Przemienienie - Twardoch Szczepan.pdf

(1153 KB) Pobierz
455431124 UNPDF
Szczepan Twardoch
PRZEMIENIENIE
Wydawnictwo Dębogóra.
Copyright by Wydawnictwo Dębogóra Szczepan Twardoch, 2008
Redakcja: Joanna MikaRedakcja techniczna: Agnieszka Bryś
ISBN 978-83-88482-99-1
Oci mamę po otcicha ylasypo matkachalejsme napul sirotcia napul deti vsechhleddmejmena
na nahrobcichajinych pamdtkdchmy bezprizomi my umisteniv betonoyych internatech
Jaromir Nohavica"Svatky slunovratu"
Wydawnictwo Dębogóraul.
Dąbrówki 762-006 Dębogóradystrybucja: klubkkk.
com.pl.
PROLOG
Niezła chata, nie?
powiedział gruby facet w lateksowych rękawiczkach, rozglądając się po mieszkaniu.
Się dorabiają namoherowych rentach, katabasy.
Zawrzyj mordę,Bańczyk warknął komisarz.
Niechce mi się słuchać twojego esbeckiego pierdolenia.
Jest śledztwo, trup z dziurą w głowie, niska na podłodze i narzędziezbrodni.
Szukaj odcisków, a nie pierdolmi tu Urbanem,dobra?
Bańczykmruknął coś pod adresem wyszczekanego gnojka, alewziął się do roboty.
Komisarz Świetliknie cieszył się popularnością ani wśród kolegów, ani wśród podwładnych, bo, jak
sammówił, nie znosił milicyjnej mentalności.
KomisarzŚwietlik byłnowoczesnym policjantem.
To nie przysparzało mu przyjaciół.
Komisarz nie obawiałsięjednak o swoją pozycję.
Był od nichwszystkich lepiejwykształcony, miał dobre układy z pismakamii mocne plecy w
komendzie, a nawet,dzięki koledze z roku,w ministerstwie.
Niefikną mu.
Trup należał do świętej pamięci księdza Piotra Ponińskiego.
Komisarz Świetlik czytywał czasem "Tygodnik", więc kojarzyłnazwisko.
Młody, inteligentny, habilitacjaw drodze.
Poglądy,jak na kapłana, często kontrowersyjne, z tymi moherami to Bańczyk nie trafił, bo padre
dyrektor prędzej zjadłby własne okulary,niż wpuścił takiego księdza jak Poniński do swojego radia.
Tak się dobrze zapowiadał, a teraz już sienie zapowiada.
Poli.
cjant wyciągnął z kieszeni lateksowe rękawiczki, naciągnął je nadłonie i przystąpił do wstępnych
oględzin.
Trup siedział na fotelu; stopy równospoczywały na podłodze,głowa była odchylona do tyłu,
usta otwarte.
Świetlik spojrzał napistolet i łuskę dziura miała średnicę 7,62 milimetra.
Pistoletleżał obok fotela, takjakby po strzale wypadł z ręki księdza.
Świetlik mógłby sięzałożyć,że na spluwie będą odciski Ponińskiego, ale jakoś nie był przekonany
do samobójczego charakterutej śmierci.
No bo kto, chcąc się zabić, strzela sobie dokładniewśrodek czoła,jakby chciał pistoletem
namalować indyjską tilakę?
Z drugiej strony, jeśli ktoś chciałupozorować samobójstwo,dlaczego zrobił to tak głupio?
Byle dureń przecież księdza nie zabija ot taksobie.
Rabunkowe tło jest wykluczone, na biurku stoibiały mac, wyglądający na dobrekilka tysięcy, ksiądz
ma naprzegubie ostentacyjnie drogi zegarek, longines de ville, w szufladzie Bańczyk znalazł
portfel, w nim tysiąc złotych.
Trzeba mupatrzeć na ręce, żebyniezwinął.
Zbrodnia kochanków mogłaby tobyć, owszem, ale jakipedzio-kochanek nosiw Polsce taki
śliczny,srebrzysty walther bez żadnych numerów?
Policyjny nos podpowiadał Świetlikowi, żew bazie danych tej giwery nie będzie.
Klasyczny"czyścioch", wyniesiony w częściach z fabryki,rzecz nijaknie pasująca do zbrodni w
afekcie.
Broń profesjonalisty.
Obszukał trupa w poszukiwaniu komórki i innych drobiazgów.
Telefonu nie znalazł, w kieszeni marynarki wymacał za toniewielki, podłużny kształt, który okazał
się cyfrowymdyktafonem Sony.
Świetliknacisnął przycisk "on" inic się nie stało,jakby urządzeniemiało całkowicie wyczerpane
baterie.
Dreszczpodniecenia przebiegł komisarzowi poplecach.
Czyżby ksiądzPoniński nagrałwłasną śmierć?
Co tammacie, panie komisarzu?
Dyktafonik, co?
zapytał Bańczyk, przyglądając sięsrebrnemu pudełku w pokrytej lateksemdłoni przełożonego.
Gówno warknął Świetlik, bo nie znosił starego techni
ka, schował dyktafon do plastikowej torebki, wstał, zebrał swojerzeczy.
Nadziewiętnastą chcę mieć raport zakomenderował.
Na dziewiętnastą jutro czy w poniedziałek?
zapytałdrugi technik,do tejpory zajęty omiataniemtafli lustra miotełką.
Na dziewiętnastą dzisiaj, Orządała.
Cały dzień przedwami.
I od razu mówię, chuj mnieobchodzi waszażona i dziecko.
Zrozumiano?
rzucił i wyszedł.
Po drodzena komendę wstąpił do kiosku i kupiłbaterie.
W firmie przywitał się z portierem, wspiął poschodach, zamknąłw swoim pokojui nacisnął "play".
Piotr Poniński patrzył przez okno nabłyszczący po deszczubruk ulicy Świętego Jana i czuł,
jak z każdym oddechem opuszczają go resztkiwiary.
Upozował się przy parapecie, jakdandysz romantycznej ryciny łokiećo ścianę,skrońwsparta na dłoni
i przyglądał się, jak przechodnie wysypują się na drogę spodmarkiz i z knajpianych przedsionków,
gdzie schowali się przedulewą.
Strząsają krople wody z parasoli i wracają do swoichpieszych podróży.
Parowały granitowe kostki, mokrei rozgrzaneupałem.
Deszcz wracał, skąd przyszedł, w niebo.
Biurko Ponińskiego przemówiło.
Dźwięk był stłumiony przezkolumny książek, o porcelanę spodka i filiżanki zadzwoniłałyżeczka, a
cały mebel, potężny, mieszczańsko poważny istuletni, rezonowałjak pudłokontrabasu: to wibrowała
leżąca na blaciekomórka.
Ksiądzpodniósł drgający aparat i wpatrywałsię przezchwilę w wyświetlacz.
Odebrał.
Tak.
Proszę przyjśćdo redakcji, jestem sam odpowiedział spokojnie, chociaż wnętrzności natychmiast
ścisnęła mużelazna łapa.
Odłożyłtelefon, wrócił na miejsce przyoknie; na ulicy panowałjuż zwykłyo tej porze ruch.
Uspokoił się, opanował podniecenie.
9.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin