35_-_Pan_Samochodzik_i_Europejska_Przygoda_-_Niemirski_Arkadiusz[1].rtf

(663 KB) Pobierz

 

ARKADIUSZ NIEMIRSKI

 

 

 

PAN SAMOCHODZIK I...

 

EUROPEJSKA PRZYGODA

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

OFICYNA WYDAWNICZA WARMIA


ROZDZIAŁ PIERWSZY

 

KTO BUSZOWAŁ W MOJEJ SZAFIE? • TAJEMNICA REPLIKI “STAŃCZYKA” • NA TARASIE “EXPLORER OF THE OCEANS” • PAMELA NORMAN • WSPOMINAM “AMERYKAŃSKĄ PRZYGODĘ” • HAMLETOWSKIE SPOJRZENIE • W “NICE BAR” ZA DWIE GODZINY • Z KIM ROZMAWIAŁA PISARKA? • CZŁOWIEK UTYKAJĄCY NA LEWĄ NOGĘ! • TECZKA • SZPILKI PAMELI • PRZEGLĄDAMY ZDJĘCIA REPLIKI • PAMELA WIE, CO MOŻE OZNACZAĆ SZYFR NA OBRAZIE

 

 

Podczas mojej nieobecności ktoś tutaj buszował. To nie był zwykły złodziej. Taki zabrałby lornetkę albo aparat fotograficzny z mojej torby, a przecież nic nie zginęło. Byłem jednak pewny, że był tutaj złodziej. Przed pójściem na obiad przezornie zostawiłem bowiem w szparze drzwi szafy włos, który właśnie zniknął. Po otwarciu zaś torby stwierdziłem, że czyjaś ręka otwierała także tekturowe teczki ze sznurkowym wiązaniem.

Jestem osobą praworęczną. Lata pracy w charakterze detektywa w Departamencie Ochrony Zabytków - działającym przy Ministerstwie Kultury i Sztuki w Warszawie (formalnie byłem dyrektorem) - nauczyły mnie przesadnej zapobiegliwości. Nauczyłem się wielu praktycznych sztuczek. Nie czyniłem tego nagminnie, ale czasami stosowałem owe triki. I tak na przykład teczki zawiązywałem w sposób, w jaki czynią to osobnicy leworęczni. Dzięki temu mogłem łatwo sprawdzić, czy ktoś niepowołany nie przeglądał ich zawartości podczas mojej nieobecności. I oto ten dziwaczny nawyk wreszcie zaprocentował: pozostawiona głęboko w mojej torbie teczka była zawiązana przez osobnika praworęcznego.

Rozejrzałem się po utrzymanym w pastelowej tonacji pokoju. Na miękkim dywanie zauważyłem kilka centymetrowych wgłębień, zupełnie jakby obute w szpilki nogi niedawno stąpały po nim. Pociągnąłem kilka razy nosem, ale nie zidentyfikowałem żadnego zapachu, żadnych damskich perfum, bo zakładałem, że w pokoju była kobieta, skóro zostawiła ślady szpilek.

“Jak odnaleźć tę jedną kobietę pośród czterech tysięcy pasażerów na pokładzie »Explorer of the Oceans«?” - pomyślałem ze złością

Otworzyłem teczkę i przejrzałem tkwiące w niej dokumenty. Niczego nie brakowało. A znajdowały się tam zdjęcia fragmentów obrazu słynnego polskiego malarza Jana Matejki, repliki jego słynnego “Stańczyka”, dzieła namalowanego pod koniec życia Mistrza - w trzydzieści kilka lat po ukończeniu oryginału zdobiącego dzisiaj ścianę Muzeum Narodowego w Warszawie - a pochodzącego z części kolekcji obrazów hrabiego Ignacego Korwin-Milewskiego. Oprócz zdjęć w teczce otrzymałem także kopie dokumentów szczegółowej analizy odnalezionego w Ameryce obrazu.

Przypomnę tylko, że po sensacyjnych i pełnych przygód poszukiwaniach* [Opisano je w tomie Amerykańska przygoda.] udało się nam odnaleźć między innymi to właśnie dzieło przypominające do złudzenia oryginał Matejki. Analiza przeprowadzona jeszcze w Nowym Jorku, w pracowni Polskiego Instytutu Naukowego w Ameryce, wykazała pewne formalne różnice w stosunku do oryginału z 1862 roku. Otóż, na owej replice widzimy jeszcze bardziej smutnego królewskiego błazna Stańczyka patrzącego na znajdującą się na stole księgę, której przecież w oryginale nie ma! Nie dość na tym! Na grzbiecie owej księgi dopatrzyliśmy się szczególnych znaków. Analiza spektrofotometryczna wykazała, że ten “dopisek” został wykonany mniej więcej na początku XX wieku już po śmierci Matejki. Czy zrobiła to ręka samego właściciela obrazu: kawalera maltańskiego, hrabiego Ignacego Korwin-Milewskiego, który swoje ostatnie dni spędził na wyspie Sveta Katarina?

Na te pytania nie potrafiłem wtedy odpowiedzieć. Ale skoro ktoś interesował się zawartością mojej teczki, należało spodziewać się, że “amerykańska przygoda” nie dobiegła jeszcze końca albo kolejna zapukała do drzwi mojego pokoju, a właściwie do drzwi szafy. I mogło to mieć związek z tajemniczymi znakami domalowanymi na obrazie Matejki.

A tak bardzo cieszyłem się z powrotu do ojczyzny po męczącym pobycie w Stanach Zjednoczonych. Wracałem statkiem, gdyż Polonia znowu okazała się wspaniałomyślna i zafundowała mi powrotny rejs transatlantykiem (przyrzekłem sobie, że nigdy nie polecę samolotem po tym, jak nad Nowym Jorkiem samolot ze mną na pokładzie nie mógł wysunąć kół), ale także zaoferowała dalszą pomoc finansową związaną z kosztownymi analizami odzyskanych obrazów.

Zabrawszy jedno ze zdjęć opuściłem poziom IX i oszkloną windą - jakby żywcem przeniesioną z hoteli sieci “Hyatt” - dostałem się na najwyżej usytuowany taras widokowy, mijając w drodze ku górze liczne i bogato udekorowane restauracje, puby, kasyna, kawiarenki tonące w zieleni, a nawet boiska sportowe.

“Blichtr i bogactwo w dużej dawce szybko nużą, powodując przyzwyczajenie” - pomyślałem. “Co innego dzieła sztuki. Te zmuszają do ciągłej refleksji.”

Biały dziób wyższego od Statuy Wolności i dłuższego od czterech ustawionych w rzędzie Boeingów 747 statku pasażerskiego “Explorer of the Oceans” rozpruwał bezlitośnie niebieskie fale Atlantyku. Poprzedniego dnia minęliśmy tak zwany Grzbiet Północnoatlantycki i zbliżaliśmy się do obszaru wód Basenu Zachodnioeuropejskiego. Rejs zmierzał zatem ku końcowi. Za trzy dni transatlantyk miał wpłynąć do kanału La Manche, a stamtąd do portu docelowego w Southampton w Anglii.

Atlantyk był dzisiaj nieco “naburmuszony”, odnosiło się przedziwne wrażenie, że jesteśmy jego ofiarami i zarazem gośćmi. Pachniał słonawym chłodem, podszytą grozą świeżością, a jednocześnie uspokajał.

Usiadłem na niebieskich drewnianych leżakach ustawionych jeden obok drugiego wzdłuż obu burt i, wpatrując się w lekko rozbujany ocean, zacząłem się zastanawiać nad całą sprawą.

