Bóg jest tancerzem i tańcem
JAK NA NOWO INTERPRETOWAĆ PRAWDY CHRZEŚCIJAŃSKIERozmowa z o. W. Jagerem
Twierdzi Ojciec, że teologia chrześcijańska niechętnym okiem patrzy na mistykę. Skąd ta niechęć?
Podstawą mistyki jest doświadczenie jedności, w którym znikają granice pomiędzy Bogiem a światem. Teologia chrześcijańska natomiast zasadza się na fundamentalnym dualizmie Boga i świata. Wedle teistycznego wyobrażenia Bóg to osoba istniejąca sama dla siebie poza światem. Stworzył on świat jako oddzielony od siebie byt i rządzi nim z zewnątrz. Świat ze swej strony, jako stworzenie oddzielone od Boga, ma możliwość zajęcia postawy wobec swego Stwórcy. Człowiek również ma taką możliwość, i ponosi odpowiedzialność za to, jak się do Stwórcy odniesie. Człowiek jednak popełnił grzech, dlatego świat jest światem upadłym. Świat i Bóg są różni nie tylko w swym bycie, ale także w jakości. Świat potrzebuje zbawienia. Może ono przyjść tylko z zewnątrz – od Boga. Bóg musi podjąć inicjatywę, by zlikwidować przepaść, która otworzyła się między nim a człowiekiem. I czyni to, wysyłając na świat wybawcę i odkupiciela, preegzystentnego, równego mu zbawiciela, który przychodzi na świat jako Bóg, staje się człowiekiem i dzięki ofierze zbawia ludzkość. Krew Chrystusa, jego śmierć na krzyżu – jak chce teologia chrześcijańska — ustanawiają pojednanie pomiędzy Bogiem a upadłym światem. Niełatwo tę teologię przekazać dzisiejszemu człowiekowi.
Ale tu potocznym rozumieniu trzymamy się jej. Skąd ten upór?
Wynika on ze struktury ludzkiego ducha. Dzisiaj wiemy, że nie przyjmujemy w siebie świata w sposób neutralny, lecz kreujemy go odpowiednio do poznawczych możliwości naszego mózgu. Wiemy, że poza nami nie ma ani barw, ani dźwięków, są wyłącznie drgania. To nasz mózg konstruuje z nich określony świat. A mózg wielorybów i delfinów wytwarza jakiś’ zupełnie inny obraz świata. Nie ma w rzeczywistości archimedesowego punktu, z którego można by obserwować świat takim, jakim on jest rzeczywiście. Obserwator jest zawsze współuczestnikiem. A skoro tak, to musimy zapytać, jak wyglądają nasze możliwości poznawcze. I jeśli postawimy takie pytanie, stwierdzimy, że nasze ratio zostało skonstruowane dualistycznie. Poznajemy, rozróżniając, wyznaczając granice, definiując. Według Arystotelesa wtedy mamy wiedzę o jakimś przedmiocie, kiedy potrafimy podać, czym się on różni od innego przedmiotu tego samego gatunku. Tę dualistyczną strukturę naszych możliwości poznawczych przenosimy na rzeczywistość. Wierzymy, że rzeczywistość jest także zorganizowana dualistycznie, ponieważ nasze ratio nie zna innego do niej dostępu. Podkreślam: Nasze ratio, albowiem zarówno nasze uczucia, jak i mistyczne doświadczenia otwierają przed nami zupełnie inne doświadczenie rzeczywistości.
Jeśli nasze ratio tak wyobcowuje rzeczywistość, a teologia jest zajęciem racjonalnym, to czy mistyka nie zrobiłaby lepiej, rezygnując z teologii?
Religia opiera się na dwóch filarach – mistyce i teologii. Jeśli brak jednego, to brak również drugiego. Trzeba tylko pamiętać, że teologia nie odgrywa żadnej roli w doświadczeniu jako takim. Rozpoczyna się ona tam, gdzie kończy się doświadczenie. Wychodzi z doświadczenia i powinna do niego prowadzić na powrót. Mistyka wydaje mi się być ratunkiem dla teologii. Pod wrażeniem mistycznego przeżycia w kościele w Vosa Nova Tomasz z Akwinu u kresu swego życia powiedział: „Wszystko, co napisałem, wydaje mi się słomą w porównaniu z tym, co zobaczyłem i co mi zostało objawione”. A więc z mistycznego doświadczenia rzeczywistości wyrasta inne widzenie religii i tym samym inna teologia.
Jakiego rodzaju religia i teologia miałyby to być?
Pewien inteligentny człowiek powiedział mi kiedyś, że „Religia jest trickiem genów”. Podchodzę do tego zdania bardzo poważnie i sądzę, że nie dyskredytuje ono bynajmniej religii. Przeciwnie. Jeśli jakiś gatunek osiągnął poziom, na którym może stawiać pytania o swoje pochodzenie, swoją przyszłość i sens, to wtedy jest rzeczą zupełnie, naturalną, że rozwinął zdolności, które mu pomagają w znalezieniu odpowiedzi na te pytania. Rezultatem jest religia. Przez wieki wypełniała ona znakomicie swoje zadanie i czyni to jeszcze dzisiaj. Religia należy do ewolucji. Jeżeli dzisiaj doszliśmy do punktu, w którym udzielane przez nią odpowiedzi już nie wystarczają, to znaczy, że ewolucja poszła dalej. I teraz musi powstać jakaś nowa lub zmodyfikowana umiejętność, która pozwoli człowiekowi zrozumieć samego siebie. Religia rozwija się dalej wraz z człowiekiem. Temu stara się zadość uczynić teologia ewolucyjna. Punktem wyjścia dla niej jest rozwój życia. Wszystko, co się dzieje, rozumie ona jako potężny ewolucyjny proces jednego wszechobejmującego życia. Wszędzie widzi ciągłe pojawianie się i znikanie. „W każdej chwili świat rodzi się na nowo” – powiada mistyka. Wychodzi z założenia, że to permanentne nowe stwarzanie nie jest dokonywane przez jakiegoś stojącego poza ewolucją stwórcę, lecz dokonuje się z samej ewolucji idącej za swoim własnym impulsem. I stąd Bóg z perspektywy mistycznej lub teologii ewolucyjnej nie jest działającym z zewnątrz inicjatorem ewolucji, lecz ewolucja to samorozwijający się Bóg.
Skoro Bóg jest ewolucją, czy wtedy w ogóle ma jeszcze sens mówienie o Bogu?
Nie możemy zrezygnować z tego słowa. Jednakże powinniśmy zawsze mówić wyraźnie, jak je rozumiemy, ponieważ potocznie wiąże się je z tradycyjnym teistycznym wyobrażeniem zaświatowej osobowej mocy. Dlatego mówiąc o tym, co rozumiem przez słowo Bóg, wolę raczej określenie Pierwsza Rzeczywistość. Zen mówi o Pustce, hinduizm o Brahmanie, Mistrz Eckhart o Boskości, Jan Tauler o Ostatecznej Przyczynie. Zawsze chodzi o to, o czym właściwie niczego nie można powiedzieć. O pojęcie bez dającej się określić treści, pojęcie, które jest tak odmienne od wszystkich innych pojęć, że Eckhart powiedział: „Bóg i Boskość tak dalece się od siebie różnią jak niebo i ziemia” (Kazanie 26).
W swoich książkach Ojciec często obok pojęcia Bóg używa również pojęcia życie.
Życie jest właściwym pojęciem na oznaczenie rzeczywistości, którą nazywamy Bogiem. Życie, tak jak Bóg, wymyka się nam i jest nieuchwytne. Nie wiemy, skąd pochodzi ani dokąd zmierza. Życie jest wszędzie i nigdzie. Ukazuje się w każdej pojedynczej żywej istocie, ale jest też zawsze czymś’ więcej niż żywa istota. Tak samo jest z Pierwszą Rzeczywistością. Istnieje, ale uchwytna jest tylko w postaci, którą sobie nada. Ona sama jest pustką, która potrzebuje formy, ażeby się zjawić. Bez pustki nie mogłaby istnieć żadna forma, bo forma jest zawsze formą pustki. Dokładnie tak samo jest z życiem. Życie jest w każdej żywej istocie, albowiem bez życia żywa istota nie byłaby żywą istotą. Ale życie nie wyczerpuje się nigdy w określonej żywej istocie. Jest zawsze większe niż pojedyncza żywa istota. Przychodzi i odchodzi wraz z nią, pozostaje jednak nieuchwytne.
Czy dobrze rozumiem, że dla Ojca „życie” i „Bóg” to dwa określenia Pierwszej Rzeczywistości?
Tak, o ile pod pojęciem życie rozumie się tę wielką, przenikającą wszystkie istoty, napędzającą wszystko, nieuchwytną energię jedni. Tę siłę mogę nazwać życiem Boga. Można ją za Jeanem E. Charonem, francuskim noblistą, nazwać miłością – jednak nie miłością osobową, lecz miłością rozumianą jako absolutna otwartość na wszystko i na każde. W tym sensie miłość jest zasadą strukturalną ewolucji – gotowością atomu do związania się z innym atomem w molekułę, gotowością molekuł do utworzenia wspólnie komórki i gotowością komórek do stania się większym organizmem. Tę gotowość do samotranscendencji widać wszędzie w kosmosie. Ona jest właściwie napędową siłą życia i ewolucji. Tylko ten, kto chce zachować swoją tożsamość i jednocześnie potrafi wyjść poza siebie, ma w ewolucji szansę przeżycia.
Klasyczna teoria ewolucji powiada jednak, że nie miłość jest motorem ewolucji, lecz zasada, według której silniejszy zwycięża: „Survival of the fittest”.
Nie zawsze tak jest. Dzisiaj wiemy, że w ewolucji chodzi nie tylko o siłę, lecz także o umiejętność dostosowania się i współpracy. Przetrwał nie tylko ten z największą szczęką i najbardziej trującym jadem. Przetrwały także biotopy – żywe systemy, które w sposób doskonały ze sobą harmonizują i jednocześnie mają zdolność otwarcia się oraz transcendencji. Natomiast zamknięte w sobie systemy giną, jak widać na przykładzie chorób nowotworowych oraz rodzin kazirodczych.
Bóg życie, miłość, ewolucja — cztery nazwy tej samej rzeczywistości?
Tak. Boga nie da się oddzielić od ewolucji. Bóg jest przychodzeniem i odchodzeniem. Bóg jest narodzinami i umieraniem. Jest tancerzem, który tańczy ewolucję. Tancerz bez tańca nie ma sensu – i tańca bez tancerza też nie sposób sobie wyobrazić. Bóg i ewolucja współprzynależą do siebie. Jedno jest nie do pomyślenia bez drugiego. Weźmy przykład symfonii: Kosmos jest symfonią i to, co nazywamy Bogiem, rozbrzmiewa jako ta symfonia. Każde miejsce, każda chwila, każda istota jest pewną określoną nutą nieodzowną ze względu na całość, nawet, jeśli w następnej chwili zastąpi ją inna nuta. Wszystkie nuty tworzą całość, wszystkie nuty są całością – a tym, co tworzy całość całości, jest Bóg, który rozbrzmiewa jako ta całość.
Brzmi to jak nowe sformułowanie chrześcijańskiej idei wcielenia: Bóg wciela się jako kosmiczna symfonia.
Bóg wciela się w kosmosie. On i jego wcielenie nierozerwalnie się ze sobą wiążą. On nie jest w swoim wcieleniu, lecz manifestuje się jako wcielenie. W drzewie objawia się jako drzewo, w zwierzęciu jako zwierzę, w człowieku jako człowiek i w aniele jako anioł. Nie są to, więc istoty, obok których istniałby jeszcze jakiś Bóg niejako wślizgujący się w nie. On jest każdą z tych pojedynczych istot – i jednocześnie nie jest też nimi, ponieważ w żadnej z nich się nie wyczerpuje, lecz zawsze jest też wszystkimi innymi. Właśnie to doświadczenie czyni mistyk. Poznaje kosmos jako brzemienną sensem manifestację Boga, podczas gdy niektórzy ludzie zachowują się wobec kosmosu jak analfabeci wobec wiersza. Liczą poszczególne znaki i słowa, ale nie są w stanie zrozumieć sensu, który całemu wierszowi nadaje formę.
Jeśli przyjmiemy, że kosmos jest manifestacją Boga, to Biblia jako pojedyncze świadectwo jego objawienia byłaby przeżytkiem.
Nie historyczna zawartość świętych ksiąg – Biblii, Koranu czy Upaniszad – ma znaczenie, lecz ich zbawczy charakter; a ten wychodzi poza wymiar czysto historyczny. Jeżeli zbyt wiele uwagi poświęcimy interpretacji historycznej, zagubimy ów zbawczy charakter. Nowy Testament składa się przecież nie tylko z Ewangelii. Ma wielu autorów i każdy z nich wniósł do Pisma jakieś zbawcze doświadczenia i wypowiedzi. Te wypowiedzi są decydujące – wszystko jedno, czy pochodzą spod pióra Pawła czy autora Ewangelii Janowej. Objawienie pochodzi z mistycznego doświadczenia Boga. Dopiero potem zostaje ujęte w słowa. Święte pisma są interpretacjami mistycznego doświadczenia jedności. Dla mnie Ewangelia Jana, apokryficzna Ewangelia Tomasza i Ewangelia Łukasza są jednakowo ważne. One pokazują nam, jak wieloraka była wiara chrześcijańska, zanim została wciśnięta w gorset pewnego systemu.
Jak zatem, zdaniem Ojca, należy czytać Biblię?
Jak każda święta księga, Biblia dopuszcza cały szereg różnych sposobów lektury. Można czytać ją fundamentalistycznie, można czytać ją moralistycznie, można czytać ją psychologicznie lub można czytać ją na płaszczyźnie duchowej, tzn. ze względu na jej zawartość zbawczą. Pierwsze wspólnoty tak właśnie czyniły. Dlatego już w Nowym Testamencie mamy różne teologie wspólnotowe. A gdy uwzględnimy ponadto ewangelie apokryficzne, liczba ta jeszcze wzrośnie.
I ten ostatni sposób lektury jest przez Ojca preferowany?
W każdym razie uważam za mało sensowne wkładanie przesadnie dużo uczonej dociekliwości w kwestie historyczne. Liczy się wypowiedź zbawcza. Kto czyta Upaniszady, ten nie pyta, czy prawdziwa jest ich treść lub, kto ją spisał. W nich głosi się zbawienie na zupełnie innej płaszczyźnie.
Jak zatem powinno się traktować opowieści o cudach Jezusa?
Uważam za prawdopodobne, że Jezus był także uzdrowicielem, ale w tym nie wyczerpuje się oczywiście jego znaczenie. W każdych czasach żyli ludzie, którzy uzdrawiali. Jak pokazuje przykład uzdrowień duchowych, również dziś spotyka się uzdrowicieli, którzy potrafią przez nałożenie rąk uaktywnić w ludziach ozdrowieńcze energie. Ale właściwie to nie jest ważne, czy Jezus był takim człowiekiem czy nie. Jego znaczenie leży dużo głębiej.
A jak Ojciec podchodzi do wspomnianego na wstępie naszej rozmowy chrześcijańskiego dogmatu, że Jezus jest Synem Bożym, który dla zbawienia ludzi umarł odkupieńczą śmiercią na krzyżu?
Nie mam żadnych trudności, by nazwać Jezusa Synem Bożym. Dla mnie nie ma niczego, co nie byłoby Synem Bożym. „Syn Boży” jest określeniem wszystkich ludzi i wszystkich istot. Bóg wcielił się we wszystko, co ma formę. Nazywamy się wszyscy dziećmi bożymi. Szczególność Jezusa polega na doświadczeniu jedności z tym, co nazywa ojcem. Żył i działał, czerpiąc z tego doświadczenia. W tym względzie jest on niepowtarzalny.
A dogmat o śmierci odkupieńczej na krzyżu?
Jezus nie rozumiał swojej śmierci jako śmierci odkupieńczej. Nam tym trudniej ten dogmat zrozumieć. W całej metaforyce krwi i odkupienia trudno znaleźć jakiś sens. Po pierwsze, dlatego, że wiemy, skąd ten język pochodzi. Odniesienia autorów nowotestamentalnych do Starego Testamentu zdradzają, że ich korzenie sięgają jakiegoś archaicznego rytuału. Kapłan nakładał na kozła – kozła ofiarnego – winy wspólnoty. Zabijał go, a lud spryskiwał „krwią przebłagalną”. Drugiego kozła wraz z grzechami wyganiał na pustynię, by udobruchać zamieszkujące tam duchy (patrz Księga Kapłańska). Taka mitologia potrzebuje dziś współczesnej interpretacji. Podejmuje się takie próby, ale żadna mnie nie zadowala.
A po drugie?
Po drugie współczesny człowiek nie rozumie, dlaczego chrześcijańska teologia uzurpuje sobie prawo do wyłączności. Współcześni nie potrafią i nie chcą już wierzyć, że śmierć Jezusa miała jakiś kosmiczno-uniwersalny wymiar dla wszystkich istot. Poznają inne religie – widzą, z jaką powagą i moralnym prawem kroczą one własnymi drogami zbawienia. I nie mogą zrozumieć, że to wszystko z powodu śmierci jednego człowieka przed dwoma tysiącami lat miałoby nie mieć znaczenia. Raz jeszcze pragnę przypomnieć o szesnastu miliardach lat istnienia kosmosu. W jakiej relacji możemy widzieć dziś pojawienie się Jezusa i jego życie? To dla mnie bardzo poważne pytanie pod adresem teologii.
Ale przecież teologia stawia sobie te pytania już od dawna. Niewielu egzegetów twierdzi, że Jezus rozumiał swoją śmierć jako śmierć zbawcza.
Rzeczywiście, większość teologów nie śmie głosić dogmatu o ofiarniczej lub odkupieńczej śmierci Jezusa. Jednak dogmat ten jest mocno zakotwiczony w fundamentach wiary chrześcijańskiej. Proszę tylko pomyśleć o liturgii Wielkiego Tygodnia. Oczywiście, można powiedzieć, że jest sprzeczność pomiędzy teologią akademicką a głoszeniem wiary w parafiach. Sprzeczność ta obciąża niesłychanie współczesne chrześcijaństwo. Brak mu ogólnie obowiązującej chrystologii – nauki, która każdemu wierzącemu dawałaby informacje, jak można rozumieć życie i śmierć Jezusa z Nazaretu.
Obecnie prowadzi się rozległe badania nad Jezusem.
Owszem, i dlatego zalewa nas wcześniej niespotykana ilość informacji o Jezusie. Dziś wiemy o nim zapewne więcej niż ludzie II wieku, a może nawet ostatnich dziesięcioleci I wieku. Jednak wyniki badań nie są w stanie zlikwidować wewnętrznych sprzeczności w obrazie Chrystusa. Przeciwnie, dostarczają dodatkowych argumentów za odrzuceniem dotychczasowego modelu śmierci odkupieńczej. Powiększają tym samym dystans wobec dualistyczno-teistycznej struktury podstawowej chrześcijańskiej teologii. Badania nad życiem Jezusa uczą, że był on człowiekiem, uzdrawiaczem i wędrownym kaznodzieją, który – jak to w jego czasach było w zwyczaju – gromadził wokół siebie uczniów, a przez głoszone nauki popadł w konflikt z istniejącymi instytucjami religijnymi i politycznymi. Dlatego musiał umrzeć. Nie umarł śmiercią odkupieńczą, lecz śmiercią proroka, jak wielu innych duchowych nauczycieli Izraela przed nim. Co do takiego obrazu Jezusa panuje wśród wielu teologów zgoda. Ale nikt nie ma odwagi dokonania jakiejś odważnej interpretacji. To, co czytam, mnie nie zadowala.
Jeśli konwencjonalna interpretacja nie jest trafna, to, jaki sens ma przekaz związany z Jezusem?
Jego sens polega, jak już powiedziałem, nie na historycznej czy dogmatycznej zawartości, lecz wyłącznie na przekazanej wypowiedzi zbawczej.
Czy mógłby Ojciec wytłumaczyć na przykładzie, co to jest wypowiedź zbawcza?
Weźmy epizod z góry Tabor, o którym opowiada Marek w dziewiątym rozdziale swojej Ewangelii. Jezus przemienił się na oczach uczniów. Poznali nagle, że Jezus jest całkiem inny, niż dotąd sądzili. Jego boskość się odsłoniła, teraz poznali go jako Syna Bożego. Wypowiedź zbawcza tej opowieści mówi nie tylko o objawieniu prawdziwej postaci Jezusa, lecz jednocześnie mówi coś o prawdziwej postaci każdego człowieka, a nawet każdej istoty. O nas tu chodzi. Jezus jest postacią typologiczną, w niej Bóg ukazuje tajemnicę swego wcielenia w nas.
Co zatem z nauką głoszoną przez Jezusa?
On sam jest tą nauką. Co takiego głosi w swoich kazaniach? Królestwo Boże. Królestwo Boże jest blisko, już jest, jest w nas. Jeżeli potraktujemy poważnie wypowiedź zbawczą tego nauczania, nie musimy się bać – w odniesieniu do siebie – słów: „dziecięctwo Boże”, „Królestwo Boże w nas”, „kto Mnie widzi, widzi także i Ojca” (J 14,9), „zanim Abraham stał się, JA JESTEM” (J 8,58). Rdzeń nauczania Jezusa widać bardzo dobrze w przypowieści o synu marnotrawnym. Co prawda nie jest specyficznie chrześcijańska, ale Jezus opowiedział jedną z jej wersji. (Łk 15,11-32) Traktuje ona o młodym człowieku, który domaga się swojego dziedzictwa, a gdy je dostaje, na oślep rzuca się w wir życia. Pewnego dnia zrozumiał: To życie nie może być prawdziwym życiem. Stawia pytanie o sens i rozumie, że musi wrócić do swojego ojca, swej prawdziwej istoty. Tylko tam może znaleźć to, czego szuka. Tylko tam jest jego prawdziwa ojczyzna. Ojciec go oczekuje. Żadnych warunków. Żadnego moralnego grożenia palcem. „Dajcie mu sandały, porządną szatę, pierścień na palec. Świętujmy. On poznał swoją boską istotę, on wie, kim jest”. W tej opowieści Jezus pokazuje drogę zbawienia. Ta przypowieść jest towarzyszką na drodze życia. Potrafi pomóc w znalezieniu orientacji i mówi nam, kim jesteśmy rzeczywiście: synami i córkami, dziedzicami Królestwa Bożego. Niestety, teologowie często nadawali tej historii moralną wykładnię w sensie nauki zbawienia: Syn wyrzeka się Boga, żyje w grzechu, poznaje to, czyni pokutę i wreszcie zostaje dzięki łasce przyjęty przez miłosiernego ojca. Widać różnicę: Konwencjonalna teologiczna lektura opiera się na wyobrażeniu osobowego Boga na tamtym świecie, natomiast duchowa interpretacja stara się powiedzieć człowiekowi, jak pod kierunkiem Jezusa może przebudzić się do rzeczywistego życia.
Przypowieść o synu marnotrawnym ma oczywiście cel dydaktyczny. A jak ma się rzecz z historiami z życia i działalności Jezusa? Czy możemy znaleźć wśród nich analogiczne wypowiedzi zbawcze?
Dobrym przykładem jest opowieść o narodzinach Jezusa z Ewangelii Łukasza (Łk 2,1-20). Kto na tę opowieść spojrzy tylko przez pryzmat pytania, co się wtedy wydarzyło, ten rozminie się z właściwym sensem. Zbliży się natomiast ten, kto podejmie trud porównania tej historii z tradycjami innych religii. Stwierdzi mianowicie, że istnieją prawie identyczne historie o narodzinach Kryszny. Tam też spotykamy niepokalane poczęcie i narodziny; tam też zły nastaje na życie nowonarodzonego. Nawet pasterzy nie brakuje. Można, zatem przypuszczać, że historia bożonarodzeniowa została wzięta z historii o narodzinach Kryszny. Problematyczne będzie to tylko dla kogoś, kto jest zainteresowany treścią historyczną. Kto natomiast pyta o znaczenie zbawcze, dostrzeże w tej zgodności raczej potwierdzenie prawdziwości owej historii. Chodzi, bowiem o nas. Chodzi o nasze narodziny z Boga. Jezus i Kriszna – każdy dla siebie – jest pratypem człowieka narodzonego z Boga i związanego z Bogiem.
W. Jager Fala jest morzem
Semi111