Putney Mary Jo- Księżycowa narzeczona.pdf

(1255 KB) Pobierz
Mary Jo Putney
Mary Jo Putney
KSIĘŻYCOWA
NARZECZONA
Przełożył Artur Gerard
1
Prolog
Charlton Abbey, wiosna 1812
zwarty hrabia Cromarty został pochowany z całą pompą i
honorami należnymi jego społecznej pozycji. Uroczysty dźwięk
dzwonu wiejskiego kościółka towarzyszył pogrzebowej ceremonii już od
pierwszej chwili, cała męska służba, jak jeden mąż ubrana na czarno, z
właściwą dla takiego momentu powagą i szacunkiem odprowadzała
swego pana na ostatni spoczynek. Zmarły hrabia cieszył się opinią
człowieka sprawiedliwego, z natury pogodnego i dobrego. Był też
okazałym mężczyzną, silnym i niewątpliwie przystojnym, co dla jego
ludzi również stanowiło powód do dumy.
Wśród osób żegnających zmarłego, zarówno na samym pogrzebie,
jak i później, podczas rodzinnego spotkania w Charlton Abbey, główna
rola z natury rzeczy przypadła jego córce, lady Jocelyn Kendal. Nie
można było nie dostrzec, że z wszystkich tych smutnych obowiązków
młoda lady wywiązywała się wręcz perfekcyjnie, choć jej pobladła, ale
nadal pełna wdzięku twarz o nieskazitelnych rysach, przysłonięta czarną
żałobną woalką, chwilami przypominała posągowe oblicze
marmurowego anioła. Była jedynym dzieckiem hrabiego i bardzo
kochała swego ojca, który do końca odpłacał jej tym samym.
Był to jej ostatni występ w roli pani tej posiadłości, ponieważ
Charlton Abbey przechodziło teraz w ręce stryja Willoughby. Jednakże
jeśli nawet bolała ją świadomość, że odtąd może już czuć się jedynie
gościem w domu swego dzieciństwa, nie pokazywała tego po sobie.
Starsze damy z jej otoczenia często skłonne były uważać ją za
nadmiernie samodzielną, w stopniu, który raczej nie przystoi dobrze
urodzonej młodej osobie. Natomiast panom nigdy to nie przeszkadzało.
Być może dlatego, że w wieku dwudziestu jeden lat jej uroda i naturalny
wdzięk rozkwitły w sposób rzeczywiście zniewalający. Stąd też nawet
na tej tak smutnej przecież uroczystości niejednemu z obecnych zdarzyło
się obejrzeć za nią i zamyślić dłużej, niż w takiej chwili wypadało.
Ostatnim, rytualnym punktem programu tego bardzo długiego dnia
było odczytanie testamentu. Rodzinny prawnik, pan Crandall,
przyjechał w tym celu ze swego biura w Londynie. Czytanie zajęło mu
sporo czasu, ponieważ testament był długi i szczegółowy, z licznymi
zapisami dla wiernej służby i różnych instytucji dobroczynnych.
2
C
Lady Jocelyn pozostawała niezwykle spokojna w stłoczonej wokół
niej rozemocjonowanej grupie zainteresowanych. Wiedziała doskonale,
że jako córka- zaledwie córka! - nie może liczyć na odziedziczenie
ojcowskiego tytułu. Mogła jednak być pewna, że przypadająca na nią w
zapisie większa część ojcowskiej fortuny uczyni z niej jedną z
najzamożniejszych młodych osób w Anglii. A także jedną z lepszych
partii, gdyby kiedyś zdecydowała się na zamążpójście - o czym jednak
na razie nawet nie chciała myśleć.
Brat jej ojca i nowy dziedzic hrabiowskiego tytułu, stryj Willoughby,
siedział z uroczystą miną i w skupieniu słuchał całego tekstu
odczytywanego testamentu. Z pewnością można byłoby w jego rysach
doszukać się pewnego rodzinnego podobieństwa, ale stryj nie miał w
sobie nawet jednej dziesiątej części wigoru i temperamentu brata. Przez
wiele lat wszyscy byli przekonani, że to raczej ojciec Jocelyn ożeni się
ponownie i pomyśli o spłodzeniu także i męskiego potomka.
Najwyraźniej jednak gorzkie doświadczenie pierwszego małżeństwa w
końcu przeważyło. Czwarty hrabia Cromarty poprzestał na jedynej
córce, a najlepiej na tym wszystkim wyszedł właśnie Willoughby. Choć
śmierć swego brata opłakiwał serdecznie i szczerze, nie byłby
człowiekiem, gdyby w głębi duszy nie cieszył się z niespodziewanie
odziedziczonego tytułu.
Treść testamentu właściwie nie była dla nikogo zaskoczeniem.
Wszystko przebiegało zgodnie z oczekiwaniami niemal do samego
końca - to znaczy do momentu, gdy pan Crandall jeszcze raz odkaszlnął
i przeszedł do ostatniego punktu:
-A mojej ukochanej córce Jocelyn zapisuję i polecam, co następuje...
Głos prawnika zabrzmiał szczególnie uroczyście, przykuwając u
wagę zebranych. Kiedy skończył, na moment zapadła cisza. Potem kłoś
głęboko wciągnął powietrze, tu i ówdzie rozległy się głosy pełne
nieukrywanego zaskoczenia, a wszystkie głowy obróciły się w stronę
Luly Jocelyn.
Sala wciąż pozostawała nieruchoma przez długą chwilę, która
wszystkim obecnym zdawała się niemal wiecznością. Potem nagle
zerwała się na równe nogi i gwałtownie odrzuciła welon, odsłaniając
daleką od dotychczasowego posągowego spokoju twarz z ogromnymi
orzechowymi oczami, z których biły iskry prawdziwej wściekłości.
-Co takiego?! - wykrzyknęła ze szczerym oburzeniem.
3
Rozdział 1
Londyn, czerwiec 1815
o był sen, w którym major David Lancaster znów pędził przez
aragońskie wzgórza na swym wiernym koniu o imieniu Aquilo,
co po hiszpańsku znaczy „orzeł”. Koń mknął wręcz cudownie,
naprawdę szybkim orlim lotem. David wyczuwał udami wspaniałą siłę
jego mięśni, posłusznych najdrobniejszemu naciskowi nóg jeźdźca.
Pęd powietrza rozwiewał mu włosy, koń niósł go prosto w niebo, i
David śmiał się głośno, pełen radości i wiary, że ten wspaniały galop
może trwać bez końca - podobnie jak uskrzydlające poczucie zdrowia,
młodości i siły.
Czyjś rozpaczliwy krzyk za ścianą nagle zbudził go ze snu. Ktoś
krzyczał z bólu, tuż obok. David chciał się zerwać na równe nogi i
chwycić za broń - lata wojny nauczyły go odruchu natychmiastowej
gotowości do walki - ale tym razem tak nawykłe do nagłego podrywania
się ciało odmówiło posłuszeństwo. Od pasa w dół było bezwładne
wskutek odniesionych ran, a jedynym rezultatem próby gwałtownego
podniesienia się ze szpitalnego łóżka był przeszywający ból w okolicach
kręgosłupa. Nie mógł się ruszyć, nogi ciężkie jak kamienie przykuwały
go do pościeli niczym okrętowe kotwice.
Otworzył oczy i wrócił do ponurej realności londyńskiego szpitala,
do którego został przywieziony po zwycięskiej dla Anglików bitwie pod
Waterloo. W tym ostatnim starciu z wojskami napoleońskimi jego koń
Aquilo został zabity, a na dobrą sprawę to samo spotkało również i
jeźdźca - tyle tylko, że jego okaleczone, w połowie pozbawione już
czucia ciało wciąż z uporem usiłowało czepiać się nawet ostatniej
gasnącej iskierki życia.
Żołnierskie szczęście, które zawsze towarzyszyło Davidowi przez
tyle lat kolejnych kampanii, najwyraźniej go opuściło. To, co go spotkało,
było gorsze niż śmierć. Celne trafienie francuskiej kuli z pewnością
zabiłoby go szybciej i przyjemniej, niż ta trwająca już tyle dni agonia na
szpitalnym łóżku.
Na szczęście niewiele już mu tego pozostało, wiedział o tym na
pewno.
4
T
Oddzielny pokój, do którego miał prawo jako oficer, był
zapuszczony i obskurny, ale przynajmniej gwarantował odrobinę
prywatności, pozwalającej łatwiej znosić cierpienie. Zacisnął zęby,
oczekując na moment, w którym przeszywający ból straci w końcu swą
morderczą ostrość i wróci do poziomu, który jakoś dawał się znieść.
Obok siebie znów usłyszał ten sam cichy, nieco metaliczny stuk - to
jego siostra Sally robiła na drutach. Obrócił głowę i spojrzał w stronę
siedzącej z drugiej strony łóżka młodej kobiety, której sylwetka jeszcze
dość wyraźnie rysowała się na ciemniejącym tle jedynego okna.
Popatrzył na nią z czułością. Dzielna Sally, która od chwili, gdy go
przywieziono do Londynu, przychodziła tu codziennie, żeby być przy
nim... aż do końca. Starała się tak ułożyć swoje zajęcia, by mogła jak
najwięcej czasu spędzać przy umierającym bracie. Dla niej musiało to
być jeszcze trudniejsze niż dla niego. On sam właściwie nie czuł już lęku,
ze stoicyzmem pogodził się z tym, co było nieuchronne. Wiedział, że
śmierć przynajmniej wyzwoli go od cierpień. Natomiast dla Sally śmierć
brata oznaczała jeszcze większą samotność i żałośnie niepewną
egzystencję ubogiej guwernantki, bez jakiejkolwiek rodziny, na której
mogłaby się oprzeć.
Sally dostrzegała każdy jego ruch, nawet najdrobniejszy. Teraz też
obróciła twarz ku bratu i przysunęła taboret bliżej łóżka.
-Nic jesteś głodny, Davidzie? Przyniosłam ci trochę pysznego
wołowego rosołu od Launcestone’ow.
Wiedział, że powinien coś zjeść, choćby tylko ze względu na Sally,
ale na samą myśl o przełknięciu choćby łyżeczki jakiegoś pokarmu
robiło mu się niedobrze. Jego żołądek odmawiał przyjmowania
czegokolwiek, jak gdyby utracił już wszelką chęć do życia, podobnie jak
jego nogi.
-Nie, dziękuję ci, Sally. Może później - spojrzał w stronę okna i
chyba powinnaś już iść, zaraz zrobi się ciemno.
Sally wzruszyła ramionami. Ubrana w prostą szarą sukienkę bez
ozdób, wyglądała rzeczywiście jak modelowo skromna guwernantka. I
David posmutniał na myśl o tym, że gdy on odejdzie, nikt już nie będzie
pamiętał, jaka naprawdę potrafiła być jego siostra. Jaki był z niej urwis,
kiedy jako dziecko, bosa i roześmiana, ścigała się z nim na swym
ukochanym kucyku po zielonych pagórkach Herefordu. Wtedy była
szczęśliwa- oboje byli wtedy szczęśliwi. Ale to było całe wieki temu.
5
Zgłoś jeśli naruszono regulamin