Po prawie sześćdziesięciu latach odzyskaliśmy szczęśliwie kilka nieznanych obrazów z zaginionej kolekcji Milewskiego, namalowanych przez polskich malarzy: Matejkę, Chełmońskiego, Czachórskiego, Podkowińskiego i Gierymskiego. To była sensacja! Znaleźliśmy je na zachodnim wybrzeżu Ameryki, siedemdziesiąt mil na południe od Wielkiego Kanionu. Dzięki pomocy Polskiego Instytutu Naukowego na Manhattanie obrazy zostały poddane wstępnej analizie, co zaowocowało bogatą dokumentacją, jaką zabrałem ze sobą w powrotną podróż do Polski. Odzyskana część obrazów z kolekcji Milewskiego miała być niebawem wysłana do Polski.

Los samej tylko kolekcji był niezmiernie ciekawy, podobnie jak tułaczy los jej właściciela. Po śmierci hrabiego Milewskiego na Istrii część obrazów - o których istnieniu świat nie zdawał sobie sprawy - przeszła przez ręce kilku “właścicieli”, aż wreszcie trafiła do kolekcjonera obrazów, esesmana Otto Kaysera podczas burzliwych wydarzeń drugiej wojny światowej w Chorwacji. W końcu znalazły się w Stanach Zjednoczonych przywiezione tam przez uciekającego przed sprawiedliwością hitlerowca z Ameryki Południowej. Do obrazów był dołączony list hrabiego napisany przed śmiercią do spadkobiercy, w którym to liście szczególną troską otaczał Milewski właśnie obraz “z błaznem”. To musiało mieć związek z tajemniczymi znakami na obrazie. Niestety, list przepadł na dobre. Obraz na szczęście ocalał

Nagle kątem oka dostrzegłem idącą samym środkiem tarasu widokowego dumnym, ale nie pozbawionym gracji krokiem, piękną i wysoką kobietę o rysach twarzy zdradzających brytyjskie pochodzenie. Była to niewiasta o nienagannych manierach w wieku około trzydziestu kilku lat. Ubrana jedynie w zwiewną sukienkę i z falującymi od wiatru blond włosami przypomniała mi pewną dziewczynę z okresu, w którym zaprzyjaźniona grupa archeologów nazywała mnie “redaktorem”* [Chodzi o Babie Lato z tomu Święty relikwiarz.]. Wówczas to podkochiwałem się w owej pannie, chociaż jej rozwaga i inteligencja tak bardzo kłóciły się z wizerunkiem pięknej blondynki. A blondynka krocząca w stylu księżnej Diany po tarasie widokowym największego na świecie statku pasażerskiego odświeżyła w mojej głowie dawne i miłe wspomnienia.

Nieznajoma przeszła za moimi plecami w kierunku rufy, zmagając się z wiatrem, a ja natychmiast poprawiłem się na twardym krzesełku i obejrzałem się za nią niezbyt dyskretnie. Szła zamyślona, może nieco zmartwiona, ale nie patrzyła na nikogo. Odruchowo spojrzałem na jej buty i poczułem rozczarowanie. Ona szła w mokasynach. Tak właśnie - byłem rozczarowany! Gdyby bowiem ta piękna blondynka przeszła pasażem w szpilkach, byłbym skłonny podejrzewać ją o to, że to ona grzebała w mojej szafie pół godziny temu (chociaż zakrawało to na absurd, gdyż na statku znajdowały się setki kobiet chodzących w szpilkach). Ale prawda była taka, że chodziło mi o byle pretekst, aby ją bliżej poznać. Gdyby była podejrzana o włamanie do mojego pokoju, być może odważyłbym się zapytać, kim jest, co mogłoby zaowocować bliższą znajomością.

Blondynka usiadła wreszcie na krzesełku kilkanaście metrów dalej i odruchowo spojrzała na mnie, jakby wyczuła, że ktoś na nią patrzy. A ja skuliwszy się w sobie jak szczeniak natychmiast odwróciłem się do niej plecami. Poczułem rosnące we mnie uczucie wstydu, więc gwałtownie wstałem gotów opuścić taras. I wtedy to zdjęcie z repliką “Stańczyka” wypadło mi z dłoni. Na nic zdały się moje niezdarne machanie rękami w celu złapania fotografii. Porwany przez wiatr kawałek papierowego prostokącika odfrunął ode mnie w kierunku rufy, wykonując po drodze skomplikowane figury na wietrze. A wtedy piękna blondynka zerwała się ze swojego krzesełka z szybkością pantery i cudem złapała wirujące na wietrze zdjęcie zmierzające prosto w atlantycką kipiel.

- Dziękuję pani - wymamrotałem po angielsku, gdy znalazłem się obok niej.

Popatrzyła na zdjęcie z ciekawością i oddała mi je.

- Matejko? - zapytała czystą angielszczyzną.

- Skąd pani wie? - zdumiałem się.

Była nie tylko osobą wygimnastykowaną, ale także inteligentną.

- Studiowałam filologię rosyjską w Cambridge, więc kultura Słowian nie jest mi obca. Znam rosyjskich i polskich malarzy. Jest pan ze Wschodu?

- Z Polski. Z Warszawy. Jest pani niezwykle spostrzegawcza.

Wyciągnęła do mnie białą dłoń zbudowaną z długich i zmysłowych palców.

- Miło mi. Pamela Norman. Jestem pisarką.

To oświadczenie mnie zdumiało. Pisarka! To miało niezwykły posmak i wprawiło mnie, nie wiedzieć czemu, w stan zażenowania. Nie dość, że stałem przed piękną, to jeszcze na dodatek mądrą kobietą.

Popatrzyłem w jej niebieskie oczy, w których dyskretnie kolaborował szafir ze smutkiem.

- Mój londyński wydawca odrzucił moją najlepszą książkę - wyjaśniła zaraz. - Przed chwilą odebrałam od niego wiadomość.

Zrobiło mi się jej żal. A kiedy dostrzegłem gęsią skórkę zdobiącą jej smukłe przedramiona, natychmiast zaproponowałem popołudniową kawę. O dziwo, zgodziła się bez większych oporów, co odebrałem z największą radością i zarazem podejrzliwością, na jaką stać jedynie starego i zdziwaczałego kawalera.

Znalezienie kawiarenki nie było na “Explorer of the Oceans” trudne; problemem był wybór odpowiedniego lokalu. Korzystając ze skomplikowanego planu dotarliśmy wreszcie na VIII poziom i zasiedliśmy w cichej kafejce. Nie było stąd widoku na ocean, a za oszkloną ścianą lokalu spacerowali traktami urządzonymi w stylu amerykańskich ulic pasażerowie, zupełnie jakbyśmy byli na Manhattanie.

Opowiedziałem kobiecie, kim jestem i czym się zajmuję.

- A co pani porabiała w Ameryce? - zapytałem.

- Namawiałam amerykańskiego wydawcę, aby opublikował moje opowiadania. Bez rezultatu.

Smutny uśmiech przeleciał przez twarz Pameli Norman i szybko zniknął.

- O, to interesujące - rzekłem autentycznie zafascynowany osobą tej pięknej i mądrej blondynki, a trochę, aby ją pocieszyć.

Wyglądała na skromną dziewczynę. Widać istnieją na świecie nie zadufani w sobie literaci. Przede wszystkim była Pamela Norman jedną z tych kobiet, w których mężczyzna zakochuje się od pierwszego wejrzenia. Miałem wielką słabość do blondynek i chociaż wiele z nich w moim długim życiu odprawiło mnie z kwitkiem, to jednak rozsądek wciąż przegrywał z sympatią, jaką do nich żywiłem.

- Czy można wiedzieć, w jakiej dziedzinie literatury pani specjalizuje się?

- A jeśli panu powiem, to czy on w drodze rewanżu zdradzi mi swoją tajemnicę?

- Powiem pani wszystko, jeśli pani zdradzi swoje pisarskie plany.

- Piszę o historyku sztuki, kobiecie, która wpada na trop wielkiej zagadki związanej z historią Anglii. Mam plany napisania kilku odcinków dla BBC, ale najpierw muszę znaleźć wydawcę opowiadań.

W rewanżu opowiedziałem jej o przygodzie, która wypełniła ostatni tydzień mojego pobytu na amerykańskiej ziemi. O gangu motorowym pod nazwą “Jeźdźcy Piekieł”, którego przywódca Ted Karsey był synem byłego esesmana Otto Kaysera. Ten hitlerowski oficer w czasie drugiej wojny światowej zagrabił wiele obrazów z obszaru Półwyspu Bałkańskiego; jego łupem padło kilkanaście cennych obrazów francuskich impresjonistów, ale także kilka innych pochodzących z zaginionej kolekcji hrabiego Korwin-Milewskiego. Po wojnie były esesman uciekł do Urugwaju, a stamtąd do Stanów Zjednoczonych. Żył ze sprzedaży zrabowanych w Europie kosztowności i obrazów. Pomagał mu w tym niemiecki wspólnik, młody porucznik Abwehry Martin Schmidt, który przy pomocy zawodowego płetwonurka o nazwisku Kurt Steinbeck wyłowił z jeziora Toplitz zatopioną przed końcem wojny skrzynię z dziełami sztuki. Potem ów płetwonurek został zamordowany przez Schmidta. Kayser siedział w Ameryce Południowej , a Schmidt wysyłał mu partiami złoto, biżuterię oraz obrazy. Były to nierzadko cenne dzieła, między innymi płótna van Gogha czy Maneta. Ostatecznie doszło do spotkania Schmidta z Kayserem na amerykańskiej ziemi w Bisbee w stanie Arizona. Schmidt zorientował się bowiem, że Kayser przysyłał mu nędzne grosze z anonimowych sprzedaży cennych obrazów. A sprzedawał płótna, które dzisiaj warte są dziesiątki milionów dolarów. Polskich płócien Kayser nie ruszał z uwagi na to, że nie były według niego tak cenne, zaś obraz z “błaznem” stanowił nawet zagadkę, co wynikało z treści listu napisanego przez Milewskiego tuż przed śmiercią. List zachował przezornie Schmidt, jako swego rodzaju zabezpieczenie, ale na nic to się zdało. Kayser zabił wspólnika, zabrał list i przeprowadził się do Yumy, gdzie spędził resztę swojego nędznego życia. Nigdy się nie dowiedział, że obraz zawierał zaszyfrowaną wiadomość.

Nie tak dawno Kayser chciał sprzedać w Los Angeles ostatni cenny obraz, a mianowicie płótno Rembrandta. To naprowadziło szczęśliwie na jego trop Agencję Wiesenthala. Wcześniej jego syn, późniejszy przywódca gangu “Jeźdźcy Piekieł”, uciekł z domu zabierając ze sobą kilka obrazów, w tym ten z “błaznem”. Ostatnio po wielu dniach tropienia “Jeźdźców Piekieł” oraz Kaysera przez FBI, Agencję Wiesenthala i nasz departament, po przemierzeniu kilku tysięcy mil ze Wschodu na Zachód Stanów Zjednoczonych - udało nam się wreszcie odzyskać obrazy. Można rzec: pełny sukces.

Jednak “amerykańska przygoda”, mimo że dobiegła końca, miała i swoją tajemnicę. Była nią osoba kulejącego na lewą nogę mężczyzny o pseudonimie Black, który wynajął w Ameryce detektywa, ale i sam brał czynny udział w poszukiwaniach obrazu z “błaznem”. Ów Black był Niemcem posługującym się paszportem i kartami kredytowymi innego Niemca, handlowca Klausa Vollera, który po dziś dzień nie odnalazł się. Black był ucharakteryzowany na niego i naśladował nawet jego komiczny akcent. Kim był naprawdę Black? Skąd wiedział o “Stańczyku” i poznał esesmańską przeszłość Kaysera? A musiał o tym wiedzieć, skoro sprawdzał gestapowski tatuaż pod pachą napotkanych na swojej drodze antykwariuszy. Tak, Black to była jedna wielka niewiadoma. I pomyśleć, że podczas lotu do Nowego Jorku siedziałem obok niego, nie przeczuwając, że później ten sam osobnik będzie naszym rywalem w poszukiwaniach, a nawet moim niedoszłym mordercą. Wpadając w przepaść Wielkiego Kanionu podczas próby ucieczki zabrał Black swoją tajemnicę do grobu.

Podałem Pameli Norman zdjęcie repliki “Stańczyka”.

- To po ten obraz przyjechał Black do Stanów Zjednoczonych - wyjaśniłem.

Pamela Norman spojrzała na zdjęcie z autentyczną ciekawością, jakby po raz pierwszy widziała tę fotografię. Stańczyk siedział w fotelu, zgarbiony, a palce miał zaplecione na podbrzuszu. I jeszcze ten przesmutny wzrok wpatrujący się w blat stołu, tam gdzie znajdowała się gruba księga.

- Smutny niczym Hamlet - powiedziała.

- Patrzy na leżącą na stole księgę - dodałem. - Ale ma pani słuszność. Stańczyk na tym obrazie przybrał maskę kojarzącą się z Hamletem. Mniej przypomina oryginalnego Stańczyka. Czy to możliwe, aby hrabia Milewski zasugerował Mistrzowi owo “hamletowskie spojrzenie”?

Przez chwilę zapanowała cisza.

- Czy zna pani Władysława Czachórskiego, malarza najbardziej zżytego z Milewskim?

- Czachórski? Chyba nie.

- Z nim hrabia utrzymywał najbardziej zażyłe stosunki. I to on namalował w roku 1876 portret Ignacego Korwin-Milewskiego w mundurze kawalera maltańskiego. Ten obraz również odnaleźliśmy w Ameryce, gdyż do tej pory dysponowaliśmy w Polsce wyłącznie fotografią tego portretu. Później hrabia nabył kilka innych płócien Czachórskiego, między innymi “Aktorów przed Hamletem” i “Autoportret artysty w kostiumie Hamleta”. Być może miał Milewski jakąś słabość do Hamleta. Londyn odwiedzał równie często co Paryż, Monachium, Hamburg, Wilno czy Rzym. Być może “hamletowskie spojrzenie” Stańczyka to jakiś trop związany z Anglią?

- Może - rzekła tajemniczo Pamela Norman. - Błazen patrzy na księgę, to prawda. Ale co to za księga? To może znaczyć coś, a zarazem nic.

- Księga może być kluczem do rozwiązania tajemnicy? Obraz nie jest w najlepszym stanie, więc i zdjęcie nie pokazuje wszystkich szczegółów. W kajucie mam jednak inne zdjęcia. Na oprawie księgi można dostrzec słabo widoczne tajemnicze znaki domalowane prawdopodobnie przez Milewskiego. Jeśli zechciałaby się pani spotkać ze mną jeszcze raz, chętnie przyniosę te zdjęcia.

- Za dwie godziny w “Nice Bar” na XII poziomie - zgodziła się chętnie. - Wypijemy po filiżance herbaty.

- Do piątej.

 

Na pół godziny przed wyznaczonym spotkaniem zabrałem teczkę z dokumentacją i opuściłem pokój.

Na XII poziomie pasaż przypominał jakąś amerykańską ulicę pełną sklepów, barów i restauracji oraz rozgadanych spacerowiczów; brakowało jedynie drapaczy chmur i samochodów. Kierowałem się w stronę “Nice Bar” i przechodziłem obok dużego marketu, gdy mój wzrok natrafił na ubraną w czarny żakiet i kremowe luźne spodnie Pamelę Norman. Długie włosy spięła w koński ogon i poprawiła ostrość makijażu. Nadal była tą samą piękną kobietą, może nieco odmienioną przez nowy strój, ale coś było w jej twarzy innego, obcego, co kłóciło się z poprzednim wizerunkiem kobiety łagodnej i zarazem wzniosłej.

Pamela Norman była zdenerwowana. Co chwila rozglądała się uważnie na wszystkie strony, jakby obawiała się nadejścia nieproszonego gościa. Czy tą osobą byłem ja?

Stała na rogu skrzyżowania i mówiła do kogoś znajdującego się w głębi zaułku za marketem. Niestety, z tego miejsca nie mogłem dostrzec jej rozmówcy. Dlatego też nie namyślając się dłużej dałem nura do olbrzymiego sklepu i szybko przeszedłem na jego drugi koniec. Dyskretnie odchyliłem zwisającą z góry tekturową reklamę napoju gazowanego i popatrzyłem przez szybę na zewnątrz. Za rogiem marketu, dwa skrzyżowania przed “Nice Bar”, Pamela Norman rozmawiała z jakimś młodym mężczyzną w wieku trzydziestu kilku lat, ubranym w zamszową marynarkę w kolorze irchy. Młody człowiek był szczupłym mężczyzną z kilkudniowym zarostem kontrastującym niezdrowo z kredowej barwy cerą. Wpatrzony w nią prosił o coś błagalnym tonem. Ta milcząco kręciła tylko głową na znak protestu. Mężczyzna zapalił papierosa. Pamela Norman natychmiast zwróciła mu uwagę, że nie może tutaj palić, więc ten zgasił niedopałek w paczce papierosów. A potem machnął zrezygnowany ręką i wyciągnąwszy opakowanie gumy do żucia odszedł w kierunku wind, którymi wjechałem na ten poziom. Pamela stała przez chwilę nieruchomo i zamyślona odprowadzała go wzrokiem. Jednak zaraz ruszyła w kierunku baru, w którym się umówiliśmy.

I kiedy zawróciłem do wyjścia, a właściwie gdy mijałem kasy, mój wzrok natrafił na rząd monitorów ustawionych nad głową kasjerki. Na jednym z nich dostrzegłem najpierw siebie w stroju żeglarskim (taki strój obowiązywał w niektórych lokalach na statku). Ale coś kazało mi spojrzeć na inny monitor, który pokazywał kolejny zakamarek marketu. Jakież było moje osłupienie, gdy dostrzegłem na nim utykającego na lewą nogę osobnika. Nie widziałem jego twarzy, gdyż ten skradał się między regałami i był odwrócony plecami do obiektywu kamery. Był to jednak mężczyzna mojego wzrostu i raczej solidnej postury. Ale przede wszystkim ten człowiek kulał.

- Black! - wyrwało mi się, a w tym czasie osobnik zniknął już z monitora.

- Że co, proszę? - zapytała kasjerka i popatrzyła na mnie zdziwiona.

Nie odpowiedziałem jej. Zaszokowany odkryciem ruszyłem z powrotem w głąb sklepu, zaglądając we wszystkie możliwe zakamarki i przestrzenie między regałami, uważnie obserwując wszystkich klientów.

“Czyżby Black nie zginął nad Wielkim Kanionem?” - myślałem w gorączkowym podnieceniu. “Ale jakim cudem wyszedł cało z upadku w przepaść? Nie, to niemożliwe. A może kulejący mężczyzna na monitorze jest zupełnie kimś innym? Tylko gdzie on się podział?”

Kuśtykającego mężczyzny nigdzie nie było w sklepie. Wyparował.

Stanąłem w zacienionym miejscu, w którym - jak mi się zdawało - ujrzałem go na jednym z monitorów. Tak, to musiało być tutaj. Dokąd poszedł? Jeśli to Black, pewnie zorientował się, że go zauważyłem i gdzieś się ukrył.

I wtedy dojrzałem zielone drzwi z napisem: “Staff only” prowadzące na zaplecze.

Nacisnąłem klamkę i wszedłem do tonącego w mroku korytarza. Zrobiłem kilka kroków, nasłuchując jakichkolwiek dźwięków, szmerów czy ludzkiego oddechu. Cisza. Jedynie delikatny, stłumiony szum klimatyzatora dochodził z góry. Oczy szybko przyzwyczaiły się do mroku. Pierwsze drzwi po prawej stronie były zamknięte, dopiero przez lekko uchylone następne drzwi światło wydostawało się na korytarz, układając się na podłodze w ostry trójkąt.

Podszedłem do tych drzwi i ostrożnie zajrzałem do środka. Był to mały pokój o białych ścianach, z czarnymi jak smoła regałem, fotelem i biurkiem z komputerem. W środku nie było nikogo.

Już miałem zawrócić, gdy usłyszałem za sobą jakiś szmer. Nie zdążyłem się już odwrócić. Poczułem z tyłu głowy ostry ból, a moja czaszka dosłownie w jednym ułamku sekundy eksplodowała na miliony złocistych, iskrzących odłamków.

Upadłem na podłogę straciwszy przytomność.

 

Kiedy się ocknąłem z potwornym bólem głowy, stwierdziłem, że teczka z dokumentami i zdjęciami repliki “Stańczyka” zniknęła.

- Gdzie teczka? - przerażony zapytałem stojącego nade mną Murzyna w białym uniformie, zapewne pracownika marketu. W pierwszej chwili można go było wziąć za ducha. - Teczka zniknęła!

- Nie widzę żadnej teczki, sir - odpowiedział grzecznie i pomógł mi wstać.

- Przecież mówię, że zniknęła, więc nie może jej pan widzieć - gderałem.

- Nic panu nie jest? A w ogóle jak pan tu wszedł?

- Przez drzwi - odpowiedziałem zbolałym głosem. - Tak jak ten kulejący mężczyzna mojego wzrostu. Nie widział go pan?

- Nikogo nie widziałem, sir. Może wezwać lekarza?

Szybko się ulotniłem, tłumacząc Murzynowi, że szukałem toalety, a lekarz mi niepotrzebny. I chociaż opuszczałem market z poczuciem porażki, to absolutna pewność obecności Blacka na pokładzie tego statku podziałała niczym amoniak podany nieprzytomnemu.

Udałem się do “Nice Bar”.

Pamela Norman siedziała na wysokim krzesełku przy drewnianym barku obok niedużej fontanny. Raczyła się jakimś egzotycznym drinkiem, a obok stała pusta filiżanka po herbacie. Nie muszę dodawać, że wyglądała uroczo, a zmysłowa woń dobrych gatunkowo perfum podkreślała niezwykłość i subtelność tej kobiety. Nie okazywała przy tym cienia zniecierpliwienia moim spóźnieniem, a przecież nasz “five o’clock” już dawno minął.

- Najmocniej panią przepraszam, ale zdarzył się wypadek - wymamrotałem.

I opowiedziałem jej o zdarzeniu w markecie.

- Kulejący mężczyzna? - nie mogła się nadziwić, gdy skończyłem relację, a kelner podał mi herbatę. - Black? To fantastyczne! W sam raz na temat do książki.

- Być może, ale ten Black to niebezpieczny człowiek. Kilka razy uniknąłem w Ameryce śmierci z jego ręki. Proszę sobie wyobrazić, że widziałem, jak jego samochód spadał w głąb Wielkiego Kanionu. Ale on żyje! To niewiarygodne.

Pamela popatrzyła na mnie z opiekuńczym wyrazem twarzy, po czym jej palce dotknęły zlepionych przez zakrzepłą krew włosów na mojej głowie. Ten dotyk miał w sobie uzdrowicielską moc najdoskonalszego balsamu na świecie.

- Pan jest ranny - wzdrygnęła się.

- Wie pani, wstrząśnięcie mózgu to moja specjalność.

Chyba rozbawiłem ją tym żartem, będącym trawestacją znanego powiedzenia detektywa Philipa Marlowe’a* [Bohatera wielu powieści i opowiadań słynnego pisarza amerykańskiego Raymonda Chandlera.], który zwykł mawiać: “Kłopoty to moja specjalność”.

- A zatem Black zabrał teczkę - przerwałem kłopotliwą ciszę. - Nie mogę pokazać pani zdjęć repliki. No cóż... przynajmniej wiemy, że ten drań żyje. Musiał w jakiś sposób upozorować swoją śmierć nad Wielkim Kanionem. To niezwykle sprytny i niebezpieczny morderca. Ostrzegam panią.

- Mów mi Pamela - szepnęła nieoczekiwanie.

- To...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin