Nie chiałem jej zabić - Karol Wilt.pdf

(1263 KB) Pobierz
1098228108.001.png
1098228108.002.png
Szanowny Panie Doktorze,
za pańską radą spisałem wszystko, co utrwaliło się w
mojej pamięci w związku z tą sprawą.
O ile dobrze zrozumiałem, chodziło Panu o rekonstrukcję
zarówno wydarzeń, jak i moich reakcji, stanów, przemyśleń.
Pewnie przesadziłem w dokładności relacji wypełniając aż
dwa zeszyty, za co z góry przepraszam.
Czuję się lepiej, dziękuję.
A.Z.
ZESZYT PIERWSZY
W niedzielę 7 września 1969 roku ukończyłem czterdzieści
lat. Wyjechałem tego dnia z Jeleniej Góry pociągiem o
jedenastej z minutami do Wrocławia, żeby stamtąd jechać do
Warszawy.
Stałem na korytarzu koło wejścia, patrzyłem w zasnute
ulewą okno i powtarzałem w myśli: „Zabiłam moją żonę.
Zabiłem Celinę”. Nic innego nie mieściło się w mojej głowie,
tylko te dwa zdania, przesuwające się jak taśma dźwiękowa z
króciutkim powielonym zapisem: „Zabiłem moją żonę.
Zabiłem Celinę”.
Wpatrywałem się w szybę z niesłabnącym napięciem,
chociaż widniały za nią tylko strugi deszczu, który padał od
wczoraj. Główna fala wczasowiczów już spłynęła z Dolnego
Śląska, pasażerów było niewielu. Krzątali się za moimi
plecami, gawędzili, niekiedy potrącali mnie w przejściu i
przepraszali, a ja rzucałem automatycznie. „Nie szkodzi”.
Zatrzymał się przy mnie kontroler, poprosił o bilet.
Spojrzałem na niego nieprzytomnie, więc powtórzył głośno,
jak do głuchego:
- Bilet
Podałem mu:
- Proszę.
Nawet przy tej wymianie słów taśma w głowie nie
powstrzymała swojego stukotu. Zabiłem, zabiłem... Jeszcze,
zdawało się, czułem opór jej barku, kiedy gwałtownym
pchnięciem strącałem ją w przepaść. Jeszcze dzwonił mi w
uszach jej krzyk zachrypnięty, pełen zwierzęcego strachu.
Pewnie chwytała się załomów w skale, bo kilka kamieni
potoczyło się z hukiem na dno żlebu. Potem słyszałem juz
tylko szum deszczu.
Wolnych miejsc było dużo, mogłem siąść na miękkiej
kanapce, ale trwałem w bezruchu, nie odrywając oczu od
mokrej szyby. Bałem się. Coraz bardziej się balem.
Przy moim łokciu bzykała mucha, która utkwiła głęboko w
szparze między szybą a ramą okienną. Bzykała ostro,
rozpaczliwie, milknąc raz po raz z wyczerpania. Chętnie bym
ją przydusił. zbyt dokładnie wyrażała własny moj stan.
Przypomniało mi się, jak pewnego dnia gosposia powie-
działa o mnie: „Muchy by pan nie skrzywdził”. To dobre!
Wsłuchiwałem się w stukot kół, tak odmienny od plusku
deszczu: ostre raz-dwa, potem chrobot przeciągły, w końcu
ściszenie aż do pełnego obrotu osi — i od nowa raz-dwa.
Doskonały akompaniament do samobiczowania.
Przy sąsiednim oknie mężczyzna i kobieta po zawarciu
świeżej znajomości szukali po omacku tematów, taki mały
rekonesans w gąszczu zdawkowych pytań.
- Pani mieszkała w Jeleniej Górze?
- Nie, w Podgórzynie.
- Ładna miejscowość. W domu wczasowym?
- Prywatnie. A pan?
- W sanatorium w Cieplicach.
- Aha, zdróweczko nawala.
Skądże! Nic mi nie jest, ale skoro dają sanatorium...
(śmiech).
- Jasne, za darmochę... (śmiech).
- Dobrze pani się urządziła w Podgórzynie?
- Nieźle. Drogo, bo drogo, ale wygody. Dobry pokój i
wyżywienie na poziomie.
- O to to, jak odpoczynek, to odpoczynek!
- Nie każdy to rozumie, niektórzy mówią: rozrzutność.
- Nie ma się czym przejmować. Pewnie nie nudziła się pani
przez ten miesiąc?
- Nie narzekam.
- Nowe znajomości, dansingi i tede?
- Aha, i tede.
- Papierosa?
Tak sobie gwarzyli układnie i miło, jak to na początku.
Chętnie bym i tych przydusił. Czy każde żywe stworzenie
będzie mi teraz działało na nerwy? Przecież mam żyć z
ludźmi.
- Bzzzzzzz... — odezwała się mucha w nowym zrywie
desperackiej nadziei.
I nagle — obrazek z dzieciństwa.
Trzeci rok okupacji, koniec lala, jestem z matką w jakiejś
wsi w Białostockiem — może zawieźliśmy coś do sprzedania
czy wymiany, tego nie pamiętam.
Mieszkamy w dużej izbie wraz z gospodarzami, śpimy na
sienniku rozkładanym wieczorem na podłodze. W chacie —
zatrzęsienie much! Czegoś podobnego nie widziałem już nigdy
potem.
Chodzimy do lasu na grzyby, na jagody, cały dzień poza
domem, ale pod wieczór, ledwie przestąpimy próg, drań- stwo
oblepia twarz, ręce, czoło, gryzie boleśnie, włazi do uszu ze
swoim przeklętym bzykaniem.
Po wszystkich kątach rozstawiono szklane muchołapki z
zatrutą słodzoną wodą — naczyńka podobne do szkolnych
kałamarzy, tylko dużo szersze na dole. Nie mogłem pojąć, jaka
siła pcha owady do zwężających się otworów, skąd nie ma
powrotu — spadały, szamotały się w lepkim płynie i konały
powoli, przeraźliwie wzywając pomocy. Czarno było w
szklanych pułapkach od zwłok, a żywe muchy nadal oblepiały
ściany, szyby, sprzęty, ludzi.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin