Mc Cammon Robert-Stinger.pdf
(
2592 KB
)
Pobierz
Mccammon Robert-Stinger
ROBERT R. McCAMMON - STINGER
ROBERT R. McCAMMON
STINGER
Przełożył: Jacek Manicki
1. ŚWIT
Wschodziło słońce. Podnoszące się znad ziemi ciepło rozedrganymi widmowymi falami zapędzało do nor nocne
stworzenia.
Karmazynowa zorza rozjaśniała się pomarańczowym blaskiem. Przytłumione szarości i zgaszone brązy ustępowały
pola soczystej purpurze i ciemnemu bursztynowi. Pustynne kaktusy i sięgające kolan bylice rzucały niskie fioletowe cienie,
a poszarpane ściany głazów rozjarzały się szkarłatem barw wojennych Apaczów. Kolory poranka mieszały się wypełniając
jary i szczeliny tej dzikiej krainy, roziskrzając różem wijącą się wstęgę Snake River.
Coraz silniejsze światło i nasycająca się zapachem pustynia skłoniły śpiącego pod gołym niebem chłopca do
otworzenia oczu. Mięśnie miał zesztywniałe od snu i przez kilka chwil leżał na wznak, wpatrzony w bezchmurne niebo
pławiące się w powodzi złota. Wydawało mu się, że pamięta sen - jakaś scysja z ojcem, który wywrzaskuje raz po raz
bełkotliwym pijackim głosem jego imię, za każdym powtórzeniem coraz bardziej je zniekształcając, aż w końcu wychodzi
z tego jakieś przekleństwo - ale pewien nie był. Zazwyczaj nie miewał dobrych snów, a już na pewno nie zaliczały się do
nich te z awanturującym się i uśmiechniętym wrednie starym w roli głównej.
Usiadł, podciągnął kolana pod brodę, wsparł na nich ostro zarysowany podbródek i zapatrzył się w słońce
eksplodujące ponad pasmem postrzępionych grani, które zamykały wschodni horyzont za Inferno i Bordertown. Wschód
słońca kojarzył mu się zawsze z muzyką i dzisiaj słyszał w nim nastawione na pełną moc, ostre, czadowe, zawodzące solo
gitarowe Iron Maiden. Lubił sypiać pod gołym niebem, nawet, jeśli wiązało się to z torturą rozruszania po przebudzeniu
zdrętwiałych członków, bo lubił być sam i lubił podziwiać te wczesnoporanne barwy pustyni.
Za jakieś dwie godzinki, kiedy słońce naprawdę się rozpali, pustynia przybierze odcień popiołu i będzie niemal
słychać, jak skwierczy rozprażone powietrze. Komuś, kto w południe nie znalazłby na tej Wielkiej Patelni skrawka cienia,
żar zmieniłby mózg w spieczoną masę.
Ale teraz było fajnie. Rześkość poranka stwarzała - co z tego, że na krótko? - Wrażenie piękna. W takich chwilach
chłopcu zdawało się, że budzi się daleko, daleko od Inferno.
Siedział na płaskim, wielkim jak półciężarówka, głazie wchodzącym w skład formacji skał, którą miejscowi, z racji
jej opływowych kształtów, nazywali Bujanym Fotelem. Bujany Fotel pobazgrany był gmatwaniną graffiti naniesionych
farbą w sprayu, durnych przysiąg i informacji typu: GRZECHOTNIKI UDZIABAŁY JURADO W KUTASA, pod grubą
warstwą, których ginęły pozostałości po piktografiach wyrytych przed trzystu laty przez Indian. Wznosił się na grzbiecie
wzgórka porośniętego z rzadka szczeciną kaktusów, karłowatych krzaków i bylic, jakieś sto stóp ponad poziomem pustyni.
Chłopiec, kiedy sypiał poza domem, tutaj przeważnie mościł sobie legowisko, z którego mógł sięgnąć wzrokiem do
samych granic swego świata.
Od północy, od strony równin Teksasu, nadbiegała czar-na, równa nitka szosy 67, która zbliżywszy się do
miasteczka przechodziła na dwie mile w Republica Road, pod tą nazwą przecinała Inferno, przeprawiała się mostem na
drugi brzeg Snake River, gdzie przepoławiała nędzne Bordertown, by zaraz za nim stać się na powrót szosą 67, oddalić ku
górom Chinati i Wielkiej Patelni, po czym zniknąć na południu. Teraz jak okiem sięgnąć ani południowym, ani północnym
odcinkiem szosy 67 nic nie jechało; kilka sępów zataczało kręgi nad jakąś padliną - pancernika, królika albo węża - leżącą
na poboczu. W pewnej chwili spadły na swój łup, a chłopiec życzył im w duchu smacznego.
Na wschód od Bujanego Fotela rozciągała się siatka uliczek Inferno. W „centrum administracyjnym" wznosiły się
pudełkowate budynki z cegły otaczające mały prostokąt parku Prestona z pomalowanym na biało podium dla orkiestry,
kaktusami zasadzonymi przez Radę do Spraw Upiększania, i naturalnej wielkości osłem wykutym z białego marmuru.
Chłopiec pokręcił z politowaniem głową, wyciągnął paczkę winstonów z wewnętrznej kieszeni spłowiałej denimowej
kurtki i zapalniczką Zippo przypalił sobie pierwszego tego dnia papierosa. Co za ironia losu, pomyślał, że akurat jemu
przyszło pędzić życie w mieście wywodzącym swą nazwę od imienia jakiegoś zafajdanego osła.
Inna rzecz, że u uwiecznionego w marmurze zwierzęcia można się było również dopatrzeć sporego podobieństwa do
matki szeryfa Vance'a.
Drewniane i kamienne domki ciągnące się wzdłuż uliczek Inferno rzucały głębokie cienie na klepiska podwórek i
popękany od gorąca beton. Nad placem serwisu używanych samochodów Macka Cade'a przy Celeste Street zwisały
smętnie sznury różnokolorowych plastykowych chorągiewek. Plac był otoczony wysokim na osiem stóp ogrodzeniem z
drucianej siatki, zwieńczonym pasmami drutu kolczastego, a wielka czerwona tablica nad bramą zachęcała: HANDLUJ Z
CADE'EM - PRZYJACIELEM CZŁOWIEKA PRACY.
Chłopiec dobrze wiedział, że każdy ze stojących tam samochodów to szmelc składany z rozbieranych na części
kradzionych wozów; najlepszy z tych gruchotów nie był w stanie przejechać więcej jak pięćset mil, ale Cade wciskał je bez
trudu Meksykanom. Tak czy siak, handlem używanymi samochodami Cade dorabiał sobie tylko na drobne wydatki.
Prawdziwe interesy robił w zupełnie innej branży.
Dalej na wschód, tam gdzie przy narożu parku Prestona Celeste Street przecinała Brazos Street, oświetlane słońcem
jarzyły się pomarańczowo szyby Pierwszego Banku Teksaskiego w Inferno. Ze swoimi dwoma piętrami budynek stanowił
najwyższą konstrukcję w Inferno, jeśli nie liczyć wielkiego szarego ekranu kina StarLite dla zmotoryzowanych. Kiedyś
siedząc tutaj na górze, w Bujanym Fotelu, można było oglądać za frajer filmy, a dialogi, przy odrobinie wyobraźni,
dopowiadać sobie samemu. Ale czasy się zmieniły.
Chłopiec zaciągnął się papierosem i wydmuchnął w niebo kilka dymnych kółek. Kino dla zmotoryzowanych
zamknięto zeszłego lata i ta należąca do miasteczka nieruchomość stała się od tamtego czasu siedliskiem skorpionów i
węży. Mniej więcej milę na północ od StarLite stał niewielki budynek z pustaków przykryty dachem przypominającym
zaskorupiały strup. Mały, wysypany żwirem parking przed budynkiem świecił pustkami, ale około południa zacznie się
1 / 162
ROBERT R. McCAMMON - STINGER
zapełniać. Bob Wire Club był jedynym miejscem w miasteczku, które przynosiło jeszcze jakiś dochód. Piwo i whiskey to
spora pociecha stroskanych.
Żarówki elektrycznego zegara na frontowej ścianie banku wyświetliły 5:57, a potem wskazanie zmieniło się w
mgnieniu oka, by obwieścić temperaturę powietrza: 78°F. Wszystkie cztery sygnalizatory uliczne Inferno migały, każdy
sobie, ostrzegawczą żółcią.
Chłopiec nie zdecydował się jeszcze, czy pójdzie dzisiaj do szkoły. Może wybierze się na przejażdżkę po pustyni,
będzie gnał przed siebie, dopóki nie skończy się droga, a może wdepnie do salonu gier i spróbuje pobić swój rekord na
automatach do gry w artylerzystę i galaktyjczyka. Spojrzał na wschód, gdzie po drugiej stronie Republica Road widać było
szkołę średnią imienia W. T. Prestona oraz miejską szkołę podstawową w Inferno, dwa długie, przysadziste budynki z
cegły, które kojarzyły mu się z filmami o więzieniach. Stały naprzeciw siebie, przedzielone wspólnym parkingiem, a za
budynkiem szkoły średniej rozciągało się boisko futbolowe, na którym słońce dawno już wypaliło rachityczną, posianą na
jesieni trawę. Nowej trawy nikt już nie posieje, na tym boisku nikt już nie zagra. Patrioci ze szkoły średniej imienia
Prestona wygrali w sezonie tylko dwa mecze i zajęli ostatnie miejsce w okręgu Presidio. Czy można się, więc dziwić, że
wszyscy stracili zainteresowanie drużyną?
Wczoraj odpuścił sobie szkołę, a jutro piątek, dwudziesty piąty maja, dzień zakończenia roku szkolnego dla
ostatnich klas. Stopnie zostały już wystawione i wiadomo, że wraz z resztą klasy otrzyma świadectwo ukończenia szkoły
średniej, jeśli tylko odda projekt z prac ręcznych. A więc może lepiej wcielić się jednak dzisiaj w przykładnego ucznia i
zjawić w szkole. Albo przynajmniej tam zajrzeć i zbadać sytuację. Może uda się wyciągnąć na wagary Czołga, Bobby'ego
Claya Clemmonsa czy kogo tam; może któremuś z tych meksykańskich gnojków należy się łomot? Jeśli tak, to on chętnie
mu go spuści.
Jasnoszare oczy chłopca, spoglądające poprzez mgiełkę papierosowego dymu, zwęziły się. Widok oglądanego z
góry Inferno napełniał go dziwnym niepokojem, rozdrażniał i wyzwalał agresję, zupełnie jakby coś go swędziało, a nie
mógł się podrapać. Podejrzewał, że to pewnie przez tę mnogość ślepych uliczek w miasteczku. Cobre Road, która
przecinała Republica Road, odbiegała co prawda wzdłuż koryta Snake River dobre osiem mil na zachód, ale po to tylko, by
mijać po drodze kolejne świadectwa upadku: kopalnię miedzi i ranczo Prestona oraz kilka innych, walczących jeszcze o
przetrwanie śladów dawnej świetności.
Coraz silniejsze światło słoneczne bynajmniej nie przydawało Inferno urody; odwrotnie - eksponowało wszystkie
blizny. Spieczone słońcem, zakurzone miasteczko umierało i Cody Lockett wiedział, że w przyszłym roku o tej porze
nikogo już tu nie będzie. Inferno wyschnie i wyparuje; wiele domów już opustoszało, ich mieszkańcy spakowali się i
przenieśli na bujniejsze pastwiska.
Travis Street biegła z północy na południe, dzieląc Inferno na część wschodnią i zachodnią. Część wschodnią
zapełniały w większości drewniane domy, z których odpadała płatami farba, i z których każdy w połowie lata stanie się
piecem. Część zachodnia, zamieszkana przez właścicieli sklepów i ludzi zamożniejszych, zdominowana była przez domy z
białego kamienia bądź z cegły, a gdzieniegdzie na podwórkach widniały kępki polnych kwiatków. Ale część ta wyludniała
się w szybkim tempie: z każdym tygodniem rosła liczba zamykanych interesów; pośród polnych kwiatków wyrastało coraz
więcej tabliczek z napisem: NA SPRZEDAŻ.
Na północnym krańcu Travis Street, po drugiej stronie zarośniętego zielskiem parkingu, stał piętrowy budynek
mieszkalny z czerwonej cegły, o oknach parteru zabitych arkuszami blachy. Wzniesiono go pod koniec lat pięćdziesiątych -
w okresie prosperity, ale teraz straszył pustymi pokojami. Zaanektowała go i ufortyfikowała banda Renegatów, której
szefował Cody Lockett. Każdy członek el Culebra de Cascabel - Grzechotników, bandy młodych Meksykanów z
Bordertown - dorwany po zmroku na terytorium Renegatów, miał przechlapane. A terytorium Renegatów obejmowało cały
teren na północ od mostu nad Snake River.
Tak było trzeba. Cody wiedział, że Meksykanie, gdyby ich nie trzymać krótko, wleźliby wszystkim na głowę,
zabieraliby ludziom pracę i pieniądze. Trzeba więc było pilnować, żeby siedzieli tam, gdzie ich miejsce, i wynosić na
kopach z powrotem, gdyby ważyli się wychylić stamtąd nos. Dzień w dzień, rok po roku stary wbijał to Cody'emu do
głowy. Meksykańcy, mawiał, są jak te psy, którym trzeba od czasu do czasu profilaktycznie dokopać, żeby wiedziały, kto tu
jest panem.
Ale czasami, kiedy Cody dobrze się nad tym zastanowił, przestawał rozumieć, co takiego złego robią Meksykanie.
Byli przecież bez pracy, jak wszyscy w okolicy. No tak, ale ojciec twierdził, że to przez nich upadła kopalnia miedzi.
Mówił, że psują wszystko, czego się tkną. Mówił, że doprowadzili do ruiny stan Teksas, i nie spoczną, dopóki nie zrujnują
całego kraju. Niedługo zaczną gwałcić białe kobiety na ulicach, prorokował starszy Lockett. Trzeba trzymać tę hołotę za
mordę! Niech wie, kto tu rządzi.
Czasami Cody wierzył w słowa ojca, czasami nie; zależnie od nastroju. W Inferno źle się działo i chłopiec zdawał
sobie sprawę, że w nim samym też coś pęka. Może lżej człowiekowi na duszy, tłumaczył sobie, kiedy zamiast za wiele
medytować, skopie jakiś meksykański zadek. Tak czy inaczej, cała ta niechęć do Meksykańców sprowadzała się do
niewpuszczania Grzechot-ników do Inferno po zachodzie słońca; dbało o to sześciu kolejnych szefów Renegatów, a teraz
obowiązek egzekwowania zakazu spadł na Cody'ego.
Cody wstał i przeciągnął się. Słońce podświetliło jego kręcone, piaskowe włosy przystrzyżone krótko po bokach i
wieńczące gęstą strzechą wierzch głowy. U przekłutego płatka lewego ucha dyndała mała srebrna czaszka.
Chłopak rzucał smukły cień; mierzył sześć stóp, był długonogi i dobrze zbudowany, a z całej jego postawy biła
zadziorność. Jego twarz zdradzała stanowczość, nie uświadczyło się w niej ani śladu łagodności. Podbródek i nos były
ostro zarysowane, a gęste jasne brwi zjeżone i gniewnie ściągnięte. Potrafiłby odstraszyć samym spojrzeniem grzechotnika
i dorównać w biegu królikowi, a idąc, kroki stawiał długie, jakby próbował wyrywać nogi z pęt Inferno.
Piątego marca zaczął osiemnasty rok i nie miał żadnego pomysłu na resztę życia. Przyszłość stanowiła temat, nad
którym zastanawiania się skrzętnie unikał, i świat po przyszłej niedzieli, czyli od dnia, kiedy wraz z sześćdziesięciorgiem
trojgiem pozostałych uczniów najstarszej klasy otrzyma świadectwo ukończenia szkoły średniej, jawił mu się jako
niezbadana biała plama. Ze swoimi ocenami nie miał co marzyć o college'u, a na zawodówkę nie było pieniędzy. Stary
przepijał wszystko, co zarobił w piekarni, i większość tego, co Cody przynosił do domu ze stacji benzynowej Texaco. Cody
wiedział przynajmniej tyle, że pracę przy nalewaniu paliwa do baków i przy samochodach ma zagwarantowaną, do kiedy
będzie chciał. Pan Mendoza, właściciel stacji, był jedynym porządnym Meksykaninem, jakiego znał, a ściślej - raczył znać.
2 / 162
ROBERT R. McCAMMON - STINGER
Wzrok Cody'ego przesunął się na południe, za rzekę, ku skupisku małych domków i budynków Bordertown -
dzielnicy meksykańskiej. Cztery tamtejsze wąskie, zakurzone uliczki zamiast nazw nosiły numery i wszystkie, z wyjątkiem
ulicy Czwartej, były ślepe. Najwyższy punkt Bordertown stanowiła wieża katolickiego kościoła Ofiary Chrystusowej, z
krzyżem połyskującym teraz w pomarańczowej łunie poranka.
Ulica Czwarta prowadziła na zachód, do autoserwisu Macka Cade'a, zajmującego dwa akry labiryntu
wypatroszonych karoserii, stosów używanych części samochodowych, starych opon, baraków, w których mieściły się
warsztaty, oraz wybetonowanych kanałów. Wszystko to otoczone było wysokim na dziewięć stóp ogrodzeniem z drucianej
siatki zwieńczonej spiralą drutu kolczastego. Przez brudne szyby jednego z warsztatów widać było płomienie palników
acetylenowych. Do uszu Cody'ego dochodziło też poświstywanie automatycznego klucza do nakrętek. Przed barakiem
czekały na załadunek trzy ciągniki siodłowe z naczepami. Cade kręcił ten interes na trzy zmiany, czyli na okrągło, i
wykręcił już sobie z niego ogromną modernistyczną, murowaną rezydencję z basenem pływackim i kortem tenisowym,
mieszczącą się jakieś dwie mile na południe od Bordertown, a zarazem o tyle bliżej granicy z Meksykiem. Cade
proponował Cody'emu prace w swoim autoserwisie, ale Cody wiedział, czym naprawdę para się ten człowiek, a do
wstąpienia na taką drogę bez odwrotu nie był jeszcze gotów.
Zwrócił się ku zachodowi i rzucając teraz cień przed siebie pobiegł wzrokiem wzdłuż czarnej nitki Cobre Road. W
odległości trzech mil ział ogromny czerwony, obwiedziony szarą kryzą krater kopalni miedzi Prestona, przywodzący na
myśl ropiejący wrzód. Krater otaczały opuszczone budynki biurowe, puste magazyny, budynek rafinerii pokryty
aluminiowym dachem oraz porzucone maszyny. Wszystko to kojarzyło się Cody'emu ze szczątkami dinozaurów, z których
pod wpływem pustynnego słońca zeszła skóra. Cobre Road minąwszy krater biegła dalej wzdłuż słupów linii energetycznej
w kierunku rancza Prestona.
Chłopiec przeniósł wzrok z powrotem na pogrążone we śnie miasteczko - liczba mieszkańców: około tysiąca
dziewięciuset, szybko topniejąca - i wydało mu się, że słyszy tykające w domach zegary. Słońce wciska się tam teraz
poprzez szpary w zasłonach i żaluzjach, oblewając ściany ognistą purpurą. Niebawem rozdzwonią się budziki,
obwieszczając brutalnie rozespanym właścicielom początek nowego dnia; ci, którzy mają jeszcze pracę, ubiorą się
pośpiesznie i wybiegną z domów do pracy czy to w nielicznych sklepikach, jakie funkcjonowały jeszcze w Inferno, czy
gdzieś na północy, w Fort Stockton albo w Pecos. A pod wieczór wrócą do swoich małych domków, zasiądą przed
migoczącymi ekranami telewizorów i wypełniać będą najlepiej jak potrafią otaczającą ich pustkę, dopóki te cholerne
zegary nie obwieszczą, że pora spać. Tak to będzie, dzień po dniu, od teraz aż do chwili, kiedy zatrzasną się ostatnie drzwi i
odjedzie stąd ostatni samochód - a wtedy zostanie tu tylko martwa, zagarniająca wszystko pustynia.
- A co mnie to obchodzi?! - mruknął Cody i wydmuchnął nosem dym z papierosa. Wiedział, że tutaj nie czeka go
żadna przyszłość. Gdyby nie słupy telefoniczne, nie te kretyńskie programy telewizji amerykańskiej i meksykańskiej oraz
dwujęzyczny bełkot odbiorników radiowych, można by pomyśleć, że całe to ospałe miasteczko leży tysiące mil od
cywilizacji. Spojrzał na północ, wzdłuż Brazos Street, ponad dachami domów i wzniesionego z białego kamienia kościoła
baptystów w Inferno. Tuż przed krańcem Brazos widać było zdobną bramę z kutego żelaza i takież ogrodzenie otaczające
Wzgórze Drzew Jozuego -cmentarz Inferno. Ocieniały go, zgodnie z nazwą, rachityczne, rzeźbione wiatrem drzewka
Jozuego, ale tak zwane wzgórze w rzeczywistości było ledwie pagórkiem. Chłopiec patrzył przez chwilę na nagrobki i stare
pomniki, a potem przeniósł wzrok z powrotem na domy; nie dostrzegł specjalnej różnicy.
- Ej, wy tam, zafajdane zombi! - krzyknął. - Pobudka! -Jego głos przetoczył się nad Inferno, ciągnąc za sobą echo
psiego ujadania.
- Nie będę taki jak wy - wymamrotał Cody z papierosem zwisającym z kącika warg. - Przysięgam przed Bogiem, że
nie będę.
Kierował te słowa do konkretnej osoby, bo wypowiadając je patrzył na szary drewniany domek w dole, stojący
niedaleko skrzyżowania ulic Sombra i Brazos. Stary pewnie nie zauważył, że syn nie wrócił na noc, a jeśli nawet, to mało
go to obeszło. Ojcu potrzebna była tylko butelka i miejsce do jej odespania.
Cody zerknął na budynek szkoły średniej Prestona. Jeśli nie odda dzisiaj tego projektu z prac ręcznych, Odeale może
mu nabruździć, kto wie, czy nie cofnie nawet promocji? Cody nie mógł ścierpieć, kiedy jakiś palant pod krawatem zaglądał
mu przez ramię i pouczał, rozmyślnie więc spowalniał pracę do iście ślimaczego tempa. Dzisiaj jednak musi wreszcie
skończyć tę robotę; już sześć tygodni chrzanił się z tym zawszonym wieszakiem na krawaty, a przecież przez ten czas
byłby w stanie zmajstrować sprzęty na umeblowanie całego pokoju!
Słońce rozpalało się na dobre. Żywe barwy pustyni jakby płowiały w jego blasku. Szosą 67 nadjeżdżała z
włączonymi wciąż reflektorami ciężarówka wioząca z Odessy poranne gazety. / podjazdu przed jednym z domów przy
Bowden Street wyjechał tyłem granatowy chevrolet. Stojąca na ganku kobieta w szlafroku machała mężowi na pożegnanie.
Ktoś otworzył drzwi od podwórka i wypuścił z domu żółtego kota, a ten natychmiast rzucił się w pogoń za królikiem,
zapędzając go w kępę kaktusów. Na poboczu Republica Road rozszarpywały swoje śniadanie myszołowy, a nad nimi
krążyły z posępną powolnością inne drapieżne ptaszyska.
Cody zaciągnął się po raz ostatni papierosem. Doszedł do wniosku, że przed szkołą wypadałoby wrzucić coś na
ruszt. W domu walały się zwykle jakieś zeschnięte pączki, to mu wystarczy.
Odwrócił się plecami do Inferno i zsunął ostrożnie ze skał na piasek. Nieopodal stał czerwony motocykl - honda
dwieście-pięćdziesiątka - który sklecił sobie przed dwoma laty z części kupionych w autoserwisie Cade'a. Cade nie zdarł z
niego skóry, a Cody był na tyle rozgarnięty, żeby nie zadawać głupich pytań. Silnik hondy, podobnie jak większość
silników i części karoserii sprzedawanych przez Cade'a, miał spiłowane numery identyfikacyjne.
Ruszył do motocykla i w tym samym momencie dostrzegł jakieś poruszenie tuż obok swojego prawego
kowbojskiego buta. Przystanął.
Jego cień padał na płaski kamień, na którym przycupnął mały, brązowy skorpion. Wieloczłonowe żądło insekta
wygięło się łukiem w górę i dźgnęło powietrze; skorpion nie ustępował pola, Cody uniósł więc but, żeby rozdeptać małego
sukinsyna. Miał już opuścić nogę, ale w ostatniej chwili powstrzymał się. Stworzonko od łebka po kolec miało zaledwie
trzy cale i Cody mógłby je zgnieść w mgnieniu oka, ale zaimponowała mu postawa malca. Bo trzeba było nie lada odwagi,
żeby walczyć z gigantycznym przeciwnikiem o odłamek skały na rozpalonej pustyni. Niewiele w tym sensu, pomyślał
Cody, ale trzeba przyznać, że ten maluch do podszytych tchórzem nie należy. Zresztą i tak za wiele atmosfery śmierci
unosiło się dzisiaj w powietrzu i Cody postanowił jej nie podsycać.
- Masz go całego dla siebie, amigo - powiedział, ruszając dalej, a skorpion dźgnął żądłem w jego oddalający się cień.
3 / 162
ROBERT R. McCAMMON - STINGER
Cody przerzucił nogę nad motocyklem i usadowił się na połatanym skórzanym siodełku. Podwójna chromowana
rura wydechowa była powgniatana w wielu miejscach, czerwony lakier zmatowiał i wyblakł. Silnik palił trochę oleju i miał
swoje narowy, ale maszyna niosła Cody'ego, gdzie tylko chciał. Na szosie 67 za miastem był w stanie wyciągnąć na niej
siedemdziesiątkę, u nic nie działało nań tak kojąco jak ten niski gang silnika i świszczący w uszach wiatr. Właśnie w takich
chwilach, kiedy był zdany tylko na siebie, Cody czuł się najbardziej wolny. Wiedział już, że liczenie na innych mąci tylko
człowiekowi w głowie. W życiu jest się samotnym i lepiej się z tym pogodzić.
Zdjął z kierownicy parę skórzanych lotniczych gogli, nasunął je na oczy, włożył kluczyk do stacyjki i nastąpił całym
ciężarem ciała na dźwigienkę startera. Silnik plunął zrazu kłębem oleiście czarnego dymu i zadygotał, manifestując jakby
swoją niechęć do przebudzenia. Potem maszyna ożyła niczym posłuszny, choć czasami narowisty mustang, i Cody ruszył
w dół stromego stoku, w kierunku Aurora Street, ciągnąc za sobą warkocz żółtego pyłu. Nie wiedział, w jakim humorze
zastanie dzisiaj ojca i już się mobilizował wewnętrznie na to spotkanie. Może jednak uda mu się wślizgnąć do domu i
wymknąć stamtąd nie wpadając na starego.
Zerknął na prostą, wyznaczoną szpalerem słupów telefonicznych wstęgę szosy 67 i poprzysiągł sobie, że wkrótce,
może zaraz po dniu rozdania świadectw, popędzi tą przeklętą drogą na północ, nie oglądając się ani razu za siebie.
Nie będę taki jak ty, obiecał sobie.
Ale w duchu zżymał się, że z każdym dniem staje się coraz bardziej podobny do starego. Znalazłszy sic na Aurora
Street dodał gazu i tylna opona pozostawiła na jezdni czarną smugę.
Nad wschodnim horyzontem stało gorące, czerwone słońce. W Inferno zuc/ynuł się kolejny dzień.
2. Wielka Patelnia
Jessie Hammond obudziła się, jak to miała w zwyczaju, na mniej więcej trzy sekundy przed rozdzwonieniem się
budzika stojącego na nocnej szafce. Kiedy zabrzęczał, nie otwierając oczu wyciągnęła rękę i otwartą dłonią pacnęła w
guzik blokady dzwonka. Nozdrza połaskotał jej apetyczny aromat bekonu i świeżo parzonej kawy.
- Śniadanie na stole, Jess! - zawołał z kuchni Tom.
- Jeszcze dwie minutki. - Wtuliła głowę w poduszkę.
- Duże minutki czy małe?
- Maleńkie. Maciupcie. - Przekręciła się na bok, szukając wygodniejszej pozycji i poczuła jego świeży, przyjemny
zapach, którym przesiąkła druga poduszka.
- Pachniesz jak piesek - wymruczała sennie.
- Słucham?
- Co? - Otworzyła wreszcie oczy i natychmiast zacisnęła je na powrót. Jasne smugi słonecznego światła wdzierały
się między listwami żaluzji i padały na przeciwległą ścianę.
- Może dodać ci do jajek parę jaszczurczych oczek? - zapytał Tom.
Gawędzili wczoraj z Jessie nad butelką błue nun do pierwszej w nocy. Ale on był rannym ptaszkiem i lubił
przygotowywać śniadania, podczas gdy Jessie nawet w najlepsze dni wstawała z ociąganiem.
- Dla mnie lekko ścięte! - odkrzyknęła i znowu spróbowała otworzyć oczy. Wczesnoporanne światło było już
jaskrawe, co zwiastowało kolejny skwarny dzień.
Przez cały ostatni tydzień temperatura nie spadała poniżej dziewięćdziesięciu stopni Fahrenheita, a facet od pogody
z odesskiego Kanału 19 zapowiadał, że dzisiaj może nawet przekroczyć setkę. Jessie wiedziała, że nie wróży to niczego
dobrego. Zwierzęta nie potrafiły się szybko przystosować do takiego upału. Konie stawały się ospałe i zwracały, co zjadły,
rozdrażnione psy gryzły bez powodu, a koty dostawały małpiego rozumu i drapały, co im się nawinęło pod pazury. Bydło
się narowiło, a byki stawały się wręcz niebezpieczne. A w dodatku był to okres sprzyjający rozprzestrzenianiu się
wścieklizny i Jessie bała się, że czyjś kundel pogoni za zarażonym królikiem albo pieskiem pre-riowym, zostanie
ugryziony i przywlecze chorobę do miasteczka. Wszystkie domowe zwierzęta, jakie przychodziły jej w tej chwili do głowy,
zostały już wprawdzie zaszczepione, ale zawsze trafi się kilka osób, które nie przyprowadzą swoich ulubieńców na
zastrzyk. Może dobrze by było, pomyślała, wsiąść dzisiaj do pick-upa i objechać z pogadankami o przeciwdziałaniu
wściekliźnie kilka małych okolicznych osad - takich jak Klyman, No Trees i Norm Fork.
- Dzieńdoberek. - Tom stał nad nią z kawą w niebieskim fajansowym kubku. - To cię rozćmucha.
Usiadła na łóżku i odebrała od niego kubek. Kawa, jak zawsze, ilekroć parzył ją Tom, była czarna jak noc, a przez to
jakaś złowieszcza. Pierwszy łyczek ściągnął jej wargi; drugi przytrzymała na języku, a trzeci powiódł szarżę kofeiny
poprzez organizm. Tego jej było trzeba! Nie należała do osób zrywających się z kurami, ale jako jedyny weterynarz w
promieniu czterdziestu mil już dawno odkryła, że właściciele rancz i farmerzy są na nogach na długo przed pierwszym
brzaskiem.
- Pyszna! - udało jej się wymamrotać.
- Jak zawsze. - Tom uśmiechnął się, podszedł do okna i rozchylił żaluzje. Czerwonawy poblask słońca buchnął mu w
twarz i rozjarzył szkła okularów.
Spojrzał na wschód, wzdłuż Celeste Street, w kierunku Re-publica Road i szkoły średniej imienia Prestona, którą
nazywał Piecem, bo w budynku często wysiadała klimatyzacja. Uśmiech zaczął spełzać z jego warg.
Jessie wiedziała, co go gnębi. Rozmawiali o tym wczorajszego wieczoru, i nie tylko wczorajszego. Blue nun
przynosiło ukojenie, ale nie usuwało trosk.
- Chodź tutaj - powiedziała, zapraszając go gestem ręki do łóżka.
- Bekon ostygnie - odparł. Zaciągał śpiewnie, w sposób charakterystyczny dla mieszkańców wschodniego Teksasu,
podczas gdy Jessie mówiła z nosowym akcentem, właściwym dla Teksasu zachodniego.
- A niech nawet zamarznie!
Tom odwrócił się od okna i poczuł na nagich plecach i ramionach gorące pręgi słońca. Miał na sobie spłowiałe
wygodne spodnie khaki, ale skarpetek ani butów jeszcze nie włożył. Przeszedł pod wentylatorem obracającym się leniwie
pod sufitem sypialni. Jessie, ubrana w błękitną obszerną koszulę nocną, wychyliła się i poklepała zapraszająco krawędź
łóżka. Kiedy usiadł, silnymi, opalonymi na brąz dłońmi zaczęła mu masować barki. Mięśnie miał napięte jak struny
fortepianu.
- Jakoś to będzie - zamruczała uspokajająco. - To jeszcze nie koniec świata.
4 / 162
ROBERT R. McCAMMON - STINGER
Skinął bez przekonania głową.
Tom Hammond miał trzydzieści siedem lat, trochę ponad sześć stóp wzrostu, był dosyć smukły, jeśli nie liczyć
niewielkiego brzuszka, na który nie pomagały przysiady ani jogging. Linia jasnobrązowych włosów odsłaniała, jak to
określała Jessie, „szlachetne czoło", a okulary w szylkretowej oprawce nadawały mu wygląd inteligentnego, choć może
nieco roztargnionego nauczyciela, którym w istocie był. Tom od jedenastu lat prowadził w szkole średniej imienia Prestona
zajęcia z nauk społecznych. Teraz, wraz z nadciągającą śmiercią Inferno, ten etap jego życia dobiegał końca. Jedenaście lat
Pieca. Jedenaście lat obserwowania zmieniających się twarzy. Jedenaście lat, a on wciąż nie pokonał swojego najgorszego
wroga. Ten wróg wciąż tu był i zostanie na zawsze, a przecież przez te jedenaście lat Tom walczył z nim dzień w dzień.
- Zrobiłeś, co było można - ciągnęła Jessie. - Przecież wiesz.
- Może tak, może nie. - Usta wygięły mu się w gorzkim uśmiechu. Przymrużył oczy. Od jutra za tydzień szkoła
zostanie zamknięta, a on i reszta nauczycieli stracą pracę.
Na wszystkie oferty, jakie rozesłał, przyszła tylko jedna propozycja od stanu Teksas - praca w terenie, organizowanie
egzaminów z umiejętności czytania i pisania dla imigrantów zatrudnianych przy zbiorach melonów. Wiedział, że większość
nauczycieli też nie załatwiła sobie jeszcze stałych posad, ale to nie czyniło ani trochę słodszą gorzkiej pigułki, jaką
przyszło mu przełknąć. Otrzymał eleganckie pismo, opatrzone pieczęcią stanu Teksas, w którym informowano go, że drugi
rok z rzędu występują cięcia nakładów budżetowych na oświatę i nie zatrudnia się nowych nauczycieli. Ponieważ on ma
długi staż pracy w zawodzie, jego nazwisko zostanie - a jakże! - wpisane na listę oczekujących na etat. „Dziękujemy i
prosimy zachować niniejsze pismo w domowym archiwum". Pisma identycznej treści otrzymało kilku jego kolegów.
Można je było co najwyżej oprawić sobie w ramki i powiesić na ścianie.
Nie tracił jednak nadziei, że w końcu trafi się jakaś posada. Organizowanie egzaminów dla robotników rolnych nie
byłoby prawdę mówiąc takie złe, ale wiązałoby się z koniecznością częstych wyjazdów.
Przez ostatni rok dzień i noc prześladowało go wspomnienie uczniów, którzy przewinęli się przez jego zajęcia z
nauk społecznych - były ich setki, od rudowłosych Amerykanów, poprzez miedzianoskórych Meksykanów, po dzieci
Apaczów o oczach jak dziurki po pociskach. Były ich setki; roczniki już na samym starcie spisane na straty. Sprawdził to; z
około tysiąca uczniów, jacy przewinęli się przez jego klasę w ciągu tych jedenastu lat, tylko trzysta sześcioro podjęło naukę
w college'u stanowym bądź w szkole zawodowej. Reszta albo rozproszyła się po świecie, albo zapuściła korzenie w
Inferno, by podjąć pracę w kopalni, przepijać zarobki i płodzić gromady dzieci, które pójdą prawdopodobnie w ślady
rodziców.
Ale teraz nie było już kopalni, za to duże miasta coraz bardziej kusiły narkotykami i życiem na granicy prawa. W
Inferno zresztą te pokusy też stawały się coraz silniejsze. Przez jedenaście lat Tom napatrzył się na twarze: chłopcy z
bliznami od noża, tatuażami i wymuszonym uśmiechem, dziewczęta o zalęknionych oczach, obgryzające nerwowo
paznokcie i skrywające płody, które rozwijały się w ich łonach.
Jedenaście lat, a jutro koniec. Kiedy po ostatnim dzwonku najstarsza klasa opuści budynek, będzie po wszystkim.
Dzień w dzień dręczyła go świadomość, że nie przypomina sobie więcej niż piętnaściorga młodych ludzi, którym udało się
wyrwać z Wielkiej Patelni. Tak nazywano pustynię pomiędzy Inferno a granicą z Meksykiem, ale zdaniem Toma było to
również znakomite określenie stanu umysłów tych dzieciaków. Wielka Patelnia potrafiła wyssać mózg z czaszki młodego
człowieka i zastąpić go dymem ze skręta, potrafiła wypalić ambicję i odparować nadzieję. Toma przygnębiała świadomość,
że walczył z nią przez tych jedenaście lat, lecz Wielka Patelnia zawsze była górą.
Pomimo zabiegów Jessie mięśnie Toma nadal pozostawały napięte. Wiedziała, co go dręczy. Wpatrywał się
niewidzącymi oczyma w słoneczne pręgi na ścianie.
- Gdybym tak miał jeszcze ze trzy miesiące - westchnął. -Tylko trzy.
Przed oczyma stanął mu nagle dzień, w którym wraz z Jessie odebrali dyplomy na uniwersytecie stanu Teksas i
gotowi byli zmierzyć się z całym światem. Odnosił wrażenie, że od tamtego dnia upłynęło ze sto lat. Ostatnio wiele myślał
o Robercie Pe-rezie. Nie mógł się pozbyć wspomnienia twarzy tego chłopaka, choć nie wiedział dlaczego.
- Roberto Perez - powiedział. - Pamiętasz, jak ci o nim opowiadałem?
- Chyba tak.
- Chodził przed sześcioma laty do mojej najstarszej klasy. Mieszkał w Bordertown; nie miał najlepszych ocen, ale
zadawał dużo pytań. Testy jednak pisał zawsze poniżej swoich możliwości, tak dla szpanu. - Na ustach Toma znowu
pojawił się gorzki uśmiech. - W dniu rozdania świadectw czekał na niego pod szkołą Mack Cade. Widziałem, jak Roberto
wsiada do jego mercedesa. Odjechali. Dowiedziałem się później od brata Roberta, że Cade załatwił mu pracę w Houston.
Po jakimś czasie przyszedł do mnie jego brat i powiedział, że Roberto został zamordowany w jakimś motelu w Houston.
Zatarg z klientem, któremu sprzedawał kokainę. Dostał w brzuch z obu luf strzelby. Ale rodzina Pereza nie miała do Cade'a
pretensji. O nie! Roberto przysyłał do domu dużo pieniędzy. Cade podarował panu Perezowi nowego buicka. Czasami
wracając ze szkoły przejeżdżam obok domu Perezów; buick stoi na cegłach na podwórku od ulicy.
Tom zerwał się, podszedł do okna i ponownie rozchylił listwy żaluzji. Poczuł buchający z zewnątrz, narastający żar,
który spływając z nieba mienił się nad piaskiem i betonem rozedrganą warstwą.
- W tegorocznej ostatniej klasie jest dwóch chłopców, którzy przypominają mi Pereza - podjął. - Żaden z nich nie
napisał nigdy testu na ocenę wyższą niż C-minus, ale widzę po ich twarzach, że słuchają, chłoną wręcz. Kiedy jednak
przychodzi co do czego, obaj ledwie zaliczają, robią co mogą, żeby broń Boże nie wypaść lepiej niż miernie. Chyba obiły
ci się o uszy ich nazwiska: Lockett i Jurado. - Zerknął na Jessie.
Jessie słyszała już od Toma oba te nazwiska, kiwnęła więc głową.
- Żaden z nich nie chce zdawać do college'u - ciągnął Tom. -Jurado roześmiał mi się w twarz, kiedy mu to
zasugerowałem. Lockett spojrzał na mnie tak, jakbym wypadł psu spod ogona. A jutro ich ostatni dzień szkoły, za tydzień
odbiorą dyplomy i znów pod szkołą będzie czekał Cade. Ja to wiem.
- Zrobiłeś, co mogłeś - powtórzyła Jessie. - Teraz wszystko w ich rękach.
- Fakt. - Stał przez chwilę w aureoli karmazynowego blasku, która przywodziła na myśl odblask z pieca hutniczego.
- Co za miasto! - mruknął. - Co za przeklęta, zabita dechami dziura! Nic tu nie wyrośnie. Jak Boga kocham, zaczynam
dochodzić do przekonania, że większy tu pożytek z weterynarza niż z nauczyciela.
Jessie spróbowała się uśmiechnąć, ale bez większego powodzenia.
- Ty doglądasz swojego stadka, ja swojego.
5 / 162
Plik z chomika:
edk.25
Inne pliki z tego folderu:
Mc Cammon Robert-Stinger.pdf
(2592 KB)
Inne foldery tego chomika:
MacAllister Heather
Macaluso Pamela
MacDonald Ann-Marie
MacDonald John D
MacDonald Sara
Zgłoś jeśli
naruszono regulamin