Pickart Joan Elliot - Wspólny dom.rtf

(405 KB) Pobierz
KOCHANY PUNCHO

Joan Elliot Pickart

WSPÓLNY DOM


KOCHANY PUNCHO!

CHCIAŁBYM SIĘ ZAWSZE UŚMIECHAĆ I BYĆ TA­KI SZCZĘŚLIWY JAK TY. JESTEM SMUTNY, BO MOJA MAMA I TATA JECHALI KIEDYŚ SAMOCHODEM I SĄ TERAZ ANIOŁAMI W NIEBIE, A JA STRASZNIE ZA NI­MI TĘSKNIĘ. WUJEK MARK JEST NAWET FAJNY, TYL­KO CZASAMI SIĘ WŚCIEKA, ALE RZADKO. ZA TO CEDAR JEST NAPRAWDĘ SUPER I MOGLIBYŚMY BYĆ FAJNĄ RODZINĄ. TYLKO NIE WIEM, CZY ONI CHCĄ. MOŻE MÓGŁBYŚ COŚ ZROBIĆ, ŻEBYŚMY ZAMIESZ­KALI WSZYSCY RAZEM I ŻEBYM JUŻ WIĘCEJ NIE BYŁ SAM NA ŚWIECIE?

TWÓJ PRZYJACIEL JOEY

ROZDZIAŁ 1

Doktor Cedar Kennedy spojrzała na zegarek i zmarszczy­ła brwi z dezaprobatą. Umówiony pacjent spóźniał się już kwadrans. Przypomniawszy sobie, że została w biurze sama, wstała z fotela i zaniosła do sekretariatu plik świeżo uaktu­alnionych dokumentów. Jej asystentka, Bethany wyszła te­go dnia nieco wcześniej. Spieszyła się na umówioną wizytę u dentysty.

Cedar usiadła za jej biurkiem w recepcji i zaczęła kart­kować oprawiony w skórę terminarz. Sprawdziła harmono­gram wizyt na kolejny dzień i miała właśnie zamknąć zeszyt, gdy drzwi wejściowe otworzyły się z impetem i stanął w nich postawny mężczyzna.

Od razu rzucił jej się w oczy jego ponadprzeciętny wzrost. Wyblakła koszula w kratę opinała mu się na sze­rokich barach, jakby miała za chwilę pęknąć w szwach. Niesamowicie długie umięśnione nogi odziane były w przy­kurzone dżinsy i ciężkie robocze buty. Twarz... o matko, co za rysy! Nieregularne, ale jakże niebywale męskie! Silnie zarysowana szczęka, lekki zarost na podbródku... Gęste czarne włosy rozpaczliwie domagały się strzyżenia. Niepo­spolicie ciemne oczy omiotły pospiesznie pomieszczenie, by w końcu spocząć na Cedar, która spokojnie taksowała nowo przybyłego.

Trochę nieokrzesany, ale całkiem przystojny typ, oceniła, gdy podszedł bliżej. Hm, nawet bardzo przystojny. I bardzo spóźniony. Miała zamiar jasno dać mu do zrozumienia, że punktualność jest dla niej sprawą najwyższej wagi.

- Pan Chandler? - upewniła się, wstając z krzesła.

- Tak, Mark Chandler.

Doskonały głos, przemknęło jej przez myśl. Niski, nieco szorstki, a przy tym donośny - w sam raz dla mężczyzny tak słusznej postury.

Mark zerknął ukradkiem w głąb biura.

- Jestem trochę spóźniony - odezwał się konspiracyjnym szeptem. - Mam nadzieję, że ta lekarka nie ma obsesji na punkcie punktualności? - Odczytał imię z plakietki na biur­ku. - Sama rozumiesz, Bethany, nie chciałbym zaczynać znajomości od zgrzytów. Nie mogę jej się narazić na samym wstępie. Znalazłem się w podbramkowej sytuacji i rozpaczli­wie potrzebuję pomocy pani doktor. - Otrzepał energicznie nogawki spodni, wzbijając przy tym olbrzymi tuman kurzu. - Pewnie nie będzie zachwycona moją garderobą. Przyniosłem na sobie tonę pyłu z budowy. Nie zdążyłem niestety wpaść do domu, żeby się umyć i przebrać.

Cedar z trudem poderwała do góry głowę. Odrucho­wo powędrowawszy wzrokiem za jego dłońmi, od dłuższej chwili wpatrywała się jak urzeczona w potężne uda mężczy­zny. W życiu nie widziała u nikogo tak umięśnionych nóg. No, chyba że u kulturystów w telewizji.

Mark tymczasem wyprostował się i mimowolnie przecze­sał palcami włosy, typowo męskim, zmysłowym gestem, któ­ry niejedną kobietę przyprawiłby o żywsze bicie serca.

Może i niejedną, ale na pewno nie mnie, stwierdziła z za­dowoleniem Cedar. Zdążyłam się już uodpornić na męskie wdzięki... albo tak mi się tylko wydaje.

- Myślę... - urwała gwałtownie, nie rozpoznając ochry­płego skrzeku, który, o zgrozo, wydobywał się z jej własne­go gardła.

- Nie miałem jeszcze nigdy do czynienia z psychiatrą. Po­dobno większość z nich kiwa tylko głową i potakuje, mamro­cząc „mhm”. Martwię się, że doktor Kennedy będzie strasz­nie sztywna i zasadnicza. Rany, zupełnie nie pasuję do tego miejsca, ale co robić, jestem naprawdę zdesperowany. Pora­dzisz mi, jak najlepiej do niej dotrzeć? Wygląda na to, że jest dla mnie ostatnią deską ratunku.

- Mhm - mruknęła Cedar. Nie potrafiła odmówić sobie tej małej przyjemności. - Osobiście uważam, że doktor Ken­nedy nie jest ani trochę sztywna, panie Chandler. - Spojrzała na niego wyniośle. - Jeśli zaś chodzi o pańskie pytanie, pro­ponuję, żeby przeprosił pan za spóźnienie i zapewnił, że na kolejne wizyty będzie się pan stawiał punktualnie. To powin­no wystarczyć.

- Dobra, raz kozie śmierć. Powiedz pani Freud, że już do­tarłem.

- Pani Freud? - Cedar otworzyła oczy ze zdziwienia. - Doktor Kennedy jest psychologiem, panie Chandler, nie psy­chiatrą - sprostowała zdegustowana.

- A co to za różnica? - Westchnął ze znużeniem. - Boże, ależ jestem skonany! Miałem wyjątkowo ciężki dzień w robocie. Jestem zmęczony głodny i muszę się umyć, więc miejmy to jak najszybciej za sobą. .

- Ależ naturalnie! Uchowaj Boże, żebyśmy niepotrzeb­nie pana przetrzymywały Skoro wreszcie zaszczycił nas pan swoją obecnością zostanie pan obsłużony ekspresowo. Oszczędność czasu to nasza podstawowa dewiza. Powinien pan to sobie zapamiętać.

- Oj, coś mi się zdaje, że ty też miałaś zły dzień. Co? Bethany? Nie jesteś dziś przesadnie uprzejma. Atrakcyjna z ciebie kobieta, ale założę się, że byłabyś jeszcze ładniejsza, gdybyś się od czasu do czasu uśmiechnęła.

- Proszę za mną. - Zignorowała jego uwagę i ruszyła do gabinetu.

- Gdziekolwiek rozkażesz, nawet do piekła - zażartował i natychmiast poczuł się niezręcznie, bo wyniosła recepcjo­nistka obejrzała się przez ramię i niemal wgniotła go wzro­kiem w podłogę.

Całkiem niezła, pomyślał, przyglądając jej się bez skrę­powania. Dziewczyna miała krótkie, lekko kręcone blond włosy, delikatne rysy i zmysłowe niebieskie oczy. Gra­natowe spodnie i bladobłękitny sweter nie były w stanie skutecznie zasłonić jej ponętnych kształtów. Mark gołym okiem dostrzegał ukryte pod eleganckim strojem ape­tyczne krągłości. Wszystkie dokładnie tam, gdzie trzeba. Mniam, mniam. Bardzo fajna babka z tej Bethany, tylko trochę antypatyczna.

Przestąpili próg przestronnego, praktycznie umeblowa­nego gabinetu. Sekretarka wskazała ręką jedno z dwóch pustych krzeseł. Mark rozsiadł się wygodnie, zakładając nogę na nogę. Dziewczyna spojrzała na niego przeciągle, po czym zajęła miejsce w wysokim skórzanym fotelu za biurkiem.

- Panie Chandler - odezwała się, splótłszy dłonie na leżącej przed nią teczce. - Nazywam się Cedar Kennedy. Pro­szę, żeby na następne spotkania przychodził pan punktual­nie. Przykro mi, jeśli brzmi to trochę zasadniczo.

- No, nie... - jęknął Mark, zaciskając powieki. - Więc nie jest pani recepcjonistką?

- Nie.

- Mogła pani coś powiedzieć, zanim zrobiłem z siebie kompletnego idiotę.

- Szczerze mówiąc... tak świetnie panu szło, że nie mia­łam serca psuć zabawy.

- W porządku. - Uniósł pojednawczo ramiona. - Zacznij­my wszystko od nowa. Przepraszam za spóźnienie. To się więcej nie powtórzy. Przykro mi, że roznoszę kurz z budowy po pani nieskazitelnie czystym biurze. Zapewne zresztą nie ostatni raz. Moja lekarz rodzinna, doktor Gibson, poleciła mi panią jako najlepszą specjalistkę. Pomoże mi pani?

Cedar usiadła wygodniej w fotelu i uśmiechnęła się cie­pło.

- Postaram się. Proszę powiedzieć, co pana do mnie spro­wadza. Pozwoli pan, że będę robiła notatki. W ten sposób... Co się stało? Coś nie w porządku? Dziwnie mi się pan przy­gląda. Wyrosły mi nagle wąsy?

- Słucham? Przepraszam, nie zdawałem sobie sprawy, że się tak bezczelnie gapię. Miałem rację, mówiąc, że byłaby pa­ni jeszcze ładniejsza, gdyby się pani uśmiechała. Co tam ład­niejsza, zwyczajnie piękna. Uśmiech zupełnie zmienia pani twarz. Nawet oczy zaczynają pani błyszczeć. Nigdy nie widziałem, żeby komuś tak lśniły oczy. A może nosi pani szkła kontaktowe?

- Nie, nie noszę - odparła, czując na policzkach wykwita­jący powoli rumieniec.

Zazwyczaj komplementy nie robiły na niej tak piorunu­jącego wrażenia. To doprawdy niedorzeczne, zbeształa się w duchu, nieprofesjonalne i zupełnie do mnie nie podobne. Ten kipiący testosteronem osiłek za bardzo na mnie działa. Trzeba zdusić zagrożenie w zarodku i jak najszybciej przejąć kontrolę nad sytuacją. Pacjentów należy traktować aseksualnie. Tak jest. Tego właśnie będę się trzymać.

- Panie Chandler - zaczęła chłodno - tracimy czas. Przejdźmy może do meritum. Podobno się panu spieszy?

- Aha, zjeżyła się pani. Pewnie macie taką niepisaną zasa­dę: nie wolno mówić psychiatrze, że jest piękną kobietą. Jak już wspominałem, nie poznałem dotąd żadnego psychiatry, to jest chciałem powiedzieć, psychologa. Mam nadzieję, że wprowadzi mnie pani w obowiązujące w waszej branży re­guły gry.

- Nie omieszkam, przy najbliższej okazji. Proszę mi wresz­cie powiedzieć, z czym pan do mnie przychodzi.

Mark w jednej chwili spochmurniał. Popatrzył zasępio­nym wzrokiem na czubki butów i westchnął jakby leżał mu na sercu ogromny ciężar. Zabrzmiało to jak przyznanie się do porażki.

Cedar wychyliła się nieco do przodu, próbując zachęcić go do zwierzeń.

- Chodzi o Joeya - odezwał się ledwie słyszalnym szep­tem. - Jest tak niewyobrażalnie smutny, a ja w żaden sposób nie potrafię do niego dotrzeć. Próbowałem wszystkiego, ale zbudował wokół siebie mur nie do przebicia. Nie chcę dłu­żej patrzeć jak cierpi.

Kim jest Joey? - zastanawiała się, zapisując imię w aktach. Sądząc po bólu w głosie Chandlera, musi to być jakaś bardzo bliska mu osoba. Mogła jedynie snuć przypuszczenia, zwa­żywszy, że doktor Gibson była pediatrą.

- Przepraszam, panie Chandler, ale jestem niedoinformo­wana. Zazwyczaj moja asystentka prosi przy pierwszej wizy­cie o wypełnienie stosownego formularza. Niestety wyszła dzisiaj nieco wcześniej... W związku z tym muszę zadać pa­nu kilka pytań. Czy jest pan żonaty? Joey to pana syn?

- Nie jestem żonaty i nigdy nie byłem. Joey to mój sio­strzeniec.

Hurrrra! Mark Chandler nie jest żonaty, podchwyciła z euforią, ale szybko wróciła na ziemię. Skąd jej przychodzą do głowy takie myśli? Na litość boską, jest przecież w pra­cy! To zupełnie nie do pomyślenia. Kompletny absurd! Ni­gdy wcześniej nie zdarzało jej się koncentrować wyłącznie na urodzie, tudzież stanie cywilnym nowo poznanego męż­czyzny. To z pewnością ze zmęczenia. Ma za sobą długi dzień. Oj, doktor Kennedy, pora wziąć się w karby.

- Siostrzeniec - powtórzyła, notując informację w doku­mentach. - Ile ma lat?

- Siedem.

- Proszę mi o nim opowiedzieć.

Mark nie potrafił opanować kolejnego westchnienia.

- Mały jest synem mojej siostry. Dwa miesiące temu do­szło do tragedii: Mary i jej mąż, John, zginęli w wypadku sa­mochodowym. Joeya nie było z nimi, bo w chwili wypadku akurat nocował u kolegi.

Cedar kiwnęła poważnie głową, nie przerywając robienia notatek.

- Po pogrzebie zostałem w Nowym Jorku jeszcze trzy ty - godnie. Musiałem dopełnić różnych formalności. Joey spędził większość tego czasu u swoich sąsiadów. Byłem tak zajęty, że nie mogłem się nim zajmować. W końcu udało mi się przywieźć go do Phoenix. Jestem teraz jego prawnym opiekunem.

- Jak chłopiec zareagował na nową sytuację? Mark wzruszył ramionami.

- Problem w tym, że właściwie w ogóle nie zareagował. Za­chowuje się jak zombie. Nie chce ze mną rozmawiać, prze­siaduje zamknięty w swoim pokoju. Stworzył sobie własny świat, do którego nikt poza nim nie ma dostępu. Niedaw­no zapisałem go do szkoły. Kilka dni później zadzwoniła do mnie wychowawczyni. Powiedziała, że Joey w ogóle nie bie­rze udziału w lekcjach. Twierdzi, że nic nie jest w stanie go zainteresować, że siedzi tylko w ławce jak zaklęty i wpatruje się w jeden punkt. Jednym słowem, nie ma z nim żadnego kontaktu. Nie wiedziałem, co robić, więc w końcu zaprowa­dziłem go do doktor Gibson. Myślałem, że może jest chory. Stamtąd trafiłem do pani.

- Jak dobrze Joey pana zna, panie Chandler?

- Proszę mi mówić Mark. Byłem bardzo zżyty z siostrą. Rozmawialiśmy przez telefon co najmniej raz w tygodniu. Nie odwiedzałem ich jednak zbyt często. Nie pozwalała mi na to praca. W zeszłym roku spędziliśmy razem Gwiazdkę... Joey wie, co prawda, kim jestem, ale nie mogę powiedzieć, że mnie zna. Jestem dla niego tylko wujkiem Markiem, któ­rego widział kilka razy w życiu. Na pewno nie czuje się przy mnie swobodnie. Nie ma do mnie takiego zaufania, jak do rodziców.

- A pan? Czuje się pan przy nim swobodnie? Wyprostował się nerwowo na krześle.

- Niespecjalnie - wyznał szczerze. Na jego czole pojawiła się głęboka zmarszczka. - Nie mam pojęcia, jak z nim roz­mawiać. Unikam tematu rodziców jak ognia. Nie potrafię nawet porządnie zapytać, jak mu minął dzień. Nasze rozmo­wy przy kolacji wyglądają mniej więcej tak: „Jak tam dzisiaj w szkole, Joey?” „Normalnie”. Potem mały pyta, czy może odejść od stołu i zamyka się u siebie. Siedzi w pokoju dopóki mu nie powiem, że pora się wykąpać i iść spać.

- Wygląda na to, że chłopiec zamknął się w sobie i próbuje tłumić bolesne emocje.

- Oględnie mówiąc. - Mark uśmiechnął się niewesoło. - Wiem, że to moja wina. Chyba mnie to wszystko przero­sło. Nie daję sobie z nim rady. Potrzebuję pomocy. Mamy listopad, a mały nic nie robi w szkole. Jak tak dalej pój­dzie, zostanie na drugi rok w tej samej klasie. Poza tym, atmosfera w domu jest napięta jak... sytuacja na Bliskim Wschodzie.

- Dobrze - podsumowała Cedar. - Wiem już wystarcza­jąco dużo, by móc zacząć terapię. Mimo wszystko dobrze by było, gdyby wypełnił pan... gdybyś wypełnił - poprawi­ła się pospiesznie - kwestionariusz, o którym wspomina­łam wcześniej. Na początek chciałabym widywać się z Joeyem trzy razy w tygodniu. Najlepiej zaraz po szkole, o ile to możliwe.

- Obawiam się, że z tym będzie mały problem. Pracuję do późna i odbieram go ze świetlicy dopiero około szóstej.

- Hm. Więc Joey spędza cały dzień poza domem. To bar­dzo męczące dla tak małego dziecka.

- Niestety, taką mam pracę. Prowadzę firmę budowlaną.

- Wrócimy jeszcze do tego. Muszę cię uprzedzić, że czasa­mi będę wzywała na rozmowę także i ciebie. Skoncentruję się oczywiście na chłopcu, ale niektóre sesje będziecie musieli odbyć razem. Może się też zdarzyć, że będę chciała omówić coś tylko z tobą. Aha, jeszcze jedno, powinieneś wiedzieć, że pracuję nieco inaczej niż większość psychologów dziecię­cych. Wiem z doświadczenia, że niektóre dzieci w gabinecie czują się nieswojo. Łatwiej nawiązać z nimi kontakt w przy­jaznym dla nich otoczeniu. Dlatego często będę przyjeżdżała do was do domu albo zabierała Joeya na obiad lub w jakieś inne miejsce. Szczegóły ustalimy później.

- Oczywiście.

- Jeśli chodzi o godziny wizyt, uważam, że przywożenie go tutaj dopiero po świetlicy zupełnie nie ma sensu. Dziecko będzie zmęczone, głodne... Nie, musimy się spotykać zaraz po szkole. Tak jak mówiłam; trzy razy w tygodniu.

- O matko... - Mark zrobił nietęgą minę i przesunął ręką po włosach z tyłu głowy. - Dobrze. Coś wykombinuję.

:. - Świetnie. - Cedar podniosła się zza biurka z notatkami ;w dłoni. - Chodźmy zajrzeć do mojego terminarza. Umówimy się na konkretne dni.

- Jest jeszcze coś, o czym wcześniej nie wspomniałem - odezwał się, wstając z krzesła.

- Co takiego?

- Joey w ogóle nie płakał. - Jak to?

- Nie zapłakał ani razu przez cały ten czas, odkąd...

- Jesteś pewien? A u sąsiadów, kiedy załatwiałeś sprawy spadkowe?

Pokręcił głową.

- Nie. Maggie, ich sąsiadka, specjalnie zwróciła mi na to uwagę. Mówiła, że mały nie chciał rozmawiać o rodzicach ani z nią, ani z jej dziećmi. W ogóle nie pozwalał im poru­szać tego tematu. Nie płakał też na pogrzebie, ani później, kiedy przywiozłem go do siebie. Jestem absolutnie pewien, że nie uronił nawet jednej łzy, pani doktor.

- Wolałabym po prostu Cedar. - Uśmiechnęła się zachę­cająco. - Nie lubię zbędnych ceregieli/Wracając do rzeczy - dodała poważnie - Joey musi jak najszybciej dać upust emo­cjom. Nie powinien tłumić wszystkiego w sobie. Zwłaszcza, że ma dopiero siedem lat. Przeżył ogromną traumę i nie był w stanie się rozpłakać. Już samo to dowodzi, w jak marnej kondycji psychicznej jest w tej chwili.

- Nawet go jeszcze nie znasz, a zabrzmiało to... sam nie wiem... jakby naprawdę ci na nim zależało.

- Oczywiście, że mi zależy. Przecież to małe dziecko, które w dodatku przeżywa poważny kryzys.

- A ty... masz własne dzieci?

- Nie, nie mam - odparła cicho. - Moją rodziną są pacjen­ci. No i jeszcze rozpieszczona gruba kocica, Łatka.

- Jestem pełen podziwu. Nie masz męża ani własnych po­ciech, a poświęcasz się cudzym dzieciakom i to takim z prob­lemami. Nie dokucza ci czasem samotność?

- A tobie? - odpaliła Cedar, ruszając żwawo do sekreta­riatu.

- Aha, zagrywka typowa dla psychologów, jak sądzę? Za­wsze odpowiadać pytaniem na pytanie.

- Jasne - roześmiała się swobodnie. - Uczą nas tego od ra­zu na pierwszych zajęciach.

- Ładnie się śmiejesz - zauważył Mark. - Może zabrzmi to jak wyświechtany banał, ale co mi tam. Twój śmiech jest jak... Jest... muzyką dla ucha.

- Dziękuję - wymamrotała, spoglądając na zegarek. - Do­chodzi szósta. Wypełnij ten formularz, a ja ustalę datę pierw­szej wizyty. Lepiej się pospieszmy, bo nie zdążysz odebrać Joeya ze świetlicy. Gotujesz mu jakieś gorące posiłki?

- Tak jakby. Żywimy się głównie jajecznicą. Na tym nieste­ty kończą się moje talenty kulinarne. Poza tym, zwiedzamy okoliczne fast foody albo zamawiamy coś do domu.

; - Hm....

Zgłoś jeśli naruszono regulamin