28. Lee Katherine - Kryształowa sieć.pdf

(388 KB) Pobierz
134637405 UNPDF
Katherine Lee
Kryształowa sieć
Przełożył Stefan Żółkiewski
1
Laura Marsh pośpiesznie przemierzała miasteczko studenckie, wdychając głęboko
świeże, pachnące czerwcowe powietrze. Była na czwartym roku i miała nadzieję, że
będzie to już jej ostatni rok na wydziale dziennikarskim Uniwersytetu Columbia.
Zdała już inne egzaminy końcowe, a teraz czekała, aż wynik wczorajszego zawiśnie
na tablicy ogłoszeń. Jeśli zdała, to z końcem miesiąca otrzyma dyplom. Tak
naprawdę to nie było powodu do niepokoju. Przez wszystkie lata studiów Laura była
wyróżniającą się studentką.
Kiedy weszła do hallu, odgłos jej kroków po marmurowej posadzce odbił się głośnym
echem. Najpierw usłyszała radosną paplaninę innych studentów, a kiedy skręciła w
korytarz, ujrzała ich stłoczonych przy tablicy ogłoszeń. Gorączkowo przepchnęła się
przez tłum i rzuciła okiem na długą listę nazwisk, aż odnalazła wśród nich swoje.
Wzrok jej przesunął się na końcową ocenę. Wyrwał jej się okrzyk ulgi, bo wiedziała,
że uzyskawszy 94 punkty, zdała śpiewająco. Laura uświadomiła sobie, że jej ojciec
będzie bardzo szczęśliwy, kiedy się dowie, że utrzymała status wyróżniającego się
studenta przez wszystkie cztery lata. Nie mogła się doczekać, żeby dostać się do
telefonu i zadzwonić do ojca.
Ojcem Laury był Mathew Marsh, wydawca i redaktor naczelny „The Kensington
Timesa", niewielkiej, ale wpływowej gazety w miasteczku Kensington. Kensington
leżało po drugiej stronie rzeki Hudson, naprzeciw Poughkeepsie, około sto mil na
północ od Nowego Jorku.
Mathew Marsh całe swoje życie przepracował w dziennikarskim fachu.
Ukończywszy szkołę średnią, znalazł pracę w dziale korespondencji „Brooklyńskiego
Orła" i piął się mozolnie po szczeblach kariery do stanowiska młodszego reportera.
Po latach zdobył po raz pierwszy Nagrodę Pulitzera, pracując już jako samodzielny
korespondent „The New York Timesa".
Kiedy choroba serca poczyniła postępy, Matt ze swoją żoną Lori przeniósł się do
Kensington. Korzystając z oszczędności i kredytu dla małych przedsiębiorstw zaczął
wydawać „The Kensington Timesa" i zaledwie po kilku latach przekształcił go w
największą gazetę w rejonie Hudson Valley.
Laura urodziła się latem 1959 roku w Szpitalu Benedyktynów. Swoje pierwsze lata
wspomina jako szczęśliwe, ale tragedia wstrząsnęła jej młodym życiem, gdy miała
zaledwie pięć lat. Byli właśnie na dorocznym pikniku wydanym dla pracowników
gazety, gdy rozpętała się nawałnica. Gdy biegli do głównego pawilonu, piorun
poraził matkę Laury, zabijając ją na miejscu.
Matt Marsh nigdy nie ożenił się ponownie, a dla małej Laury był zarazem ojcem i
matką. Przez wszystkie te lata połączyła ich miłość znacznie głębsza niż to bywa
między przeciętnym ojcem i córką. Laura pamiętała, jak bardzo dumny był jej ojciec,
gdy wybrano ją na redaktora szkolnej gazetki. A potem, kiedy oznajmiła mu, że
zamierza studiować dziennikarstwo, nie posiadał się z radości. Największym
marzeniem Matta Marsha było to, by Laura wróciła do Kensington i została
samodzielnym reporterem w jego gazecie. Nie miał syna, więc wszystkie nadzieje
pokładał w tym, że któregoś dnia Laura przejmie „The Kensington Timesa" jako
wydawca i redaktor naczelny. Laura, wiedząc o tym, miała poczucie winy.
Nie powiedziała jeszcze ojcu, ale myślała o zostaniu korespondentem zagranicznym
jednego z większych nowojorskich dzienników. Nie chodzi o to, żeby uważała „The
Kensington Timesa" za mało ważny, ale nie chciała mieć poczucia, że zawdzięcza coś
łasce ojca. Chciała sama na siebie zarabiać.
Kiedy Laura o tym myślała, ogarniał ją niepokój, ale miała nadzieję, że ojciec potrafi
ją zrozumieć, gdy powie mu to po dyplomie. W końcu zdobył Nagrodę Pulitzera w
dziedzinie dziennikarstwa, pracując w „The New York Timesie", a drugą, dla
wydawców, w „The Kensington Timesie". Tak więc niełatwo było iść w ślady ojca,
ona zaś czuła, że ma prawo sama i własnym sposobem wyrobić sobie nazwisko.
Z początku sądziła, że było to myślenie bardzo egoistyczne, ale rozważywszy to w
duchu, doszła do wniosku, że każdy ma tylko jedno życie i jest za nie odpowiedzialny
jedynie przed sobą. Laura nie chciała przebudzić się któregoś dnia jako stara
kobieta patrząca w przeszłość z goryczą, że nie starczyło jej odwagi, by pójść własną
drogą.
Ideałem Laury była Mary Hemingway, kobieta, która własnymi siłami zdobyła
dziennikarską sławę na długo przedtem, zanim spotkała i poślubiła Ernesta
Hemingwaya. Jej marzeniem było być podobną do Panny Mary i dać się poznać
któregoś dnia jako Laura Marsh, słynna korespondentka wojenna. Nie wydawało jej
się to całkowicie niemożliwe. Laura wiedziała, że jest napięta sytuacja w Iranie,
Afganistanie i Południowej Afryce, a kiedy wybuchnie następna wojna, chciała tam
być, by ją opisywać.
Kilkakrotnie przeczytała książkę Mary Hemingway o jej wczesnych latach w
charakterze korespondenta oraz o latach spędzonych z Ernestem Hemingwayem...
Skrytym marzeniem Laury było to, by zostawszy sławną korespondentką
zagraniczną, spotkać i pokochać kogoś równie przystojnego i fascynującego jak
Ernest Hemingway. Myślała o tym często, ale nigdy nie odważyła się tego wyjawić
nawet najbliższym przyjaciołom.
Wychodząc z budynku administracji, czuła się lekko i radośnie. Przed sobą miała
otwartą drogę do realizacji planów i marzeń o świetlanej przyszłości. Już wcześniej
ustaliła kolejność licznych rozmów wstępnych o pracę, czekając jedynie na dyplom.
— Cześć, Lauro — zawołała do niej koleżanka. — Jak ci leci?
— Cześć, Nancy — odpowiedziała Laura. — Zdałam, skończyłam studia!
— To kapitalnie, ja też — powiedziała Nancy.
— A teraz musimy zmierzyć się z okrutnym, bezlitosnym światem — zaśmiała się
Laura.
— Byłabym zapomniała, Lauro. Pan Conklin prosił, żeby ci przekazać, że chciałby
cię jak najszybciej widzieć w swoim gabinecie — rzekła Nancy.
— Nie powiedział ci, czego chce? — spytała Laura, myśląc sobie, że to dość
niezwykłe, by dyrektor administracyjny ją wzywał do siebie.
— Nie, ale miał minę, jakby to było coś bardzo ważnego — odpowiedziała Nancy.
— Ciekawa jestem, o co mu może chodzić?
— Pewnie chce, żebyś wygłosiła mowę pożegnalną — rzekła Nancy.
— Marne szanse — powiedziała Laura. — Luis Bian chyba wszystko zgarnął pod
siebie. A poza tym umarłabym z tremy.
— No dobra, pośpiesz się już. Cokolwiek to jest, zdaje się, że staruszek Conklin ma
straszną ochotę z tobą pogadać — odrzekła Nancy.
Laura zawróciła i poszła z powrotem do budynku administracji. Idąc w głąb hallu do
gabinetu pana Conklina, usiłowała odgadnąć, o co może chodzić. O Boże, pomyślała,
mam tylko nadzieję, że to nie to, co sugerowała Nancy. Umarłabym, gdybym
musiała stanąć przed tymi wszystkimi ludźmi.
Laura zapukała do drzwi gabinetu pana Conklina i usłyszała w odpowiedzi jego
burkliwy głos, który zapraszał ją do środka. Było to jasno oświetlone pomieszczenie
ze ścianami wyłożonymi ciemnym dębowym drewnem. Mimo że przez otwarte okno
wchodziło świeże wiosenne powietrze, Laura odniosła wrażenie, że wciąż czuć było
zapach zatęchłych cygar.
Uśmiechnęła się w duchu, gdy pan Conklin podniósł na nią wzrok. Jego
ciemnobrązowe oczy wyglądały za szkłem okularów, jakby był czymś bardzo
zdziwiony. Ten wyraz twarzy w połączeniu z wąskim podbródkiem i małymi
wąskimi ustami zawsze przywodził jej na myśl starą sowę.
— Witaj, Lauro — powiedział pan Conklin, uśmiechając się nerwowo. — Może
zechce pani usiąść.
Laura zajęła miejsce na krześle dokładnie naprzeciw biurka, a pan Conklin rozsiadł
się w swoim fotelu, westchnął głęboko, zdjął okulary i zaczął trzeć czubek nosa. A
potem spojrzał na nią groźnie zza biurka. Z wyrazu jego twarzy Laura
wywnioskowała, że coś było nie w porządku, ale za Boga nie mogła sobie wyobrazić,
co to takiego było.
Pan Conklin podniósł się z fotela, obszedł biurko dookoła i przysiadł na skraju blatu.
Eleganckim ruchem założył ręce na brzuch i spojrzał na nią. Laura pomyślała,
że w spojrzeniu staruszka można dopatrzeć się smutku. Odchrząknął, jakby
usiłował zebrać myśli do długiej przemowy, którą za chwilę miał wygłosić.
— Lauro, dziecko drogie, nie wiem, jak mam pani to powiedzieć — rzekł pan
Conklin. — Wydaje mi się, że nie ma żadnego łatwego sposobu, żeby to zrobić.
— O co chodzi, panie Conklin? — zapytała Laura, powoli zdając sobie sprawę, że
rzeczywiście coś było nie w porządku. Poczuła nagle, jak dreszcz przebiega jej po
plecach.
— Muszę oznajmić pani coś strasznego — rzekł, zachowując się teraz, jakby
rzeczywiście był zakłopotany.
Laura spojrzała na niego, a jej śliczne ciemnoniebieskie oczy pociemniały z napięcia.
Nigdy przedtem nie widziała, by dyrektor administracyjny zachowywał się w ten
sposób. Wciąż jednak nie wiedziała, co teraz, gdy już zdała egzaminy końcowe, może
jej dotyczyć ze spraw uczelni.
— Wszystko jedno, proszę mi powiedzieć, panie Conklin. Cokolwiek to jest, jestem
pewna, że może...
— Czy pani jest wierząca, Lauro? — zapytał.
— Wierzę w Boga, jeśli o to panu chodzi — odrzekła.
— Tak. Myślę, że częściowo o to mi chodzi. Czasami zdarzają się nam w życiu
sprawy, które ciężko zrozumieć — wyjaśnił pan Conklin. — W takich właśnie
przypadkach silna wiara w najwyższą istotę daje nam pociechę i ukojenie, którego
łakniemy w chwilach potrzeby.
— Na miłość boską, panie Conklin, co pan próbuje mi powiedzieć? — spytała Laura,
prawie bojąc się usłyszeć odpowiedź.
Spojrzał na nią bezradnie i wzruszył ramionami. — Ponad godzinę temu
otrzymałem telefon z Kensington w stanie Nowy Jork — odrzekł.
— Tatuś! — krzyknęła Laura. — Miał następny zawał.
— Niestety tak.
Laura wstała. — Lepiej pójdę się spakować. Jeśli się pośpieszę, zdążę na autobus o
1.30.
Pan Conklin wpatrywał się w nią w posępnym milczeniu.
— Czy powiedziano panu, w jakim jest stanie, albo w którym jest szpitalu? —
zapytała.
— Drogie dziecko — rzekł, obejmując ją ramieniem. — Przykro mi, tak bardzo mi
przykro.
— Och, nie! O Boże, nie! — wydusiła z siebie Laura.
— Niestety, Lauro. Pani ojciec odszedł na zawsze dzisiejszej nocy. Wczesnym
rankiem znalazła go służąca — powiedział pan Conklin.
Krew odpłynęła Laurze z twarzy, sprawiając, że jej kruczoczarne włosy zdawały się
jeszcze ciemniejsze. Usiadła z powrotem na krześle, mocno zaciskając usta,
nieobecnym wzrokiem wpatrzona w okno. Panu Conklinowi wydało się, że nie
usłyszała go albo że próbowała zrozumieć, co do niej przed chwilą powiedział.
— Lauro? Czy dobrze się pani czuje? — zapytał.
Skinęła potakująco głową. — Ze mną wszystko w porządku — odpowiedziała,
uśmiechając się blado, jakby bardziej przejmowała się jego strapieniem niż swoim.
— Niech mi pani wierzy, jest mi strasznie przykro — powiedział. — Wiem, jak musi
się pani czuć.
— Chyba nie ma teraz znaczenia, czy będę się śpieszyć, czy nie — rzekła z na wpół
otępiałym wyrazem twarzy.
— Czy pani jest pewna, że nie mogę pani w niczym pomóc? — zapytał.
— Nie. Czuję się dobrze, panie Conklin — zapewniła go Laura.
— Czeka na panią nasza limuzyna. Proszę się nie śpieszyć. Kiedy tylko będzie pani
spakowana, szofer zawiezie panią do Kensington.
Laura powoli podniosła się z krzesła z pełną spokoju godnością. Kosmyk włosów
opadł jej na czoło, sięgnęła dłonią i odgarnęła go. Pan Conklin spoglądał na nią
nerwowo. Wcale nie podobał mu się jej wygląd. Wydawało mu się, że o wiele za
dobrze trzyma na wodzy swoje odczucia. Czuł, że byłoby lepiej dla tej dziewczyny,
gdyby się rozkleiła i wybuchnęła płaczem.
— Bardzo panu dziękuję — powiedziała Laura. — Był pan bardzo uprzejmy.
Pan Conklin odprowadził ją do drzwi i otwarł je, by ją wypuścić. Laura uśmiechnęła
się do niego nerwowo, jakby zakłopotana, że ktoś zobaczył ją w tym stanie. Ale on
wiedział, że jeszcze musi upłynąć trochę czasu, zanim w pełni zda sobie sprawę z
faktu, że jej ojciec nie żyje. Znów odchrząknął.
— Wróci pani na wręczenie dyplomów, prawda? — spytał pan Conklin. — Jestem
pewien, że pani ojciec chciałby, żeby tak się stało.
— Nie jestem jeszcze zdecydowana — odrzekła spokojnie. — Skontaktuję się z
panem, bez względu na to, co postanowię.
Hall był teraz pusty, a stukot jej kroków odbijał się głośnym echem, gdy zmierzała
do wyjścia. Słońce stało wysoko i Laura wyszedłszy ze słabo oświetlonego korytarza,
zmrużyła oczy.
Jak w transie przeszła przez trawnik miasteczka uniwersyteckiego. Serce biło jej
ciężko, a przez głowę przelatywały tuziny pytań bez odpowiedzi. Przez jeden ulotny
moment zastanowiła się, czy ojciec w ogóle cierpiał. Prawdopodobnie umarł we śnie i
ta myśl przyniosła jej ulgę. Przygryzła dolną wargę i zwalczyła łzy cisnące jej się
pod powieki. Z trudem przełknęła ślinę i pocieszała ją jedynie świadomość, że teraz
mama i tata są razem na wieczność.
Była zadowolona, że nie natknęła się po drodze do akademika na nikogo z kolegów.
Weszła do pokoju i ściągnęła wielką walizę z półki w szafie. W tej chwili wydało jej
się, że wszystko porusza się w zwolnionym tempie. Otwarła walizkę na łóżku i
zaczęła pakować najpotrzebniejsze rzeczy.
Gdy już była spakowana, stanęła przed szafą, nieobecnym wzrokiem przeglądając
tych kilka sukienek i próbując zdecydować, która będzie najlepsza na pogrzeb.
Biorąc po kolei do ręki każdą sukienkę, ze zdumieniem pomyślała, jak szybko
człowiek przystosowuje się i przywyka do wydarzeń, które przynosi los.
Nie powinnam się załamywać i tracić panowania nad sobą, powiedziała sobie. Tatuś
nie chciałby tego. Muszę być silna, by mógł być ze mnie dumny. Laura zdecydowała
się na ciemnoniebieską suknię i spakowała ją wraz z parą stosownych butów.
Zatrzasnęła wieko walizy i zamknęła na zamek. Potem stanęła na środku pokoju,
rozglądając się wokół i myśląc, czy jest jeszcze coś, co powinna wziąć ze sobą. Oczy
Laury spoczęły na małej, oprawnej w ramki fotografii ojca, i zabrała ją. Zawsze było
to jej ulubione jego zdjęcie.
Fotografia ukazywała ojca za biurkiem, w środku pracowitego dnia. Miał
rozluźniony krawat, białą koszulę rozpiętą pod szyją, a podwinięte rękawy
odsłaniały mocne, owłosione ręce. Wyglądało to, jakby pozwolił sobie na krótką
przerwę w Wypełnionym zajęciami dniu, by zrobić sobie zdjęcie.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin