(Córki Anglii 18) - Nić babiego lata - Victoria Holt (Philippa Carr).pdf

(1601 KB) Pobierz
126641522 UNPDF
Victoria Holt
Nić babiego lata
(The gossamer cord)
Przekład Marta Kruk
W gospodzie
Ilekroć spoglądam w przeszłość, widzę, że wszystko zaczęło się pewnego ranka
przy śniadaniu w naszym domu Caddington Hall, kiedy moja matka, podnosząc
oczy znad otrzymanego właśnie listu, oznajmiła:
– Edward zaprosił tego młodego Niemca, aby spędził z nim wakacje w Anglii.
– Spodziewam się, że przyjadą również do nas – odpowiedział ojciec.
Zawsze interesowałam się tym, co robił Edward. W ogóle uważałam go za
bardzo interesującą osobę.
Moja matka chodziła do szkoły w Belgii, ale po wybuchu wojny musiała
opuścić ten kraj, gdyż wojska niemieckie szybko posuwały się naprzód. Rodzice
Edwarda zginęli podczas bombardowania, gdy bomba uderzyła w ich dom, stojący
tuż obok szkoły. Moja matka przyrzekła ciężko rannej matce Edwarda, że zabierze
chłopca do Anglii.
Edward był pełen wdzięczności w stosunku do mamy. Gdyby nie ona, nie
wiadomo, co by się z nim stało. Nie mógł liczyć ani na wrogich żołnierzy, ani na
ogarniętych paniką sąsiadów, którzy ratowali przede wszystkim siebie i nie myśleli
o osieroconych dzieciach.
Edward mieszkał z rodzicami mojej matki w Marchlands, majątku w Essex,
albo w londyńskim domu rodzinnym w Westminster. Mój ojciec był członkiem
Parlamentu, co jest tradycją w rodzinie Denver. Teraz wuj Charles przejął jego
stanowisko.
Tego roku Edward kończył dwadzieścia dwa lata i zamierzał zostać
prawnikiem.
Mój młodszy brat, Robert, miał nadzieję, że Edward odwzajemni wizytę swego
niemieckiego przyjaciela i odwiedzi go w Niemczech.
– Chciałbym i ja pojechać – oznajmił. – To musi być wspaniałe. Mają tam
piwiarnie i nieustannie staczają pojedynki. A największą sławą cieszą się ci, którzy
mają blizny pozostałe po tych potyczkach. I to najlepiej na twarzy, żeby wszyscy
widzieli.
Mama uśmiechnęła się pobłażliwie.
– Trudno mi w to uwierzyć, kochanie – powiedziała.
– Wiem na pewno. Gdzieś o tym słyszałem.
– Nie powinieneś wierzyć wszystkiemu, co słyszysz – rzekła moja siostra
Dorabella.
Robert skrzywił się.
– A ty... ty się znasz na wszystkim – mruknął.
– Nie kłóćcie się – wtrąciła mama. – Mam nadzieję, że zobaczymy Edwarda i
tego... hm... – Zerknęła na list. – ... Kurta, Kurta Brandta.
– To brzmi bardzo z niemiecka – skomentował Robert.
– Cóż za niespodzianka! – zakpiła Dorabella.
Ta rozmowa odbyła się pewnego ranka podczas wakacji. Wciąż dokładnie ją
pamiętam, gdyż okazała się bardzo ważna.
Na głównym miejscu przy stole siedział mój ojciec, sir Robert Denver. Był
wspaniałym człowiekiem i szczerze go kochałam. Różnił się od wszystkich
znanych mi mężczyzn. Nie było w nim cienia wyniosłości. Nigdy nie okazywał
swej wyższości, co mama miała mu chyba czasem za złe, lecz równocześnie i za to
go kochała. Był delikatny i wrażliwy, choć zarazem stanowił oparcie dla nas
wszystkich.
Niedawno odziedziczył tytuł po swoim zmarłym ojcu, którego bardzo kochał.
Śmierć dziadka była zresztą dla nas wszystkich ogromnym przeżyciem.
Moja babka Belinda mieszkała tuzem z nami. Nazywaliśmy ją Babcią Belindą,
dla odróżnienia od Babci Lucindy. Babcia Belinda nie zeszła tego ranka na
śniadanie; kazała podać je sobie do pokoju. Bardzo różniła się od dziadka i ojca.
Była despotyczną kobietą, wymagającą bezwzględnej uwagi i mającą w
zwyczaju w bezpardonowy sposób wtrącać swoje trzy grosze do rodzinnych spraw.
Potrafiła jednak być czatująca. Wciąż była piękną kobietą o wspaniałych czarnych
włosach, które jakimś cudem – czy raczej dzięki specjalnym staraniom – nie
straciły swego koloru. W jej lśniących ciemnoniebieskich oczach często gościł
złośliwy błysk. Dorabella i mój brat trochę się jej bali, ja zresztą także.
Dorabella to moja bliźniacza siostra. Łączyła nas charakterystyczna dla takiego
pokrewieństwa więź. Może nie byłyśmy identyczne, ale bardzo podobne. Mama
mówiła, że we wczesnym dzieciństwie trudno było nas odróżnić. Ale teraz, kiedy
miałyśmy po szesnaście lat, podobieństwo zmalało. Prawdziwa różnica tkwiła
jednak w charakterze.
Dorabella była dość lekkomyślna, impulsywna, podczas gdy ja lubiłam dobrze
się zastanowić, zanim podjęłam jakieś działanie. Siostrę cechowała delikatność, ja
byłam raczej czupurna i uparta. Jej bezradność przyciągała wielu mężczyzn, którzy
zawsze byli gotowi zaopiekować się nią. Ja natomiast musiałam radzić sobie sama.
Dorabella bardzo mi ufała. Kiedy pierwszy raz poszłyśmy do szkoły,
musiałyśmy usiąść razem, gdyż Dorabella nie wyobrażała sobie, że możemy
funkcjonować osobno. Uśmiechała się serdecznie, ilekroć odpisywała ode mnie
rachunki. Potem, kiedy wyjechałyśmy do internatu, stałyśmy się sobie jeszcze
bliższe. Nie miałyśmy wątpliwości, że łączy nas coś wyjątkowego.
Po zakończeniu wojny nasi rodzice wrócili z Francji. Był rok 1918, w
październiku miałyśmy z Dorabella przyjść na świat.
Z pewnością było dla nich dużym przeżyciem, kiedy powrócili do Londynu po
czterech latach restrykcji, niedostatku i ciągłej obawy o najbliższych. Nie mieli
wówczas własnego domu. Przez jakiś czas mieszkali razem z dziadkami w
Westminster.
Po powrocie chcieli nadrobić wszystkie zaległości i rozkoszować się tym, czego
przez tak długi czas nie mieli. Szczególnie często chodzili do opery. Mama była nią
zawsze zafascynowana, a wówczas stało się to jej prawdziwą pasją. Miała
romantyczny kaprys, abyśmy nosiły imiona bohaterek dwóch jej ulubionych oper.
Zostałam więc Violettą z Traviaty , a moja siostra Dorabellą z Cosi Fan Tutte.
Babcia często powtarzała, że ona nie zgodziłaby się na taki dobór imion.
Nasz brat, który urodził się trzy lata później, ze względu na tradycję rodzinną
musiał zostać Robertem. Rodzina była od lat pełna Robertów, co prowadziło do
nieporozumień, gdyż nieraz nie wiadomo było, o którego Roberta chodzi. Ale
tradycja musiała być podtrzymana.
Zgodnie z oczekiwaniami Edward przyjechał z Kurtem Brandtem.
Zjawili się pięknego letniego dnia w połowie sierpnia. Wszyscy z
niecierpliwością oczekiwaliśmy tej wizyty i kiedy tylko usłyszeliśmy samochód
wjeżdżający na podwórze, zaraz wybiegliśmy, aby chłopców powitać. Edward
wyskoczył z samochodu i serdecznie uściskał mamę. Pomyślałam, że kiedy widzi
ją po tak długim czasie, na pewno przypomina sobie, że to ona wybawiła go z
niebezpieczeństwa, kiedy był małym, bezbronnym dzieckiem. Ten fakt połączył
ich niezwykle silną więzią i jestem pewna, że mama traktowała go jak syna.
Po chwili z samochodu wysiadł drugi młody człowiek i podszedł do nas.
– To jest Kurt... Kurt Brandt – przedstawił go Edward. – Wiele wam o nim
opowiadałem.
Kurt Brandt wyglądał niepozornie przy Edwardzie. Miał ciemne włosy; Edward
był natomiast wysokim blondynem.
Stanął przed mamą, trzasnął obcasami i pocałował ją w rękę. Następnie zwrócił
się do Dorabelli i do mnie, i zrobił to samo, po czym uścisnął rękę Robertowi,
rozczarowując go chyba, gdyż mojemu bratu bardziej spodobało się strzelanie
obcasami, nie mówiąc o całowaniu w rękę. Mama jeszcze raz wyraziła
zadowolenie z przyjazdu chłopców, po czym zaprosiła ich do środka.
Kurt był zachwycony naszym domem. Wyraził to w dobrej angielszczyźnie,
lecz z wyraźnie obcym akcentem. Jego zachwyt rozumieliśmy, dom był bowiem
bardzo stary – oceniany na piętnasty wiek. Robił duże wrażenie na osobach, które
ujrzały go po raz pierwszy.
Podczas lunchu przyłączył się do nas ojciec. Choć zwykle bywał bardzo zajęty
w majątku i w ciągu dnia nie miał czasu, teraz zrobił wyjątek, na prośbę mamy,
która powtarzała, że to naprawdę szczególna okazja.
Kurt Brandt opowiadał o swoim domu w Bawarii – starym Schlossie od lat
należącym do rodziny.
– Nie jest taki duży... jak państwa dom – powiedział skromnie. – Schloss może
brzmi pretensjonalnie, ale takich Schlossów jest sporo w Niemczech. Przypominają
angielskie zamki, ale są znacznie mniejsze. W naszym od kilku lat jest gospoda.
Były ciężkie czasy... wojna... a i po niej nie żyło się łatwo.
Od razu przyszło mi na myśl, że ojciec, który został odznaczony za odwagę
podczas wojny, mógł walczyć przeciwko ojcu Kurta. Ale była to już przeszłość.
– Niech pan nam opowie o słynnych niemieckich lasach – poprosiła mama.
Kurt z prawdziwym przejęciem opowiadał o swojej ojczyźnie. Był patriotą.
Słuchaliśmy z zachwytem, patrząc mu w oczy. Lasy, o których mówił, wydawały
się czarujące. Opowiadał o jesiennych mgłach, zasnuwających nieoczekiwanie
ziemię – niebieskawych, okrywających całunem sosny, tak że nawet znający
dobrze drogę mogli się zagubić. Opowiadał o gospodarstwach rozsypanych na
zadrzewionych zboczach, o krowach, które pasły się na okolicznych pagórkach,
pobrzękując zawieszonymi na szyi dzwoneczkami.
Miał wielki dar opowiadania. Edward siedział przy nim pogodnie uśmiechnięty.
Widział, że jego przyjaciel wywarł na rodzinie dobre wrażenie. Wizyta od.
początku zapowiadała się sympatycznie.
Edward chciał pokazać Kurtowi kilka ciekawych miejsc w Anglii. Jako że jego
ostatnią pasją był nowy samochód, nalegał na codzienne wycieczki.
Pojechaliśmy więc do Portsmouth, by zobaczyć okręt admiralski Nelsona;
byliśmy w New Forest, gdzie według legend polował Wilhelm Zdobywca.
Wyjeżdżaliśmy daleko poza nasze okolice; dotarliśmy nawet do Stonehenge.
Codziennie po powrocie rozmawialiśmy o tym, co zwiedziliśmy.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin