemu, bo
podeszłam do niej z prostym sercem, bez łamigłówek. Mała z ciotką wyjadą za kilka dni do
Rabki i zostaną tam tak długo, póki lekarze nie orzekną zdecydowanej poprawy. Sprawa ma
zostać wyłącznie między nami dwiema. Pani Maria Woźnikowa - wdowa po nauczycielu - i
ja, Anna Jambor. Mówiłam wyraźnie, że nie należy żałować pieniędzy, ja ich dostarczę.
Dostarczę w każdej ilości. W pierwszej chwili przyszedł mi do głowy pomysł, aby z miejsca
zabrać małą do siebie i od razu złączyć nasze losy. Lecz nie byłoby to ani mądre, ani
serdeczne. Po śmierci matki pani Woźnikowa zajęła się dzieckiem i właściwie zastąpiła mu
matkę. Jadwiga miała wówczas dziesięć lat, ojca prawie nie znała, ponieważ zginął na wojnie
światowej. Nauczyciel był bratem ciotecznym jej matki, a jego żona była przecież niemal że
obcą kobietą. Daleką ciotką, jak się to mówi. Po kilku latach pan Woźnik umarł i wdowa po
nim została z małą dziewczynką w dość trudnych warunkach materialnych. Wychowała
jednak dziewczynkę.
Później - w latach 1923 czy 1924 - zjawił się na horyzoncie nasz ojciec. Jadwiga
Kalatowna sprzedawała już wówczas znaczki na poczcie. O reszcie nie będę pisać. Nieważne
to dla samej sprawy i w niczym nie polepszy ani nie zmieni sytuacji.
Dziwnie spoważniałam w tych dniach. Po raz pierwszy w życiu stanęłam wobec
prawdziwych obowiązków, które nie zamykają się tylko w ramach mojej osoby czy tylko
mojej najbliższej przyszłości. Mała i wątła dziewczynka. Matka umarła na płuca. Ale płuca są
przecież do uratowania - w wieku dziecinnym?
Sama nie wiem. Gdy wpatrywałam się w fotografię Jadwigi Kalatówny, przemówiła do
mnie jakaś dobra i porządna dziewczyna. Takie było moje pierwsze wrażenie i takie
zachowałam. Nie badałam reszty i nie śmiałam pytać. To był mój ojciec i równocześnie ojciec
małej, chorej dziewczynki. Marta. Siostra.
Nie analizuję. Wspominam tylko to jedno, że byłyśmy z małą u fotografa. Sama ją
zaprowadziłam. Nie otrzymałam jeszcze tego zdjęcia, lecz pamiętam - gdy usadowiłam małą
Martę na kolanach, dziecko wyciągnęło swoją chudą rączkę ku mojej szyi. Było mi dobrze,
gdyż czułam, że czynię dobrze.
Siedzę w gościnnym gabinecie naszego starego przyjaciela w kompletnej samotności.
Gdzieś niedaleko od tego domu doroczny Sylwester rozbrzmiewa hałaśliwością wielu zabaw.
A mnie jest w tej chwili dziwnie spokojnie i uroczyście. Poję się samotnością mimo
potwornego zmęczenia przeżyciami ostatnich dni.
Cóż znaczy jakaś tam ladacznica Erna, która prawie w dniu ślubu wypluła Krystynkowi
jakieś tam prawdy o sobie? Tylko tyle wiem o tym, że w celu doprowadzenia do ostatecznego
zerwania opowiedziała mu podobno o wielu swoich kochankach. Nie wiem, dlaczego to
zrobiła - chyba zwariowała.
Bije zegar - północ - nowy rok 1933. Wzdrygnęłam się. Erna. Głupstwo. Stary rok był
dla mnie ciężki.
Warszawa - Nowy Rok - wieczorem
Już jestem na miejscu. Przed chwilą dzwoniłam na Żoliborz, odpowiedziano mi, że
państwo przebywają jeszcze za granicą i wrócą dopiero pojutrze. Na razie kazałam ustawić
moje bagaże w przedpokoju. Dzwoniłam również do generałowej, ponieważ w skrzynce do
listów znalazłam krótkie zawiadomienie z ministerstwa, że od 2 stycznia 1933 roku mam
objąć funkcję kontraktowego radcy. Opiekunka radziła mi wstrzymać się z pójściem - do
powrotu Marcina.
To jednak bardzo przyjemnie - móc zamknąć drzwi na klucz i powiedzieć sobie: jestem
sama w domu i nic nie może mi przeszkodzić. Trzeba będzie jednak jakoś się urządzić. Co
prawda córka dozorcy powiedziała mi na odchodnym:
- Jutro wczas rano ojciec przyjdzie i napali, proszę nie zamykać drzwi na łańcuch. - A
później dodała: - A co ja mam przynieść rano? Ile mleka, ile bułek?
Nie umiem na razie o tym wszystkim myśleć. Podziękowałam za mleko i na tym się
skończyło. Dziewczyna dygnęła i życzyła mi dobrej nocy. To znaczy, że rano będę musiała
sama przygotować sobie śniadanie. Ze mnie zrobił się patentowany leń, no, ale trudno,
zobaczę, powoli się wszystko ułoży. Zejdę na dół i każę podać sobie śniadanie w jakiejś
mleczarni. Wiem o takim zakładzie naprzeciw Braci Jabłkowskich, na rogu Chmielnej czy
Brackiej, w pobliżu.
Teraz pójdę do łazienki, a później ułożę się w mym starym poznańskim łóżku. Po
zamknięciu oczu będzie mi się zdawało, że to wszystko nieprawda i że w dalszym ciągu
mieszkam w domu Leokadii przy ulicy Matejki. To były dobre czasy. Koło drzwi na ścianie
był przycisk od dzwonka i na każde życzenie zjawiała się ,,Rózia panna” w białym fartuszku i
uśmiechała się, ukazując przy tym dwa dołeczki w buzi. Subretka - w guście Leokadii. No,
ale chyba urządzę się?
Poniedziałek - 2 stycznia
Plik z chomika:
Witch_24
Inne pliki z tego folderu:
Conan Doyle Arthur - Tańczące sylwetki.zip
(1355 KB)
Ratner Vaddey - W cieniu drzewa banianu.pdf.zip
(1048 KB)
Rushton Rosie - Jane Austen XXI wieku 01 - Sekrety i miłość sióstr Dashwood.rar
(1155 KB)
Stefańska Agnieszka - Extra vergine.doc
(597 KB)
Myerson Julie - Laura.rar
(1102 KB)
Inne foldery tego chomika:
09b05pzY3jD4iCGQC2wDjg==
A.Sapkowski
Anne Rice
Camilla Lackberg
Dan Brown
Zgłoś jeśli
naruszono regulamin