Kryptonim T-4.pdf

(528 KB) Pobierz
111
Okładkę projektował CEZARY NERWIŃSKI
Printed in Poland
Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej Warszawa 1962. - Wydanie I
Nakład 155 000 egz. Objętość 4,07 ark. wyd., 2 63 ark druk. Papier druk. mat. VII ki. 65 g,
format 70X100/32 z Myszkowskich Zakładów Papierniczych. Oddano do składu 12.VI.62 r.
Druk ukończono w październiku 1962 r. Wojskowe Zakłady Graficzne w Warszawie. Zam. nr
821 z dn. 10.VII.62 r.
Cena zł 5.- H-67.
480081419.001.png
MIECZYSŁAW KIETA
KRYPTONIM T – 4
DZIWNY AMBULANS
Dziedziniec uniwersyteckiej kliniki chorób nerwowych w Berlinie był zupełnie pusty.
Lipcowy upał wypełniał go od wczesnego rana duszną spiekotą. Ale nie to było powodem, że
nikt z pacjentów nie opuszczał budynku szpitalnego i nie korzystał z przedpołudniowego
spaceru w ogrodzie.
Tego dnia wszyscy chorzy musieli pozostać w pokojach. W szpitalu urzędowała komisja.
Naczelny ordynator w asyście kilku lekarzy i pielęgniarek wizytował sale chorych. Tym
razem nie interesował się jednak ani przebiegiem choroby pacjentów, ani ich samopoczuciem.
Sprawdzał tylko nazwiska na kartach gorączkowych i porównywał z listą, którą usłużnie i z
wojskową niemal dyscypliną podawał mu jeden z lekarzy. Niekiedy wydawał lakoniczne jak
rozkaz polecenia, aby kartę chorego odłożyć na bok. Pacjentowi oświadczał przy tym:
- Będzie pan przeniesiony do państwowego zakładu specjalistycznego. Tam są doskonałe
warunki. Powinien pan być zadowolony.
Większość chorych, zakwalifikowanych do przeniesienia, głośno wyrażała radość z powodu
zapowiedzianej odmiany monotonii szpitalnego życia. Inni cieszyli się na myśl o podróży.
Tylko Kurt Ęeimer, pracownik miejskiej elektrowni, ośmielił się zapytać:
- Herr Professor, przepraszam, a jak tam będzie z odwiedzinami? Tu do mnie syn
przychodzi trzy razy w tygodniu...
- Nie martwcie się, Heimer - odparł ordynator. - Zawiadomi się rodzinę o przeniesieniu i o
porze odwiedzin.-Wszystko będzie w porządku.
- Jawohl, Herr Oberarzt - uspokoił się Heimer. - Dziękuję panu.
Wizyta dobiegała końca. Chorzy, osłabieni upałem i apatyczni, nagle ożywili się.
Wytypowani przez komisję zaczęli pakować swoje drobiazgi, inni, którzy mieli pozostać, z
zaciekawieniem i nie bez zawiści przypatrywali się ich krzątaninie.
- Wygrałeś los na loterii - mówił do Heimera jego sąsiad, Fritz Becher, kierowca taksówki,
który po wypadku samochodowym i kontuzji głowy cierpiał na okresowe zaniki pamięci. -
Zawsze Brandenburg to nie Berlin. A wiesz, ile tam zieleni? I żarcie może będzie lepsze.
Zazdroszczę ci.
- To nieważne, chłopie - odparł Heimer. - Grunt, żebyśmy jak najprędzej wyszli z tego
świństwa zdrowi. Do domu. Wtedy sobie odbijemy.
Na dziedziniec zajechał wielki, czarny autobus. Za lśniącymi szybami okien powiewały
muślinowe firanki. Kierowca zręcznie manewrował wozem, podjeżdżając tak, aby drzwi
autobusu znalazły się jak najbliżej wyjścia z gmachu kliniki.
Za chwilę konwojent autobusu Herbert Sallisch zameldował się w kancelarii naczelnego
ordynatora.
- Heil Hitler! Sanitdtsdienstgehilfe Sallisch meldet sich ais Transportführer.*
* Pomocnik sanitariusza Sallisch melduje się jako kierownik transportu .
- Heil! - odpowiedział niedbale lekarz. - Dlaczego w cywilnym ubraniu, bez kitla? Ilu was
jest? Wszyscy weźmiecie lekarskie płaszcze z magazynu.
- Jawohl! - odkrzyknął Sallisch, któremu rozkaz ten sprawił wyraźną przyjemność. Jako
sanitariusz miał bowiem prawo, tak jak cały niższy personel służby zdrowia, tylko do
pospolitych kitlów, które - produkowane z materiałów zastępczych: odpadów lnianych
i papieru - wyglądały szaro i nieefektownie.
Lekarz podał konwojentowi teczkę z listą chorych.
- To wszystko! - powiedział. - Po przyjeździe wręczyć profesorowi doktorowi Heinze.
Sallisch odmeldował się. Za chwilę na korytarzach rozległ się rozkaz:
- Alle Verlegene antreten! Wszyscy przeniesieni wystąpić do apelu!
Pacjenci ustawiali się na korytarzu. Osobno mężczyźni, osobno kobiety. Pielęgniarki
pilnowały porządku i sprawdzały nazwiska. Liczba się zgadzała. Razem było pięćdziesiąt
osób.
Niebawem ruszyli do wyjścia. Tuż przy drzwiach stał Sallisch. Wyjął z teczki listę transportu
i jeszcze raz ją kontrolował. Każdy pacjent, mijając go, podawał nazwisko. Sallisch
czerwonym ołówkiem znaczył na liście fajkę, powtarzając: Der nachste!* albo po prostu:
Los, weiter!**
Kiedy odfajkował ostatnie nazwisko, zawołał do siostry przełożonej: Stimmt,*** włożył listę
do teczki i zawiązał ją starannie tasiemkami na kokardkę. Na teczce widniał znak "T-4",
skrupulatnie wykaligrafowany przez kancelistę sekretariatu kliniki błękitnym atramentem.
* Następny!
** Dalej!
*** Zgadza się.
Tymczasem chorzy zajęli miejsca w autobusie. W tyle wozu usiedli dwaj konwojenci.
Sallisch ulokował się obok kierowcy w szoferce. Kilkakrotnie poprawiał się w fotelu, starając
się nie pomiąć za' bardzo lekarskiego płaszcza. Wreszcie zwrócił się do szofera:
- Abfahrt!
Wóz ruszył z miejsca. Z okien kliniki żegnały go spojrzenia ciekawskich. Kilku z nich
pomachało na pożegnanie dłońmi. Nagle z separatki na drugim piętrze, gdzie mieściły się sale
zabiegowe dla ciężko chorych, rozległ się przenikliwy chichot:
- Karawan! Karawan!
Kurt Heimer wzdrygnął się. Inni nie zwrócili na to uwagi. Samochód mijał właśnie bramę i
skręcał w ruchliwą ulicę.
Około południa autobus zatrzymał się na krótki postój w małej miejscowości Werder. Było
bardzo gorąco. Sallisch wysiadł z samochodu. Miał pragnienie. W pobliżu jednak nie znalazł
żadnego kiosku z piwem. Tymczasem do autobusu podbiegło kilkoro wiejskich dzieci. W
koszyczkach miały na sprzedaż poziomki.
Sallisch chciał je przepędzić. Błyskawicznie zlustrował okna autobusu. Były dokładnie
przysłonięte firankami. Chorzy zachowywali się spokojnie.
- Niech pan kupi poziomek, przydadzą się na wycieczce- nalegał jakiś chłopiec.
Sallisch zastanowił się.
- Dobra - zadecydował - dawajcie wszystkie. Rzeczywiście odświeżą nas.
Wysupłał z kieszeni garść fenigów.
- Na, masz i zwiewaj!
Część poziomek zostawił dla siebie, kierowcy i konwojenta, resztą obdzielił transport: jeden
koszyczek przypadł na kilku chorych.
- Dziękujemy, panie doktorze - mówili pacjenci - dziękujemy!
- Drobiazg - żachnął się Sallisch, usatysfakcjonowany tytułem. - Sami widzicie, jak dba o
was państwo. W Brandenburgu będziecie je mieli codziennie. A teraz w drogę! - rozkazał
szoferowi.
Niedługo potem autobus minął stocznię na rzece Haweli i wjechał w uliczki Brandenburga.
Sallisch wydał polecenie, że nie wolno odsłaniać okien. Wóz mijał ruchliwe ulice,
wielokrotnie skręcał, aż z piskiem hamulców zatrzymał się przed ponurym, choć niedawno
odnawianym budynkiem.
Obok bramy widniał szyld: "Heil und Pflege Anstallt, Reichsarbeitsgemeinschaft. - Zakład
Leczniczy i Opiekuńczy Państwowej Wspólnoty Pracy Rzeszy".
Kierowca dał trzykrotny znak klaksonem. Wrota bramy otwarły się bezszelestnie. Autobus
wjechał na podwórze.
- Also, wir sind da!* - niemal wesoło wykrzyknął Sallisch. - Aussteigen. Wysiadać!...
W kilka dni potem do bramy czynszowej, starej kamienicy berlińskiej przy Welfengasse 8
wszedł listonosz.
-Guten Tag Herr Schulze** - zagadnęła go dozorczyni. - Co nowego?
- Jak zwykle, pani Emmo - odpowiedział. - Nogi nie chcą nosić, a tu upał jak w piecu.
Wyjął z torby plik gazet i listów dla lokatorów. Wśród nich tkwiła urzędowa koperta z
nagłówkiem Heil und Pflege Anstallt - Brandenburg. Brzegi koperty obwiedzione były
czarną, żałobną obwódką.
* A więc jesteśmy.
** Dzień dobry, panie Schulze .
- A to co znowu? Do kogo? - zapytała dozorczyni.
- Do Heimerów, kochana pani - odparł listonosz. - Muszę osobiście doręczyć. Przesyłka
polecona, urzędowa.
Zostawił jej resztę zwykłej poczty, a sam powędrował na trzecie piętro w oficynie. Za chwilę
stukał do drzwi, na których błyszczała mosiężna wizytówka: S. K. Heimerowie.
Drzwi uchyliła starsza i tęga kobieta. Na widok koperty zbladła:
- Um Gotteswillen* co się stało?
Listonosz podał jej ołówek i recepis listu do pokwitowania:
- O tu, proszę podpisać.
Ręka kobiety drżała. Podpis niezgrabnym zygzakiem wyskoczył aż na margines.
- Dziękuję, pani Heimer, współczuję, do widzenia.
Z pokoju wyszedł syn Heimerowej, Johannes. Z niecierpliwością rozerwał kopertę. Tkwił w
niej arkusz zadrukowany tekstem uzupełnionym atramentowymi wstawkami. Heimer zaczął
czytać:
Wielce Szanowna Pani Heimer!
Jesteśmy zmuszeni donieść z wielkim żalem, że mąż Pani, Kurt Heimer, który dnia 7 lipca
1940 roku na podstawie zarządzenia ministerialnego został przeniesiony do tutejszego
zakładu, zmarł nieoczekiwanie dnia 14 lipca na skutek ostrego zapalenia wyrostka
robaczkowego. Śmierć była dla niego wyzwoleniem z ciężkich cierpień.
Według przepisów miejscowej policji oraz z uwagi na zarządzenia policyjno-sanitarne ciało
zmarłego musiało zostać niezwłocznie spopielone.
Prosimy uprzejmie o powiadomienie nas, na jaki cmentarz życzą sobie Państwo przesłać urnę
z popiołami, co zostanie zarządzone przez miejscowe władze policyjne.
* Na litość boską.
Ubranie zmarłego, które nie przedstawiało większej
wartości i zostało uszkodzone przy dezynfekcji, przekazano na rzecz N S V*.
Heil Hitler
Pani Heimer zaczęła szlochać, ale jej syn nagle wykrzyknął:
- Ależ mamo, to niemożliwe, to chyba pomyłka! Przecież ojciec od dawna nie miał ślepej
kiszki. Był operowany przed 25 laty...
Nazajutrz Heimer postanowił sprawdzić całą historię na miejscu w Brandenburgu. Pojechał
tam pociągiem. Zbliżał się właśnie do bramy zakładu, którego adres widniał na otrzymanej
wczoraj kopercie. Uważnie porównał szyld tkwiący obok bramy z nagłówkiem koperty. - Heil
und Pflege Anstallt - Reichsarbeitsge-meinschaft.
To tutaj - upewnił się i trzymając list w dłoni sięgnął do dzwonka.
W drzwiach bramy uchyliło się okienko i wartownik w mundurze SS zapytał opryskliwie:
- Was ist denn los?**
- Heil Hitler - powitał go Heimer. - Chciałem się widzieć z naczelnym lekarzem.
- To niemożliwe - odpowiedział niechętnie esesman. - Wstęp dla obcych wzbroniony.
- Ależ... - próbował tłumaczyć się Heimer.
- Masz pan, czytaj pan - brutalnie przerwał mu wartownik, podsuwając blankiet oprawiony w
celuloidowe etui.
* N S V - Nationalsocjalistische Volkswohlf ahrt, narodowosocjalistyczna organizacja pomocy i opieki społecznej. Tekst
stereotypowego zawiadomienia autentyczny. (Z norymberskiego procesu lekarzy. Według dokumentu No 840.)
** Co tam jest?
Heimer rzucił okiem na krótki tekst: Wstęp na teren zakładu osobom niepowołanym jak
najsurowiej zabroniony. Niżej widniała pieczęć: Kryminalny Urząd Rzeszy w Berlinie i
nieczytelny podpis.
- Zrozumiano? - krzyknął esesman. - A teraz znikaj z oczu. Los! Weg!
Heimer usunął się na bok. Niczego nie rozumiał. Poczuł się nagle całkowicie bezradny.
Wartownik zatrzasnął okienko. Za bramą rozległ się trzykrotny sygnał klaksonu. W chwilę
później skrzydła bramy szeroko się rozwarły i z podwórza wyjechał wielki, bagażowy
samochód pocztowy. Przednie koła wozu mijały już bramę, kiedy rozległ się przeraźliwy
zgrzyt. To tylni błotnik zawadził o wrota.
Heimer właśnie dostrzegł napis na pudle samochodu: Deutsche Reichspost - Niemiecka
Poczta Rzeszy, kiedy esesmani przy bramie podnieśli wrzask pełen przekleństw. Wóz
zjeżdżał już z chodnika. Tylne drzwiczki kolebały się szeroko, otwarte zderzeniem. W pudle
leżała bezładna sterta nagich trupów. Jednemu z nich opadło ramię. Wisiało na zewnątrz
samochodu i bezwładnie kołysało się nad numerem rejestracyjnym.
Heimerowi strach zjeżył włosy. Szybkimi krokami oddalił się od bramy, a potem biegiem
poderwał się ku najbliższej przecznicy. Nie słyszał, jak jeden z esesmanów z pasją zatrzasnął
drzwi samochodu i na pożegnanie obrzucił kierowcę soczystymi przekleństwami.
Do domu wrócił dopiero wieczorem. Był roztrzęsiony i przygnębiony tym, co spotkało go w
Brandenburgu. Jeszcze bardziej nie pojmował niczego z tajemniczej historii, dotyczącej ojca.
Pytania zapłakanej matki zbywał milczeniem albo nic nie znaczącymi odpowiedziami.
Wspomnienie ambulansu pocztowego, pełnego trupów, napawało go strachem. Nie mógł się
w żaden sposób zdobyć, by opowiedzieć matce to wszystko, a tym bardziej uspokajać ją
słowami nadziei i otuchy.
Dręczył się przez kilka dni, daremnie próbując rozwiązać zagadkę. Wreszcie postanowił
zwierzyć się z niej komuś, kto mógłby pomóc ją rozwikłać.
Przyszedł mu na myśl stary przyjaciel rodziny, pastor Braun, człowiek mądry i doświadczony,
a równocześnie znany z życzliwości.
Pastor wysłuchał opowieści Heimera, przyrzekł zachować w tajemnicy szczegóły strasznej
przygody w Brandenburgu, a w sprawie zawiadomienia o śmierci ojca obiecał interweniować
na najwyższym szczeblu, w Ministerstwie Sprawiedliwości w Berlinie.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin