Lofting Hugh - Ogród zoologiczny doktora Dolittle.rtf

(335 KB) Pobierz
SCAN-dal.prv.pl

HUGH LOFTING

 

 

 

Ogród zoologiczny Doktora Dolittle


- Polinezjo - powiedziałem opierając się o poręcz krzesła i ogryzając czubek gęsiego pióra - jaki byłby według ciebie najlepszy wstęp do nowej książki o doktorze Dolinie?

Stara papuga, która przeglądała się w szklanym kałamarzu na moim biurku, przestała podziwiać swoje odbicie i spojrzała na mnie bystro.

- Jeszcze jedna książka! - zawołała Polinezja. - Więc będzie jeszcze jedna książka o doktorze Dolinie?

- Rozumie się, oczywiście - powiedziałem - przecież chcielibyśmy opisać wszystkie przygody z życia doktora, a pozostało ich jeszcze bardzo dużo.

- Tak, tak, masz słuszność - odpowiedziała Polinezja. - Zastanawiałam się tylko nad tym, kto właściwie decyduje, ile książek o doktorze Dolinie ma się jeszcze ukazać.

- Myślę, że przede wszystkim czytelnicy. Ale powiedz mi, od czego ty zaczęłabyś tę nową książkę?

- Szanowny panie Tomaszu Stubbins - powiedziała Polinezja i zmrużyła oczy. - Na to pytanie trudno jest odpowiedzieć. W życiu doktora Dolittle było tyle ciekawych przygód, że raczej chodzi o to, co opuścić, a nie o to, co wybrać. Twoje włosy, kochany Tomku, siwieją już nieco na skroniach. Gdybyś rzeczywiście chciał opisać wszystko, co się doktorowi zdarzyło, byłbyś chyba w moim wieku, zanim byś doszedł do końca. Chociaż nie dla uczonych piszesz twoją książkę, muszę ci wyznać, często myślę o tym, że ty, jako jedyny człowiek, który poza doktorem Dolittle zna mowę zwierząt, że ty właściwie powinieneś napisać coś uczonego z dziedziny nauk przyrodniczych. Mam na myśli coś uczonego, z czego ludzie mogliby osiągnąć jakąś korzyść. Ale może to jeszcze kiedyś nastąpi. Jak powiedziałeś, dzieje życia tego wielkiego człowieka wciąż nas jeszcze zajmują. Jak zacząć opowiadanie? Hm! Dlaczego nie rozpocząć od tej chwili, kiedy to wszyscy razem wracaliśmy do Puddleby nad rzeką Marsh we wnętrzu olbrzymiego Ślimaka; pamiętasz tę podróż po dnie morskim?

- Tak - powiedziałem - sam myślałem już o tym, żeby od tego zacząć (gdyż liczne, piętrzące się jedna za drugą przygody, które potem nastąpiły, odsunęły tę historię w dal).

- Tak, tak, ale teraz idzie mi o „co” niż o „jak”; co opuścić, a co opowiedzieć? Które przygody i zdarzenia są najciekawsze i powinny być opisane?

- Hm - powiedziała Polinezja - oto pytanie! Jakże często, gdy doktor, wybierając się w podróż, pakował swoją czarną torbę, słyszałam go mówiącego to samo:

„Co zostawić, a co zabrać ze sobą, oto pytanie”. Mógł przez pół godziny rozmyślać, czy ma zapakować brzytwę, czy nie. Twierdził, że odłamkiem szkła z potłuczonej butelki można się także doskonale ogolić, jeśli się umie właściwie go używać. Wiesz przecież, jak nie cierpiał zabierania dużego bagażu w podróż. Zazwyczaj więc postanawiał zostawiać brzytwę w domu. Ale obie z Dab-Dab bałyśmy się tak bardzo, żeby się doktor nie skaleczył szkłem, że otwierałyśmy za każdym razem przed jego odjazdem torbę i skrycie wkładałyśmy tam brzytwę. A ponieważ doktor potem nie mógł sobie nigdy przypomnieć, jak ostatecznie rozstrzygnął tę kwestię, więc udawało się nam to bardzo dobrze.

- Tak, tak – powiedziałem - ale na moje pytanie nie dałaś mi jeszcze odpowiedzi.

Polinezja milczała przez chwilę.

- Jak się ta książka ma nazywać?

- OGRÓD ZOOLOGICZNY DOKTORA DOLITTLE.

- Hm - mruknęła - więc musisz się jak najprędzej zabrać do tej części opowiadania, w której jest mowa o ogrodzie zoologicznym. Ale przedtem byłoby dobrze powiedzieć coś o twoim powrocie, o rodzicach i o innych rzeczach. Pomyśl, że byłeś prawie przez trzy lata nieobecny. Jest to co prawda trochę sentymentalne. Ale niektórzy ludzie lubią książki wzruszające. Naprawdę, znałam pewną starszą panią, która przepadała za książkami wzruszającymi ją do łez. Zwykła...

- Tak, tak - przerwałem jej szybko, gdy spostrzegłem, że stara papuga zbacza na inny temat. - Wróćmy do tego, o czym mówiliśmy.

- A więc - rzekła Polinezja - zdaje mi się, że będzie najlepiej, jeśli będziesz mi głośno czytał wszystko, co napiszesz. Gdy zasnę, poznasz po tym, że stajesz się nudny; musisz się starać pisać żywo i barwnie, bo teraz, gdy się starzeję, jest mi coraz trudniej nie zasypiać po jedzeniu. Tak, tak, właśnie przedtem, zanim przyszedłeś, zjadłam obfity obiad. Czy masz dość papieru? Tak. A atrament? Dobrze. Więc zaczynaj.

Wziąłem nowe gęsie pióro, zaostrzyłem je uważnie i zacząłem.


ROZDZIAŁ I

POSELSTWO OD DAB-DAB

 

Doktorowi Dolittle przypomniało się nagle, że pod wrażeniem powrotu do domu nie pożegnał się ze Ślimakiem, który zabrał nas w tę długą i niebezpieczną podróż i szczęśliwie dowiózł do brzegów ojczystych. Zawołał więc do nas, żebyśmy poczekali, i pobiegł z powrotem na wybrzeże.

Pożegnanie trwało niedługo, doktor rozstał się z olbrzymim mięczakiem i wrócił do nas. Przez chwilę staliśmy na miejscu z tobołkami w rękach i przyglądaliśmy się Ślimakowi, którego olbrzymia skorupa ginęła we mgle. Wydawał się istotnie częścią morskiego krajobrazu, gdyż jego ogromne szare ciało wyglądało jak dalszy ciąg długiej ławicy piasku, na której spoczywał. Lekkim, prawie niewidocznym ruchem, tak płynnym i miękkim, że trudno było dostrzec jakikolwiek wysiłek mięśni, wśliznął swe potężne ciało w głąb wody. Im bardziej się oddalał, tym głębiej i głębiej, coraz głębiej pogrążał się w falach, aż było widać tylko wierzch jego skorupy, szaroróżową plamą odcinający się na tle bezbarwnego morza. Potem zniknął bez śladu i bez dźwięku. Zwróciliśmy teraz nasze spojrzenia na miasto Puddleby, nasze miasto rodzinne.

- Chciałbym wiedzieć, jakie zapasy przygotowała Dab-Dab - powiedział doktor, gdyśmy szli gęsiego za Jipem, który szukał drogi w grząskim gruncie. - Spodziewam się, że będzie pod dostatkiem jedzenia. Jestem porządnie głodny.

- Ja także - powiedział Bumpo.

W tej samej chwili ujrzeliśmy nad naszymi głowami krążące we mgle i deszczu dwie duże, piękne dzikie kaczki, które siadły u nóg doktora Dolittle.

- Dab-Dab - rzekły - poleciła nam prosić pana, abyś raczył pośpieszyć się i schronić przed deszczem jak najprędzej w domu. Oczekuje pana.

- Ach, to świetnie! - zawołał doktor. - Skądże wie, że wracamy?

- To myśmy ją o tym zawiadomiły - oświadczyły kaczki. - Leciałyśmy w stronę lądu (nad Irlandią szalała gwałtowna burza, która nadciąga już tutaj) i spostrzegłyśmy pana wychodzącego na brzeg ze skorupy Ślimaka. Poleciałyśmy do Dab-Dab, aby ją o tym zawiadomić. Cieszymy się bardzo, że pan powrócił. Dab-Dab prosiła nas, abyśmy pofrunęły do pana z kilkoma poleceniami, bo sama była bardzo zajęta wietrzeniem pościeli. Prosi, aby pan po drodze wstąpił do rzeźnika i kupił kilo serdelków. Cukru jej też zabrakło, a poza tym potrzeba jej koniecznie kilku świec.

- Bardzo dziękuję - rzekł doktor. - To bardzo ładnie z waszej strony. Załatwię wszystko. Jakże prędko przefrunęłyście tę drogę tam i z powrotem! Zdaje mi się, że od naszego wylądowania upłynęła zaledwie jedna minuta.

- O - rzekły kaczki - jesteśmy bardzo szybkimi letniczkami; nie latamy pięknie, ale pewnie i wytrwale.

- Czy deszcz nie stanowi dla was przeszkody? - zapytał doktor.

- Nam żaden deszcz nie szkodzi - odrzekły kaczki. - Istnieją co prawda ptaki lądowe, którym mokre upierzenie bardzo przeszkadza w locie; ale naturalnie w deszcz lata się wolniej, gdyż powietrze jest cięższe.

- Oczywiście - powiedział doktor Dolittle. - Ale teraz chodźmy prędko do domu. Jip, pokażesz nam drogę, prawda? Potrafisz przecież lepiej od nas odnaleźć twardy grunt.

- Teraz zważcie, co powiem, moje drogie - wmieszała się do rozmowy Polinezja, gdy kaczki zabierały się do odlotu. - Nie rozpowiadajcie wszystkim o powrocie doktora. Jan Dolittle wraca z długiej i męczącej podróży. Wiecie przecież, co nastąpi, gdy się rozniesie wieść, że doktor jest znów w domu: wszystkie ptaki, wszystkie zwierzęta z całej okolicy będą oblegać wejście od kuchni ze swoim kaszlem, katarem i Bóg wie czym. Te, którym nic nie jest, wymyślą sobie jakąś chorobę, aby tylko mieć powód do odwiedzin. Doktor musi najpierw trochę wypocząć, zanim zacznie znów przyjmować chorych.

- Nie, nie, nie opowiemy o tym nikomu - zapewniały kaczki - w każdym razie nie dziś wieczorem, jakkolwiek mnóstwo dzikich ptaków już od dawna dopytuje się o niego i wszystkie chciałyby wiedzieć, kiedy powróci. Nigdy dotąd nie przebywał tak długo poza domem.

- Hm! - zamruczała Polinezja, gdy kaczki z szumem skrzydeł znikły w mokrej mgle nad naszymi głowami. - Teraz prawdopodobnie Jan Dolittle będzie musiał każdemu ślimakowi i każdemu włóczędze, którego spotka po drodze, zdawać sprawę ze swoich kroków i czynów. Biedny człowiek! Jakże śmiał oddalać się na tak długo! Oto sława! Cieszę się, że nie jestem lekarzem. Ach, co za deszcz! Weź mnie pod marynarkę, Tomku! Woda kapie mi ze skrzydeł i psuje humor.

Gdyby Jip nie był tak dobrym przewodnikiem, byłoby bardzo trudno znaleźć w tych moczarach drogę do miasta. Było późne popołudnie i zaczynało się już ściemniać. Znad morza nadciągały wciąż nowe tumany mgły, skłębiały się gęsto i tak zacierały wszystko wokoło, że nie widać było własnej ręki. Dźwięki dzwonu z kościoła w Puddleby były jedynym odgłosem czy znakiem cywilizacji dochodzącym do nas.

Ale Jip, ze swoim doskonałym węchem, był w takiej okolicy po prostu nieocenionym przewodnikiem. Moczary były we wszystkich kierunkach pocięte i poryte głębokimi bruzdami, które teraz ulewa napełniła wodą niby koryto rzeki. Mogły przeciąć drogę nieopatrznemu wędrowcowi i oddać go na łaskę i niełaskę wzbierających wód. Ale mimo chętki uganiania się za przebiegającymi szczurami Jip, jako dobry przewodnik, prowadził nas omijając wszystkie niebezpieczeństwa i zawsze znajdował dla naszych kroków stały grunt pod nogami.

W końcu znaleźliśmy się na rozległym wysokim wzgórzu, wznoszącym się na jednym z brzegów rzeki Marsh. Stąd mogliśmy się przedostać na most. Wkrótce dotarliśmy też na przedmieście. Poza nami widać jeszcze było w tumanach mgły, wśród rwących wód, po lewej stronie szary, upiorny żagiel łodzi rybackiej powracającej jak my z morza do domu.


ROZDZIAŁ II

POWRÓT WĘDROWCA

 

Gdyśmy się zbliżali do miasta i ujrzeli światełka na Moście Królewskim, błyszczące poprzez szarą mgłę, Polinezja odezwała się:

- Byłoby o wiele rozsądniej, Janie Dolittle, gdybyś polecił Tomkowi kupić serdelki, a sam ominął miasto, bo gdy cię dzieci i psy poznają, nie wrócisz chyba nigdy do domu. Wiesz o tym sam najlepiej.

- Tak, zdaje mi się, że masz słuszność, Polinezjo - odrzekł doktor - możemy tu skręcić na północ i dojść polem do ulicy Wołowej.

Poszedłem więc sam do miasta, a całe towarzystwo z doktorem na czele udało się w drogę do domu. Było mi trochę smutno, iż nie wezmę udziału w uroczystości powitania doktora. Ale byłem za to choć w części wynagrodzony. Gdy tak sam jeden szedłem przez Most Królewski, wkraczałem do miasta rodzinnego niby zwycięski wędrowiec z dalekich krajów. Boże wielki! Krzysztof Kolumb, wracający dopiero co po odkryciu Ameryki, nie mógł się czuć bardziej dumny niż owego wieczoru ja, Tom Stubbins, syn szewca.

Jedną z pomniejszych przyczyn, która potęgowała moje wzruszenie, było to, że nikt mnie nie poznawał. Wydawałem się sam sobie zaczarowaną postacią z „Tysiąca i jednej nocy”, która, sama widząc, nie była przez nikogo widziana. Byłem teraz o trzy lata starszy i’ osiągnąłem wiek, w którym chłopiec wyrasta w górę jak młode drzewko i zmienia się bardzo. Gdy w słabym świetle latarń ulicznych szedłem do sklepu rzeźnika na ulicy głównej, poznawałem co drugiego spotykanego przechodnia. Uśmiechałem się do siebie na myśl, jak bardzo byliby zdziwieni, gdybym im opowiedział, kim jestem i jakie nadzwyczajne rzeczy widziałem i robiłem od czasu, gdym po raz ostatni stąpał po tym bruku. Potem zdawało mi się, że widzę siebie samego siedzącego na murze przybrzeżnym, machającego nogami nad wodą, tak jak to często czyniłem, śledząc oczyma znikające statki i marząc o krajach, których jeszcze nigdy nie widziałem.

Na rynku przed słabo oświetlonym sklepem ujrzałem postać, którą poznałbym zawsze i wszędzie. Był to Mateusz Mugg, karmiciel kotów. Dla żartu, aby się przekonać, czy mnie pozna, stanąłem obok i przyglądałem się razem z nim wystawie sklepowej. Nagle odwrócił głowę i spojrzał na mnie. Nie, naprawdę nie poznał mnie! Bardzo rozbawiony wszedłem do rzeźnika. Poprosiłem o serdelki. Zważono mi je, zapakowano i podano. Rzeźnik był moim starym znajomym, ale spojrzał tylko na ubranie (połatane, poplamione i strasznie wyrośnięte), a poza tym nie objawił niczym ani ciekawości, ani tego, że mu kogoś przypominam. Ale gdy przyszło do płacenia, spostrzegłem z zakłopotaniem, że nie mam w kieszeni innych pieniędzy prócz dwóch wielkich, hiszpańskich srebrnych monet, pamiątki naszych burzliwych odwiedzin na wyspach Capa Blanca. Rzeźnik spojrzał na monety i potrząsnął głową.

- Przyjmujemy tylko angielskie pieniądze - powiedział.

- Bardzo mi przykro - usprawiedliwiałem się - ale to jest wszystko, co posiadam. Jak pan widzi, to prawdziwe srebro. Jedna moneta warta jest co najmniej pięć szylingów.

- Możliwe - powiedział rzeźnik - ale ja nie mogę tego przyjąć.

Wydawał się bardzo podejrzliwy i rozgniewany. Gdy się zastanawiałem, co robić, zauważyłem, że w sklepie była trzecia osoba, zainteresowana tym, co się dzieje. Odwróciłem głowę. Był to Mateusz Mugg, który wszedł tu za mną.

Jego oko, to, które zezowało, mierzyło mnie ciekawym, na pół poznającym spojrzeniem. Nagle rzucił się do mnie i schwycił mnie za rękę.

- Tomek, czy to ty, czy to ty naprawdę?! - zawołał. - Jak Boga kocham, to jest Tomek Stubbins, rodzona matka by go nie poznała, tak wyrósł, taki się zrobił ładny, a brązowy jak czekoladka.

Mateusz był naturalnie dobrze znany wszystkim kupcom w mieście, a szczególnie rzeźnikowi, u którego kupował kości i ochłapy mięsa dla psów i kotów.

- Ależ, Alfredzie, przecież to jest chłopak Jakuba Stubbinsa, Tomek Stubbins, który wraca z dalekich krajów. O te pieniądze nie masz potrzeby się martwić. Alfredzie. Założę się, że on załatwia sprawunki dla doktora. Przywiozłeś przecież doktora ze sobą, co? - zapytał i spojrzał na mnie z niepokojem. - Nie wróciłeś chyba sam?

- Nie - rzekłem - doktor wrócił, jest cały i zdrów.

- Dopiero coście przyjechali, tak? - pytał dalej. - Dziś wieczorem, prawda? Przecież gdyby Jan Dolittle przybył już dawniej, musiałbym o tym wiedzieć.

Powiedziałem mu, że doktor znajduje się w drodze do domu, że prosił mnie, abym mu załatwił kilka sprawunków, ale że niestety mam tylko zagraniczne pieniądze przy sobie.

Powiedziałem to wyniosłym tonem doświadczonego podróżnika i spojrzałem nieco z góry na upartego rzeźnika, który w swoim małomiasteczkowym ograniczeniu nie mógł pojąć kłopotów przybyłego z daleka żeglarza.

- Ach, Alfred da ci serdelki - uspokajał mnie Mateusz.

- Ależ rozumie się, wszystko w porządku, Tomku -zgodził się rzeźnik z uśmiechem. - Chociaż nie jesteśmy kantorem wymiany. Gdybyś był od razu powiedział, kim jesteś i dla kogo kupujesz serdelki, dałbym ci je natychmiast bez słowa, jakkolwiek doktor nie był nigdy zbyt punktualny w płaceniu. Weź wędlinę i powiedz Janowi Dolittle, że cieszę się z jego szczęśliwego powrotu.

- Bardzo dziękuję! - powiedziałem z godnością. Potem udałem się znów w drogę, trzymając w jednej ręce serdelki - drugiej uczepił się Mateusz Mugg.

- Musisz wiedzieć, Tomku - mówił, gdyśmy skręcali na ulicę Wołową - że przez te wszystkie lata, za każdym powrotem doktora, witałem go zaraz pierwszego wieczora w jego domu. Nie uprzedza mnie wprawdzie nigdy, kiedy wraca. Uchowaj Boże! Prawdopodobnie nie chce, żeby o tym wiedziano. Zawsze jednak dowiaduję się tego w jakiś sposób, choćby był w mieście zaledwie od godziny, i zaraz witam go, rozumie się. Gdy już jestem u niego w domu, przyzwyczaja się do mnie od razu i cieszy się, że mnie widzi. Przeżyłeś pewnie mnóstwo przygód i widziałeś dużo ciekawych rzeczy, Tomku, od czasu gdyśmy się po raz ostatni widzieli?

- Tak, Mateuszu - odpowiedziałem – widziałem więcej, niż się tego kiedykolwiek spodziewałem i marzyłem. Przywieźliśmy całą teczkę notatek z podróży i wspaniały zbiór roślin zebranych przez indiańskiego przyrodnika - bardzo ważny i cenny zbiór. I, wyobraź sobie, Mateuszu, przyjechaliśmy w skorupie olbrzymiego Ślimaka morskiego, który z nami na grzbiecie przepełznął przez całą drogę z jednej strony Oceanu Atlantyckiego aż tutaj, przez całe dno morskie.

- No, no, to dopiero doktor Dolittle widział i przeżył mnóstwo osobliwych, nadzwyczajnych rzeczy - powiedział Mateusz. - Przestałem już opowiadać o jego podróżach i niezwykłych czynach. Dawniej w gospodzie „Pod Czerwonym Lwem” mówiłem dużo o jego przygodach, szczególnie w takie wieczory jak dzisiejszy, kiedy się chętnie słucha opowiadań. Ale teraz już tego nie robię. Jest to to samo, co z mową zwierząt: ludzie nie chcą w to wierzyć. Po co więc o tym rozpowiadać?

Przeszliśmy już przez całą ulicę Wołową i zbliżyliśmy się do domu doktora. Było już zupełnie ciemno. Ale w krzakach i obok na drzewach, i nad naszymi głowami słychać było świegotanie i trzepotanie się ptaków. Mimo próśb Polinezji wieść o powrocie doktora rozeszła się już w tajemniczy sposób, tak jak to zwykle bywa w świecie zwierzęcym. Było ciągle zimno i ptaki przelotne jeszcze nie wróciły. Ale wokół słynnego domku w dużym ogrodzie zebrało się tysiące wróbli, gilów, szpaków, drozdów, wron, aby święcić powrót wielkiego człowieka. Gromady ptactwa gotowe były czuwać całą noc, by go rano ujrzeć.

Gdy wszedłem po stopniach i otworzyłem małe drzwiczki, uprzytomniłem sobie wielką różnicę między tą nadzwyczajną miłością, jaką doktor był tu otoczony, a nietrwałą przyjaźnią ludzką. Wystarczyło być nieobecnym przez trzy lata, aby zostać nie poznanym przez garstkę przyjaciół. Ale przyjaciele doktora Dolittle ze świata zwierząt witali go tym serdeczniej, im dłużej był nieobecny.


ROZDZIAŁ III

WIELKA NIESPODZIANKA

 

Mimo wszystko jednak i ja byłem świadkiem powrotu doktora Dolittle do domu. Gdyśmy z Mateuszem weszli przez drzwi kuchenne, wyczuliśmy od razu jakąś tajemniczą atmosferę wokół domu. Oczekiwaliśmy hałaśliwego powitania, całej masy pytań i tak dalej. Tymczasem nikogo nie było widać prócz doktora i Dab-Dab, która od razu złajała mnie za to, że zmarnowałem tyle czasu na kupowanie serdelków.

- Ale gdzież jest Geb-Geb? - zapytał doktor, gdyśmy weszli.

- Skądże, na Boga, miałabym o tym wiedzieć, panie doktorze? - odpowiedziała Dab-Dab. - Zjawi się z pewnością, a z nim wszyscy inni. Czyście umyli ręce przed kolacją? Nie odkładajcie tego, proszę was, na ostatnią chwilę, jak zwykle. Za pięć minut podaję do stołu. Tomku, możesz mi pomóc przy gotowaniu serdelków. Ale czy będziemy jedli kolację w jadalni, panie doktorze?

- W jadalni?! - zawołał doktor. - Dlaczego w jadalni? Dlaczego nie w kuchni jak zwykle?

- Kuchnia za mała na to - mruknęła Dab-Dab. Poznałem od razu po jej tajemniczej minie, że szykuje się jakaś niespodzianka. I rzeczywiście, wystarczyło tylko otworzyć drzwi jadalni! Całe towarzystwo: Geb-Geb, Tu-Tu, Sus, Toby i biała mysz, ukazało się w przebraniu. Była to niespodzianka obmyślona na cześć doktora.

Jadalnia była zabawnym, staroświeckim pokojem od parady, który doktor zamknął już przed laty, wtedy gdy się rozstał ze swoją siostrą Sarą; nie używał go odtąd nigdy. Ale na dzisiejszy wieczór jadalnia była przystrojona girlandami z kolorowych papierów, wstążkami i zielenią. Zwierzęta przebrały się wszystkie w swe dawne kostiumy z pantomimy, nawet biała myszka przystroiła się w kurteczkę i maleńkie spodenki, w których występowała przed laty w słynnym Cyrku-Dolittle.

Gdy doktor ukazał się w drzwiach, wszczął się gwar, którego brak odczuliśmy wchodząc do domu. Rozległy się powitalne szczekania, kwiki i piski. Ale wszystko odbywało się w największym porządku, gdyż widocznie program uroczystości był z góry ustalony. Kolacja była bardzo wystawna, stół uginał się po prostu od mnóstwa owoców i smakołyków wszelkiego rodzaju. Między jednym daniem a drugim odbywały się występy zwierząt, które pozostały w domu. Geb-Geb wypowiedziało jeden ze swych utworów na cześć smacznego jedzenia, pod tytułem: „Zwiędły kalafior”: Toby i Sus zaprezentowali mecz bokserski, przy czym arena znajdowała się pośrodku stołu. Mieli na przednich łapach prawdziwe rękawice bokserskie. A biała myszka urządziła przedstawienie, które nazwała „cyrkiem w kieliszku”. Odbywało się rzeczywiście w wielkim szklanym kielichu i zrobiło na mnie ogromne wrażenie. Biała myszka była dyrektorem cyrku i z dumną miną paradowała na tylnych nóżkach, w maleńkim papierowym cylindrze na główce. W jej zespole znajdowała się mistrzyni konnej jazdy bez siodła, klown i pogromca lwów. Mistrzyni jazdy była również białą myszą, przystrojoną w spódniczkę baletniczki z ozdobnej serwetki. Rumakiem jej była wiewiórka, na której jeździła z największą szybkością, jaką kiedykolwiek widziałem. Pogromca lwów był również myszą, a rolę lwa odgrywał szczur, który przystroił sobie głowę sznurkami udającymi grzywę. Słowem, „cyrk w kieliszku” był największą atrakcją wieczoru. Biała myszka ucharakteryzowała się doskonale. Sus, stary klown z cyrku Dolittle, pożyczył jej tłustej czarnej szminki, którą wysmarowała swoje wąsiki; wyglądały jak długie, zakręcone wąsy prawdziwego dyrektora cyrku. Mistrzyni jazdy bez siodła skakała przez papierowe kółka, mysz-klown, umalowana na czerwono i biało, fikała koziołki, a lew-szczur ryczał dziko.

- Nie mogę pojąć, jak zdążyliście na czas z przygotowaniem tego widowiska? - zapytał doktor, który śmiał się do łez ze sztuk mysiego klowna. - To przewyższa wszystko, co wystawiałem we własnym cyrku. A przecież dowiedzieliście się o moim powrocie zaledwie na pół godziny przed naszym przybyciem tutaj. Jak wam się udało zdążyć z tym wszystkim?

- O tym się pan dowie, doktorze, gdy pan wejdzie na górę - powiedziała Dab-Dab surowo. - To był pomysł Geb-Geb. Przewróciły mi cały dom do góry nogami, szukając kostiumów i strojów, a cały ogród skopały, żeby zdobyć tę zieleninę. Dla takich głupstw! I to teraz, kiedy mi każde z nich było potrzebne do pomocy, żeby doprowadzić dom do porządku na przyjęcie pana.

- Ach, nie martw się tym, Dab-Dab - uspokajał ją doktor, nie przestając się śmiać - opłaciło się. Jeszcze nigdy tak dobrze się nie bawiłem. Uporządkujemy dom na nowo. Masz przecież teraz do pomocy Tomka, Bumpa i mnie.

- Tak, ale przecież nie wiem jeszcze, gdzie położę Bumpa - kłopotała się Dab-Dab. - Przecież on się nie zmieści w żadnym z naszych łóżek.

- No, znajdziemy i na to jakąś radę - rzekł doktor. - W ostateczności można ułożyć dwa materace na podłodze.

- A teraz, doktorze - zawołało Geb-Geb - zaczyna się pana rola w przedstawieniu. Chcemy się wszystkiego dowiedzieć o pańskiej podróży od chwil? kiedy nas pan opuścił.

- Tak, tak! - wykrzyknęło całe towarzystwo. -Niech pan nam opowie wszystko od początku.

- Ależ, na miłość Boską! - zawołał doktor Dolittle. - Nie mogę wam przecież przez jeden wieczór przeczytać całego dziennika podróży, która trwała trzy lata.

- Więc niech pan nam opowie przynajmniej niektóre wyjątki - pisnęła biała mysz - a resztę niech pan zostawi na jutrzejszy wieczór.

Doktor Dolittle zapalił fajkę, którą mu Czi-Czi podała wraz z woreczkiem na tytoń, i zaczął opowiadać od początku przebieg swojej podróży. Był to prześliczny obraz: wokoło długiego stołu w jadalni, jedno przy drugim, tłoczyły się zasłuchane i wpatrzone oblicza ludzkie i zwierzęce. O ile pamiętam, nigdy jeszcze otoczenie doktora nie było tak liczne i kompletne: Bumpo, Mateusz, ja, Dab-Dab, Geb-Geb, Czi-Czi, Polinezja, Jip, Tu-Tu, Toby, Sus i biała mysz.

I właśnie gdy doktor rozpoczynał, ktoś zastukał w okno, a jakiś głos zawołał:

- Wpuśćcie mnie! I ja chciałbym posłuchać.

Był to kulawy koń ze stajni. Usłyszał gwar i domyślił się, że to doktor powrócił. Pośpieszył więc, aby również wziąć udział w przyjęciu.

Ku wielkiemu niezadowoleniu Dab-Dab otwarto podwójne oszklone drzwi, które prowadziły do ogrodu, i stary kulawy koń wszedł do pokoju. Gospodyni nakazała jednak, abym temu nowemu gościowi oczyścił kopyta, zanim mu pozwoliła stąpnąć na dywan. Było to zdumiewające, z jakim zrozumieniem koń przystosował się do nowego otoczenia. Przeszedł przez pokój nie potrącając niczego i zajął miejsce między krzesłem doktora a kredensem. Musiał, jak mówił, usiąść przy doktorze, gdyż ma słuch osłabiony. Doktor Dolittle ucieszył się niezmiernie odwiedzinami konia.

- Wybierałem się właśnie do stajni, gdy podano kolację - powiedział. - Wiesz przecież, jak Dab-Dab nie lubi czekać. Czy przez czas mojej nieobecności miałeś pod dostatkiem owsa i jęczmienia?

- Bardzo dziękuję - powiedział koń - wszystko było w najlepszym porządku. Tylko czułem się bardzo osamotniony bez pana i bez Jipa, bardzo osamotniony.

Doktor na nowo rozsiadł się wygodnie i chciał zacząć opowiadanie, gdy znowu rozległo się pukanie w okno.

- Olaboga, co tam znowu? - zakwiczało Geb-Geb. Otworzyłem okno, przez które wpadł...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin