EMIL_ZOLA GERMINAL.doc

(2586 KB) Pobierz
EMIL ZOLA

EMIL ZOLA

 

GERMINAL

 

Tłumaczenie: Krystyna Dolatowska

 

 

 

CZĘŚĆ PIERWSZA

I

Nagą równiną, w bezgwiezdną noc, czarną i gęstą jak atrament, jakiś człowiek szedł samotnie

drogą z Marchiennes do Montsou. Brukowany gościniec na przestrzeni dziesięciu kilometrów

przecinał pola buraczane. Wędrowiec nie widział drogi przed sobą; ogrom przestrzeni wyczuwał

jedynie w podmuchach marcowego wiatru, który szeroką, lodowatą falą wiał znad mokradeł i

nagich pól. Żaden cień drzewa nie plamił nieba. Prosty gościniec ciągnął się we mgle

oślepiających ciemności.

Człowiek ów wyszedł z Marchiennes około drugiej w nocy. Szedł wyciągniętym krokiem

drżąc z zimna w cienkiej bawełnianej marynarce i welwetowych spodniach. Pod pachą ściskał

małe zawiniątko związane kraciastą chustką. Zawadzało mu bardzo. Przekładał je ustawicznie i

przyciskał do siebie usiłując wsunąć do kieszeni obydwie do krwi posiekane wichrem dłonie. W

pozbawionej jakichkolwiek myśli głowie tego robotnika bez pracy i bez domu żyła jedna jedyna

nadzieja, że jak słońce wzejdzie, zrobi się cieplej. Szedł tak przeszło godzinę, gdy nagle, po

lewej stronie, dwa kilometry przed Montsou, ujrzał czerwone światła trzech stosów. węgla

palących się na wolnej przestrzeni, jakby zawieszonych w powietrzu. Zrazu zawahał się

wylękniony, nie mógł jednak oprzeć się niepohamowanej chęci ogrzania rąk przez chwilę.

Wszedł w głęboki wąwóz. Wszystko znikło. Po prawej ręce miał parkan z grubych desek,

chroniący tor kolejowy. Po lewej wznosiło się porosłe trawą wzgórze, spoza którego wyzierały

płaskie, jednakowe dachy jakiegoś osiedla. Uszedł może ze dwadzieścia kroków. Nagle na

zakręcie ukazały się znowu światła, a podróżny i tym razem nie mógł pojąć, jak mogą palić się

tak wysoko na martwym niebie, podobne do dymiących księżyców. Lecz u wyjścia z wąwozu

inny widok zajął jego uwagę. Ujrzał olbrzymią, bezkształtną masę zabudowań. Ponad nimi

sterczał komin fabryczny. Przez brudne szyby okien połyskiwały rzadkie światła, pięć czy sześć

smutnych latarń chwiało się na poczerniałych belkowaniach potwornego rusztowania. Pogrążona

w ciemnościach nocy i dymu masa wydawała z siebie jeden tylko głos: ciężkie i głuche dyszenie

niewidzialnej maszyny parowej.

Wędrowiec rozpoznał wreszcie kopalnię. I znów przyszła mu myśl, że nie warto... I tutaj też

na pewno nie znajdzie pracy. Zamiast zawrócić w stronę budynków, skierował się ku hałdzie,

gdzie w żelaznych koszach żarzyły się węgle, służące równocześnie do oświetlania placu i do

ogrzewania robotników. Robotnicy musieli widocznie pracować do późnej nocy, bo dotąd

jeszcze szuflowano miał. Posłyszał turkot wózków na szynach i dostrzegł cienie ludzi zajętych

opróżnianiem ich przy ogniskach.

– Dobry wieczór – rzekł i zbliżył się do jednego z koszów.

Odwrócony plecami do ognia stał poganiacz. Był to stary człowiek w fioletowym swetrze i

króliczej czapce na głowie. Obok niego stał rosły gniadosz. Jak z kamienia wykuty, czekał na

opróżnienie sześciu wózków, które właśnie przyciągnął. Pomocnik, zajęty wyładowywaniem

wózków, nie śpieszył się. Był to wysoki rudy chłopak. Leniwie naciskał dźwignię. Tu, na

wzgórzu, dął wiatr jeszcze ostrzejszy. Lodowaty powiew ciął jak kosą, w równomiernych

odstępach.

– Dobry wieczór – odparł stary.

Zapanowało milczenie. Przybysz czując, że patrzą na niego podejrzliwie, wymienił swoje

nazwisko.

– Nazywam się Stefan Lantier, jestem maszynistą. Czy nie mógłbym tu znaleźć pracy?

Płomień ogniska oświetlał go teraz jasno. Mógł mieć ze dwadzieścia jeden lat, ciemnowłosy,

przystojny, o silnej, choć drobnej budowie.

Uspokojony, poganiacz potrząsnął głową.

– Pracy... tutaj... maszynista? Nie... Wczoraj dopiero zgłaszało się dwóch. Nie ma pracy –

odparł.

Gwałtowny podmuch wiatru przerwał rozmowę. Po chwili Stefan zapytał wskazując na

ponurą grupę zabudowań u stóp hałdy:

– To kopalnia, prawda?

Tym razem stary nie mógł mu odpowiedzieć. Dusił go silny atak kaszlu. Odplunął wreszcie, a

flegma padła czarną plamą na zaróżowioną od ognia ziemię.

– Tak, kopalnia le Voreux... Osiedle robotnicze jest tuż obok.

Wyciągniętą ręką wskazał w kierunku osiedla, którego dachy dostrzegł Stefan już przedtem.

Tymczasem wózki zostały opróżnione i stary udał się na sztywnych od reumatyzmu nogach za

grubym gniadoszem, który bez bicza ruszył z miejsca i kroczył powoli między szynami, nie

troszcząc się o wiatr jeżący mu sierść.

Kopalnia le Voreux zarysowała się teraz wyraźniej. Stefan grzał pokrwawione dłonie u

ogniska i rozglądał się dokoła. Rozróżniał poszczególne części kopalni; sortownie o ścianach

jakby posmarowanych mazią, wieżę szybu, obszerny budynek, w którym znajdowała się

maszyna wyciągowa, czworokątną wieżyczkę pompy. Ta ukryta w kotlinie kopalnia, ze swymi

przysadzistymi budowlami z cegły i podobnym do groźnie wzniesionego rogu kominem z cegły

wydała mu się żarłocznym potworem czyhającym na życie ludzkie. Przypatrując się jej myślał o

sobie, o swojej bezdomności i trwających już od tygodnia poszukiwaniach pracy. W myślach

ujrzał się w warsztacie kolejowym w Lilie, skąd usunięto go za pobicie szefa. Wyrzucony

stamtąd wszędzie zastawał drzwi zamknięte. W sobotę przybył do Marchiennes, gdzie, jak

mówiono, były wolne miejsca w hucie. Tymczasem nie znalazł nic ani tam, ani u Sonneville’a.

Niedzielę spędził ukryty wśród belek wielkiego składu drzewa, skąd o drugiej w nocy wygnał go

dozorca. Nie miał ani grosza, ani okruszyny chleba. Czym skończy się ta tułaczka po

nieznajomych drogach, na wietrze, przed którym nie wiadomo gdzie się schronić? Tak – to była

kopalnia. Nieliczne latarnie oświetlały czworobok budynków fabrycznych. Nagle otworzyły się

jakieś drzwi i dojrzał paleniska kotłów. Zrozumiał teraz ten regularny, głęboki oddech niby

sapanie dławiącego się potwora: to dyszała pompa.

Pomocnik poganiacza, skulony przy ognisku, nie podniósł nawet oczu na przybysza. Stefan

miał właśnie schylić się po swe zawiniątko, kiedy głośny kaszel oznajmił powrót woźnicy.

Powoli wyłonił się on z ciemności wraz z gniadoszem, ciągnącym sześć świeżo naładowanych

wózków.

– Czy w Montsou są jakieś fabryki? – spytał Stefan.

Stary odplunął ciemną ślinę i głosem rwącym się na wietrze odparł:

– O, fabryk to tu nie brak. Trzeba tu było być przed trzema, czterema laty! Wszędzie huczały

maszyny. nie można było nastarczyć robotników. A ile zarabiali! Teraz znów trzeba zaciskać

pasa. Nędza wszędzie, zwalniają z pracy, fabryki stają jedna po drugiej. Może to i nie wina

cesarza... Ale po co mu było mieszać się do walk w Ameryce? A tu jeszcze zwierzęta i ludzie

mrą na cholerę.

I obaj zaczęli żalić się w krótkich, urywanych zdaniach. Stefan opowiadał dzieje swej

tygodniowej, daremnej wędrówki. Więc ma zdechnąć z głodu? Drogi roić się będą wkrótce od

żebraków.

– Tak – mówił stary – to się źle skończy. Kto to widział, żeby tylu chrześcijan wyrzucać na

ulicę.

– Nie co dzień mają teraz ludzie mięso na obiad.

– Żeby chociaż chleb mieli co dzień.

– Tak, tak. Zeby chociaż chleb.

Głosy gubiły się w ponurym świście wichru.

– To tam jest Montsou – zawołał poganiacz zwracając się na południe.

Wyciągniętą ręką wskazywał w ciemnościach jakieś niewidzialne punkty i kolejno wymieniał

ich nazwy. Tam, w Montsou, idzie jeszcze cukrownia Fauvelle’a, natomiast cukrownia Hotona

zwolniła część robotników. Tylko młyn Dutilleula i fabryka powrożnicza Bleuze’a,

dostarczająca lin do kopalni, trzymają się jeszcze jako tako. Następnie szerokim gestem objął

część widnokręgu od północy: zakłady budowlane Sonneville nie otrzymały ani połowy

dawnych zamówień; z trzech wielkich pieców hutniczych w Marchiennes tylko dwa są czynne, a

hucie szkła w Gagebois grozi strajk, gdyż zapowiedziano obniżkę płac.

– Wiem, wiem – powtarzał Stefan przy każdej nazwie. – Byłem tam.

– U nas – dodał poganiacz – do tej pory wszystko jest jeszcze bez zmian, chociaż i tu kopalnie

zmniejszają już wydobycie. Ot, na przykład tam naprzeciwko, w Victoire, palą się już tylko dwie

baterie koksowe.

Splunął i zaprzęgnąwszy sennego konika do pustych wózków, ruszył za nim.

Stefan znał już teraz całą okolicę. Ręka starego poganiacza nadała wymowę otaczającym

ciemnościom, napełniła je udręką, którą młody człowiek wyczuwał wokół siebie. Czyż to nie

krzyk głodu niósł ze sobą marcowy wicher dmąc ponad nagimi polami? Podmuchy stawały się

coraz gwałtowniejsze. Zdawało się, że zamrze od nich praca i zapanuje nędza, która zabije wielu

ludzi. Stefan błądził wzrokiem po równinie, jednocześnie lękając się i pragnąc ją zobaczyć.

Wszystko tonęło w obcych mrokach nocy i tylko bardzo daleko dostrzegał sylwetki wielkich

pieców i baterii koksowych. Te ostatnie tworzyły ukośny rząd czerwonych płomieni. Dwie

wieże, nieco bardziej na lewo, płonęły niebiesko jak olbrzymie pochodnie. Był w tym smutek

pożaru, zdawało się, że w krainie węgla i żelaza nie ma na ponurym niebie innych gwiazd jak te

nocne ognie.

– Wy może z Belgii?

Poganiacz wrócił i podjął przerwaną rozmowę.

Tym razem przywiózł tylko trzy wózki. W kopalni wydarzył się wypadek: pękła jakaś śruba

w windzie i robota stanęła na dobry kwadrans. U stóp hałdy zapanowała cisza. Ładowacze

przestali toczyć wózki po szynach. Z głębi podziemia dochodziły tylko dalekie uderzenia młota,

bijącego w żelazną blachę.

– Nie, pochodzę z południa – odparł Stefan.

Opróżniwszy wózki pomocnik poganiacza usiadł na ziemi, zadowolony z przerwy. W

milczeniu podniósł na starego przygasłe spojrzenie, jakby zdziwiony jego gadatliwością.

Poganiacz nie należał do ludzi rozmownych. Może spodobała mu się twarz obcego przybysza, a

może ogarnęła go chęć zwierzeń, która sprawia, że starzy ludzie mówią czasami na głos sami do

siebie?

– A ja jestem z Montsou – odparł. – Nazywam się Bonnemort.

– Bonnemort? – zapytał Stefan zdziwiony. – To chyba przezwisko?

Stary roześmiał się z zadowoleniem i rzekł wskazując na kopalnię:

– Tak, tak... Trzy razy wyciągano mnie stamtąd... Raz z opalonymi włosami, drugi raz, jak

mnie przysypało, a trzeci raz, jak mnie woda zalała... Brzuch miałem wzdęty jak ropucha. Jak się

przekonali, że nie chcę umierać, przezwali mnie Bonnemort, dla żartu.

Poweselał jeszcze bardziej. Śmiał się chrypliwie. Przypominało to zgrzyt źle naoliwionych

trybów i zakończyło się strasznym atakiem kaszlu. Żarzące się w koszu węgle oświetlały jego

wielką głowę o rzadkich siwych włosach i płaską twarz, bardzo bladą, pokrytą sinawymi

plamami. Był małego wzrostu, szyję miał grubą, nogi powykręcane, ręce sięgające aż do kolan,

dłonie kwadratowe. Podobnie jak jego koń stojący nieruchomo i nieczuły na wiatr, wyglądał jak

wyciosany z kamienia. Zdawało się, że nie czuje zimna ani ostrych podmuchów wichru. Gdy się

wykaszlał, odchrząknął z głębi piersi i splunął. Na ziemi ukazała się znów czarna plama.

Stefan przyjrzał mu się, przyjrzał się czarnej plamie i zapytał:

– Dawno już pracujecie w kopalni?

Bonnemort szeroko rozłożył ręce.

– Och, dawno... Nie miałem jeszcze ośmiu lat, jak pierwszy raz zjechałem do le Voreux, a

teraz mam pięćdziesiąt osiem. Porachujcie. Robiłem tam na dole wszystko. Naprzód byłem

chłopcem do pomocy, potem jak już byłem silniejszy, ładowaczem, a potem przez osiemnaście

lat rębaczem. Później przez te przeklęte nogi przeznaczyli mnie do kopania ziemi,

przesypywania miału, do rozmaitych poprawek, aż wreszcie musieli mnie zatrudnić na wierzchu,

bo doktor powiedział, że im, tam zdechnę. No i od pięciu lat jestem poganiaczem. Ładny kawał

czasu, co? – pięćdziesiąt lat w kopalni, z tego czterdzieści pięć pod ziemią!

Wypadające od czasu do czasu z kosza rozżarzone węgle rzucały na jego twarz krwawe

odblaski.

– Każą mi przerwać pracę – ciągnął. – Ale ja nie chcę. Nie głupim! Poczekam jeszcze te dwa

lata do sześćdziesiątki, żeby mieć sto osiemdziesiąt franków emerytury. Jakbym się wyniósł

dzisiaj, daliby mi sto pięćdziesiąt. Chytre bestie! Zresztą trzymam się jeszcze zupełnie dobrze,

tylko te nogi... To wszystko przez wodę. Za dużo człowiek namókł przy robocie i weszło mu pod

skórę. Są takie dni, że nie mogę ruszyć nogą, żeby nie krzyczeć.

Przerwał mu nowy atak kaszlu.

– Kaszlecie też od tej wody? – spytał Stefan.

Stary zaprzeczył gwałtownie ruchem głowy. Gdy odzyskał głos, objaśnił:

– Nie, nie od wody. Przeziębiłem się w zeszłym miesiącu. Nigdy dotąd nie kaszlałem, a teraz

nie mogę się jakoś tego pozbyć... Wiecznie tylko pluję i pluję...

Odchrząknął i znowu splunął czarno.

– Czy to krew? – ośmielił się wreszcie zapytać Stefan.

Bonnemort powoli ocierał usta wierzchem dłoni.

– Nie, to węgiel... Tyle mam tego w środku, że do końca życia miałbym czym palić w piecu.

A przecież od pięciu lat nie byłem pod ziemią. Człowiek nawet nie wiedział, że sobie taki zapas

uzbiera! Ale to nic, to zdrowo!

Zapanowało milczenie. Z kopalni dochodziły równomierne uderzenia młota; z głębin nocy

wiatr przynosił skargi głodnych i zmęczonych. Przy ogniu, który przygasł, stary ciągnął dalej

swoje wspomnienia.

Tak, tak, i on, i jego rodzina nie od wczoraj znają się z kilofem. Pracują w kopalni od chwili

powstania Towarzystwa Węglowego w Montsou przed stu sześciu laty. Jego dziad, Wilhelm

Maheu, jako piętnastoletni chłopak odkrył pokłady węgla w Requillart. Była to pierwsza

kopalnia Towarzystwa, stara, dziś już opuszczona, niedaleko cukrowni Fauvelle’a. Wszyscy o

tym wiedzą, a pierwszy szyb nazwano szybem Wilhelma od imienia dziadka. Bonnemort go nie

znał, opowiadają, że był silny i tęgi. Umarł w sześćdziesiątym roku życia. Jego ojciec, Mikołaj

Maheu zwany Rudym, zginął w kopalni mając czterdzieści lat. Pogłębiano wówczas le Voreux.

Nastąpiło obsunięcie. Zawaliło się wszystko – ani śladu nie zostało po człowieku. Dwaj jego

wujowie i trzej bracia również stracili tu życie. Jego, Wincentego Maheu, który wyszedł z

kopalni prawię cało, postradawszy tylko siłę w nogach, uważali wszyscy za szczęściarza. Ale

cóż robić – pracować trzeba! Szli do kopalni jedni po drugich – najpierw ojcowie, potem dzieci,

męczy się tam teraz jego syn, Toussaint Maheu, jego wnuki i reszta rodziny. Mieszkają wszyscy

w osiedlu. Sto sześć lat pracy u jednego chlebodawcy! Najpierw dziadkowie, teraz prawnuki. –

Niejeden mieszczuch nie potrafiłby opowiedzieć tak dziejów swojej rodziny, co?

– Tak, tak, byleby było co jeść – mruknął znowu Stefan.

– Właśnie do tego mówię – odparł stary. – Póki jest chleb, można żyć!

Bonnemort zamilkł i zwrócił oczy w stronę kolonii robotniczej. W oknach zaczęły zapalać się

światła. Na wieży w Montsou zegar wybił czwartą. Było coraz zimniej.

– Bogate jest to wasze Towarzystwo? – spytał Stefan.

Stary podniósł ramiona w górę, a później opuścił je, jak gdyby uginał się pod ciężarem złota.

– Jeszcze jak! – odparł. – Może nie takie bogate jak sąsiednie Towarzystwo w Anzin, ale i tak

ma tyle milionów, że ani byś porachował... Dziewiętnaście kopalń, z czego trzynaście czynnych,

le Voreux, la Victoire, Crévecoeur, Mirou, Saint-Thomas, Madeleine, Feutry-Cantel i inne

jeszcze, a sześć służy za szyby odwadniające albo wentylacyjne, jak Réquillart... Dziesięć

tysięcy robotników, koncesje na obszarach sześćdziesięciu gmin, dzienna produkcja pięć tysięcy

ton, kolej łącząca wszystkie kopalnie, warsztaty, fabryki!... Ho, ho, pieniędzy im nie brak!

Zadudniły po szynach wózki. Gruby gniadosz nastawił uszu. Windę widocznie już

naprawiono, ładowacze wzięli się na nowo do roboty. Zaprzęgając konia poganiacz zwrócił się

doń łagodnie:

– Nie przyzwyczajaj się do gadulstwa, leniu jeden! Gdyby tak pan Hennebeau dowiedział się,

co robisz na postojach.

Stefan spoglądał zamyślony w ciemność.

– Więc kopalnia jest własnością pana Hennebeau? – zapytał.

– Nie – wyjaśnił stary – pan Hennebeau jest naczelnym dyrektorem. Otrzymuje zapłatę jak i

my.

Stefan wskazał ruchem ręki otaczający ich bezmiar mroku:

– Więc czyjeż to wszystko?

Ale Bonnemort dostał nagle tak silnego ataku kaszlu, że nie mógł pochwycić tchu. Kiedy

odplunął wreszcie i otarł czarną pianę z warg, odparł wśród wzmagających się podmuchów

wiatru:

– Czyje? A no, nie wiadomo... Pańskie!

I dłonią wskazał jakiś punkt w ciemności, jakieś odległe, niewidzialne miejsce, zamieszkałe

przez tych, dla których rodzina Maheuów od stu lat wydobywała węgiel z głębi ziemi. W jego

głosie zabrzmiał zabobonny lęk, jak gdyby mówił o jakimś niedostępnym przybytku, kryjącym

w swym wnętrzu syte bóstwo, które pasło się ich krwią, a którego nigdy nie oglądali.

– Tak, tak, byle mieć chleba do syta – powtórzył Stefan po raz trzeci, pozornie bez związku.

– Za pięknie by to było!

Koń ruszył, a starzec powlókł się za nim pociągając nogami jak inwalida. Skurczony obok

wywrotnicy pomocnik nie drgnął nawet. Siedział z brodą utkwioną między kolanami, tępo

zapatrzony w przestrzeń.

Stefan podniósł z ziemi zawiniątko, ale nie odchodził. Na plecach czuł lodowate podmuchy

wiatru, a na piersiach żar bijący od ognia. Może powinien jednak zwrócić się do zarządu kopalni

o pracę? Stary mógł się nie orientować tak dobrze. Zresztą zadowoli się byle czym, przyjmie

jakiekolwiek zajęcie. Dokąd pójść i co począć w tej wygłodzonej bezrobociem okolicy?

Zdechnąć pod płotem jak bezdomny pies? A jednak wahał się.

Spowita gęstym mrokiem kopalnia le Voreux wzbudzała w nim lęk. Podmuchy wiatru były

coraz bardziej porywiste, jakby wiał od coraz rozleglejszych przestrzeni. Jedynym światłem

rozjaśniającym martwe niebo był czerwony blask, jakim broczyły w ciemnościach wielkie piece.

Przyczajona w swej jamie jak zły zwierz kopalnia dyszała ciężko, utrudzona trawieniem

oddanych na jej pastwę ciał ludzkich.

II

Położona wśród pól, na których uprawiano zboże i buraki, osada robotnicza Dwieście

Czterdzieści spała wśród ciemnej nocy. W mroku majaczyły kontury czterech ogromnych

kompleksów składających się z małych domków, kompleksów przypominających koszary lub

szpital. Ustawione w równoległe szeregi, przedzielone były szerokimi ulicami. Przed każdym

domkiem znajdował się ogródek. Przepływający nad równiną wiatr targał porwanymi siatkami

ogrodzeń i niósł ze sobą ich skargę.

W drugim bloku, pod numerem szesnastym, w mieszkaniu rodziny Maheuów nikt się nie

ruszał. Jedyną izbę na piętrze zalegały głębokie ciemności, przygniatając swym ciężarem

pogrążanych we śnie, śmiertelnie utrudzonych ludzi. Mimo zimna panującego na dworze w

pokoju było duszno i gorąco: w powietrzu unosiły się wyziewy ludzkich ciał.

W izbie na parterze kukułka zegara odezwała się cztery razy. Ale nikt się nie poruszył.

Rozlegały się tylko świszczące oddechy i dwa głośne chrapania. Pierwsza poderwała się

Katarzyna, z przyzwyczajenia policzyła przez sen cztery uderzenia zegara dolatujące z dołu, nie

miała jednak siły rozbudzić się zupełnie. Wysunęła spod kołdry nogi, namacała zapałki i zapaliła

świecę. Ale nie wstała z łóżka. Głowa chwiała jej się i ciążyła do tyłu, jakby chciała opaść z

powrotem na poduszkę.

Blask świecy rozjaśnił kwadratową izbę o dwóch oknach. Stały w niej trzy łóżka, szafa, stół,

dwa orzechowe krzesła; poczerniałe od starości, ostro odcinały się od żółto malowanych ścian. I

to było całe umeblowanie. Na gwoździu wisiało trochę łachmanów, na podłodze stał dzbanek i

czerwona miska służąca za miednicę. W łóżku po lewej stronie spał najstarszy syn Zachariasz,

chłopak dwudziestoletni, ze swym jedenastoletnim bratem, Jankiem. W łóżku po prawej stronie

spało obejmując się ramionami dwoje malców, Lenora i Henryk. Dziewczynka miała sześć lat,

chłopiec cztery. Trzecie łóżko dzieliła Katarzyna z dziewięcioletnią Alzirą; była ona tak drobna i

szczupła na swój wiek, że siostra nie odczuwałaby wcale jej obecności, gdyby nie garb małej

kaleki, który urażał ją w bok. Przez otwarte oszklone drzwi widać było wąską sionkę, rodzaj

alkowy, w której stało czwarte łóżko, zajmowane przez rodziców, i kołyska z najmłodszym

dzieckiem, trzymiesięczną Estelką.

Katarzyna zdobyła się na rozpaczliwy wysiłek. Przeciągnęła się, zanurzyła dłonie w rudych

włosach opadających na czoło i kark. Jak na piętnaście lat była jeszcze bardzo drobna. Spod

wąskiej koszuli widać było jedynie sine stopy, jakby wytatuowane węglem, i delikatne ramiona,

których mleczna białość odbijała od ziemistego koloru twarzy, zniszczonej stałym myciem

czarnym mydłem. Ziewnęła raz jeszcze, ukazując wspaniałe zęby i blade anemiczne dziąsła.

Walczyła ze snem. Jej szare oczy łzawiły z niewyspania, a ciało wydawało się nabrzmiałe

znużeniem.

Z komórki rodziców dobiegł pomruk. Maheu postękiwał niewyraźnie:

– Psiakrew! Już czas! Zapaliłaś światło, Katarzyno?

– Tak ojcze. Na dole wybiła czwarta.

– No to ruszajże się prędzej! Jakbyś wczoraj mniej tańcowała przy niedzieli, zbudziłabyś nas

dzisiaj wcześniej... A to próżniacze życie! – Burczał coś jeszcze pod nosem, ale sen zmorzył go

na nowo i słowa przeszły w chrapanie.

Dziewczyna wstała i boso, w koszuli zaczęła krzątać się po izbie. Przechodząc obok łóżka

Henryka i Lenory, narzuciła na nich zsuniętą kołdrę. Nie zbudzili się pogrążeni w głębokim,

dziecinnym śnie. Alzira nie spała już i bez słowa odwróciła się na bok, zajmując wygrzane

miejsce starszej siostry.

– Zachariasz, Janek, czas wstawać! – wołała Katarzyna stojąc przy łóżku braci, którzy spali z

twarzami w poduszce.

Musiała potrząsnąć starszego za ramię. Klął pod nosem, jej zaś przyszło do głowy ściągnąć z

nich kołdrę, żeby zmusić do wstania. Widząc, jak wymachują gołymi nogami, zaczęła się śmiać.

– Wynoś się, co za głupie żarty! – krzyknął ze złością Zachariasz siadając na łóżku. – Nie

lubię tego! Psiakrew... że też znowu trzeba wstawać!

Chudy, wyrośnięty, o długiej twarzy, na której ciemniały kępki rzadkiego zarostu, miał

podobnie jak cała rodzina jasne włosy i bladą, anemiczną cerę. Obciągnął koszulę, nie przez

wstydliwość, ale dlatego, że było mu zimno.

– Już czwarta – powtarzała Katarzyna. – Dalej, wstawajcie! Ojciec będzie się gniewał!

Janek zwinął się w kłębek, zamknął z powrotem oczy i rzekł:

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin