Cook Glen - Czarn_ Kom 09 - W_ś.doc

(2170 KB) Pobierz
GLEN COOK

 

GLEN COOK

WODA ŚPI

 

ÓSMA KRONIKA CZARNEJ KOMPANII TRZECIA KSIĘGA LŚNIĄCEGO KAMIENIA

 

Przełożył Jan Karłowski

 

DOM WYDAWNICZY REBIS POZNAŃ 2000


1

W owym czasie Czarna Kompania nie istniała. Tak przynaj­mniej należało wnosić z treści publikowanych praw i dekretów. Ja jednak nie mogłam się z tym pogodzić.

Sztandar Kompanii, jej Kapitan i Porucznik, jej Chorąży oraz wszyscy żołnierze, którzy uczynili ją tak straszną w oczach wrogów, odeszli, zostali pogrzebani żywcem w sercu rozległej kamiennej pustyni.

— Lśniący kamień — szeptano na ulicach i w zaułkach Tag­lios. Natomiast komunikaty najwyższych władz głosiły:

— Odeszli do Khatovaru — ale dopiero wówczas, kiedy zde­cydowano wreszcie przerwać zmowę milczenia i nadać wiado­mym wydarzeniom znamię rzekomego triumfu. Bowiem Radisha, albo Protektorka, albo jeszcze ktoś inny, wpadła na pomysł, iż lepiej będzie, gdy ludzie uwierzą, że Czarna Kompania podążyła ku swemu przeznaczeniu.

Jednak wszyscy na tyle starzy, aby pamiętać Kompanię, wie­dzieli lepiej. Tylko pięćdziesięciu ludzi udało się na tę równinę lśniącego kamienia. Połowa z nich nie należała do Kompanii. Jedynie dwoje z tych pięćdziesięciu powróciło, aby szerzyć kłamstwa o tym, co się stało. A trzeci, który mógł zaświadczyć o prawdzie, został zabity w Wojnach Kiaulunańskich, daleko od stolicy. Jednak kłamstwa Duszołap i Wierzby Łabędzia nie zdo­łały zwieść nikogo. Ludzie zwyczajnie udają, że w nie wierzą, ponieważ tak jest bezpieczniej.

A mogliby przecież zapytać, dlaczego Mogaba potrzebował aż pięciu lat na pokonanie nieistniejącego wroga i czemu tysią­cami młodych żywotów zapłacić musiano za podporządkowanie terytoriów Kiaulune władzy Radishy i rządom wypaczonych prawd Protektoratu. Mogliby zauważyć, że ludzie mieniący się żołnierzami Czarnej Kompanii przez całe lata po fakcie bronili

się jeszcze w fortecy Przeoczenia, póki wreszcie Protektorki, Duszołap, do tego stopnia nie rozdrażniło ich nieprzejednanie, że zaangażowała swe najlepsze czary w trwającą dwa lata opera­cję, po której z potężnej warowni został tylko biały pył, biały gruz i stosy białych kości. Każdy mógłby zadać te pytania. Zamiast tego jednak ludzie woleli milczeć. Bali się. Nie bez powodu się bali.

Imperium Tagliańskie pod władzą Protektoratu jest państwem strachu.

W trakcie tych lat niewzruszonego oporu pewien bezimienny bohater zasłużył sobie na wieczystą nienawiść Duszołap, doko­nując aktu sabotażu Bramy Cienia, jedynej drogi wiodącej na lśniącą równinę. Duszołap była najpotężniejszym z żyjących magów. Mogła stać się Władczynią Cienia, której potęga przyćmi monstra pokonane przez Kompanię podczas pierwszych wojen w służbie Taglios. Skoro jednak Brama Cienia została zapieczę­towana, nie była w stanie wezwać zabójczych cieni bardziej potężnych od tych kilku, jakie podporządkowała sobie jeszcze wówczas, gdy samotnie knuła zagładę Kompanii.

W rzeczywistości Duszołap umiałaby otworzyć Bramę Cienia, jednak nie miała pojęcia, w jaki sposób zamknąć ją na powrót. Zaś przez raz otwartą wszystkie żyjące istoty prześlizgnęłyby się na zewnątrz i zaczęły rozszarpywać świat.

Oznaczało to, że Duszołap, nie znając wielu tajemnic, stoi przed wyborem: wszystko albo bardzo niewiele. Koniec świata albo poprzestanie na tym, co ma.

Jak dotąd poprzestaje na tym, co ma. Lecz nie ustaje w ba­daniach i poszukiwaniach. Jest Protektorką. Imperium trzęsie się ze strachu przed nią. Nikt nie waży się zaprotestować przeciwko terrorowi, jaki zaprowadziła. Wszelako nawet ona wie, że ta epoka mrocznej jedności nie może trwać wiecznie.

Woda śpi.

W swoich domach, w cienistych uliczkach, w dziesiątkach tysięcy świątyń miasta nawet na chwilę nie zamierają nerwowe szepty. „Rok Czaszek. Rok Czaszek". Jest to bowiem epoka, w której żadni bogowie nie umierają, a ci, którzy śpią, wiercą się nerwowo w swych snach.

W domach, w ciemnych zaułkach, na uprawnych polach i ryżowych poletkach, na pastwiskach, w lasach i wasalnych mias­tach, kiedy tylko kometa rozbłyśnie na niebie albo niezwykła o tej porze roku burza zniszczy zasiewy, w szczególności zaś, gdy ziemia się zatrzęsie, ludzie szepczą:

— Woda śpi.

I przepełnia ich lęk.

2

Mówią na mnie Śpioszka. Jako dziecko odsuwałam się od świata, uciekając przed przerażającą rzeczywistością mego dzie­ciństwa w marzenia na jawie oraz senne koszmary. Kiedy tylko nie zmuszano mnie do pracy, tam właśnie się chowałam. Tam znajdowałam pociechę i poczucie bezpieczeństwa. Tam nie mog­ło dosięgnąć mnie żadne zło. Nie znałam bezpieczniejszego miejsca, póki do Jaicur nie przybyła Czarna Kompania.

Moi bracia zarzucali mi, że przez cały czas śpię. W istocie zazdrościli mi umiejętności izolacji. Nic nie rozumieli. Umarli, nie zrozumiawszy. Ja przespałam wszystko. Nie obudziłam się w pełni, póki nie minęło kilka lat spędzonych w Kompanii.

Teraz ja prowadzę te Kroniki. Ktoś musi to robić, choć nigdy oficjalnie nie przekazano mi obowiązków Kronikarza, a oprócz mnie nikt tego nie potrafi.

Jest to precedens.

Kroniki należy kontynuować za wszelką cenę. Prawda musi zostać utrwalona, nawet jeśli los postanowi, że żaden człowiek nigdy nie przeczyta słowa z tego, co napiszę. Te księgi stanowią duszę Czarnej Kompanii. Z nich można się dowiedzieć, kim jesteśmy. To znaczy, kim byliśmy. Że trwamy i że żadna zdrada nigdy nie dobędzie z nas ostatniej krwi.

Nie ma nas już. Tak nam mówi Protektorka. Radisha przysię­ga, że to prawda. Mogaba, wielki generał o tysiącu mrocznych zasług, krzywi się na samą myśl o nas i plugawi naszą pamięć. W oczach ludzi na ulicach jesteśmy jedynie męczącym kosz­marem przeszłości. Tylko Duszołap nie ogląda się wciąż przez ramię, aby zobaczyć, czy przypadkiem któregoś z nas nie ma za plecami.

Jesteśmy upartymi duchami. Nie spoczniemy. Nie przestanie­my ich nawiedzać. Od dawna już nie przedsięwzięliśmy żadnych działań, oni jednak wciąż nie przestają się bać. Poczucie winy każe im wciąż nas wspominać.

Zaiste, powinni się bać.

Każdego dnia na jakimś murze w Taglios pojawia się wiado­mość, wypisana kredą, farbą albo nawet i zwierzęcą krwią. Nic więcej, tylko delikatne napomnienie: „Woda śpi".

Każde z nich wie, co to oznacza. Powtarzają sobie szeptem przesłanie, świadomi, że gdzieś tam jest wróg, który bardziej jeszcze nie zna spokoju niźli rwący strumień. Wróg, który któ­regoś dnia wynurzy się z otchłani swego grobu i przyjdzie po tych, co przyłożyli rękę do zdrady. Nie ma żadnej mocy, która mogłaby ich przed tym uchronić. Ostrzegano ich tysiące razy, a jednak w końcu ulegli pokusie. Teraz już żaden diabeł ich nie ocali.

Mogaba się boi.

Radisha się boi.

Wierzba Łabędź boi się tak bardzo, że ledwie potrafi normal­nie funkcjonować, podobnie jak wcześniej czarodziej Kopeć, którego zresztą sam wciąż oskarżał o tchórzostwo i z którego się wyśmiewał. Łabędź zna Kompanię jeszcze z dawnych cza­sów, z północy, zanim dla kogokolwiek tutaj stała się czymś innym niźli odległym wspomnieniem minionej trwogi. Lata, które upłynęły, nijak nie pomogły Łabędziowi oswoić się ze swym strachem.

Purohita Drupada się boi.

Główny Inspektor Gokhale się boi.

Tylko Protektorka się nie boi. Duszołap nie lęka się niczego. Duszołap nic to nie obchodzi. Szydzi i drwi z demona. Ona jest kompletnie szalona. Będzie się jeszcze śmiała i tańczyła, nawet gdy jej ciało zaczną już trawić płomienie.

Ten brak strachu wywołuje jeszcze większy niepokój u jej pomocników. Dobrze wiedzą, że ich pierwszych pogna w miaż­dżące szczęki losu.

Od czasu do czasu na murach pojawia się inna, bardziej osobista informacja: „Wszystkie ich dni są policzone".

Każdego dnia jestem na ulicy, idę do pracy, udaję się na

przeszpiegi, słucham, podchwytuję plotki i rozpuszczam nowe, korzystając z anonimowości, jaką zapewnia mi Chór Bagan, Ogród Złodziei, którego nawet Szarzy nie zdołali jeszcze spacyfikować. Niegdyś przebierałam się za prostytutkę, ale w końcu okazało się to zbyt niebezpieczne. W mieście żyją ludzie, przy których Protektorka mogłaby się zdawać uosobieniem normalno­ści. Świat zaiste może mówić o szczęściu, że los poskąpił im władzy, pozwalającej w pełni odkryć głębię i ogrom własnych psychoz.

Zazwyczaj jednak wcielam się w postać młodzieńca, jak to już dawniej robiłam. Od zakończenia wojny wokół pełno jest pozbawionych rodzin, obowiązków i pracy młodych mężczyzn. Im bardziej dziwaczna okazuje się kolejna plotka, tym szybciej opuszcza granice Chór Bagan i dotkliwiej niszczy spokój sumie­nia naszych wrogów. Zawsze to samo Taglios — gotowe nurzać się w rozkoszach ponurych przepowiedni. A my musimy dostar­czyć mu odpowiednią porcję znaków, wróżb i omenów.

Protektorka ściga nas, kiedy jej to przyjdzie do głowy, jednak zainteresowania nigdy nie starcza jej na dłużej. W ogóle na niczym nie potrafi się skoncentrować przez dłuższy czas. Zresztą, dlaczego miałaby się nami przejmować? Jesteśmy martwi. Już nas nie ma. Sama ogłosiła, że tak się stało. A jako Protektorka jest przecież najwyższym sędzią dla całego imperium tagliańs­kiego.

Jednakże: „Woda śpi".

3

W owym czasie fundamentem, na którym wspierała się cała Kompania, była kobieta, która nawet nigdy oficjalnie się do niej nie zaciągnęła, czarownica Ky Sahra, żona Chorążego Czarnej Kompanii i mojego poprzednika na stanowisku Kronikarza, Mur­gena. Kobieta bystra, o niezłomnej woli. Nawet Goblin i Jednooki schodzili jej z drogi. Nikt nie mógł jej nic powiedzieć, nawet paskudny stary Wujek Doj. Protektorki, Radishy i Szarych bała się tyle, co zwykłych śmieci. A i najgorsze zło porównywalne bodaj ze śmiertelnym kultem Kłamców, ich mesjaszem, Córką

Nocy oraz boginią Kiną bynajmniej nie odbierało jej ducha. Spoglądała w samo jądro ciemności, której sekrety nie wzbudzały w niej śladu trwogi. Tylko jedna rzecz przenikała ją dreszczem.

Jej matka, Ky Gota, stanowiła uosobienie niezadowolenia i swarliwości. Jej zrzędzenie i połajania miały tak zdumiewającą siłę, że ona sama musiała być najpewniej wcieleniem jakiegoś kap­ryśnego, zbzikowanego bóstwa, nieznanego jak dotąd człowie­kowi.

Ky Goty nie lubił nikt prócz Jednookiego. A nawet on za plecami nazywał ją Trollicą.

Sahra zadrżała na widok matki kuśtykającej powoli przez zdjęte nagłą ciszą pomieszczenie. Dzisiaj byliśmy nikim, nie dysponowaliśmy właściwie żadnymi dobrami. Musieliśmy obyć się tymi kilkoma pokojami. Parę chwil temu tłoczyli się tutaj rozmaici wałkonie, paru z Kompanii, w większości jednak pra­cownicy Banh Do Tranga. Teraz wszyscy patrzyliśmy na starą, pragnąc, by jak najszybciej wyszła. By nie przyszło jej do głowy pobyć w naszym towarzystwie.

Stary Do Trang — już tak słaby, że poruszał się na wózku inwalidzkim — podjechał ku Ky Gocie, najwyraźniej w nadziei, że okazując choć odrobinę troski, skłoni ją do wyjścia.

Wszyscy zawsze chcieli jak najszybciej się jej pozbyć.

Tym razem jego poświęcenie okazało się skuteczne. Z pew­nością Ky Gota musiała nie czuć się najlepiej, skoro nie po­święciła nawet chwili na obsztorcowanie wszystkich, którzy tylko byli młodsi od niej.

Milczenie przeciągało się do czasu, gdy wrócił stary kupiec. Był właścicielem tego miejsca i pozwalał nam korzystać z niego jako kwatery głównej. Niczego nam nie zawdzięczał, mimo to, z czystej miłości do Sahry, dzielił z nami niebezpieczeństwa. We wszystkich omawianych kwestiach musieliśmy wysłuchiwać jego opinii i honorować jego życzenia.

Do Trang wrócił po krótkiej chwili, ciężko tocząc swój wózek. Przypominał szkielet obciągnięty poznaczoną plamami wątrobo­wymi skórą. Był tak kruchy, że wydawało się, iż cudem potrafi o własnych siłach poruszyć swój pojazd.

Stary był zaiste, jednak w jego oczach igrały nie dające się przegnać wesołe iskierki. Skinął głową. Rzadko miał wiele do powiedzenia, chyba że komuś zdarzyło się palnąć nieprawdopo­dobne głupstwo. Był dobrym człowiekiem. Sahra zabrała głos jako pierwsza:

— Wszystko gotowe. Każda faza i każda ewentualność zo­stały po dwakroć sprawdzone. Goblin i Jednooki trzeźwi. Czas, by Kompania dała znać o swym istnieniu. — Rozejrzała się dookoła, czekając na nasze komentarze.

Nie wydawało mi się, aby rzeczywiście nadszedł już czas. Jednak wyraziłam swoją opinię wcześniej, kiedy zajmowałam się planowaniem operacji. I zostałam przegłosowana. Teraz ograni­czyłam się więc do rozpaczliwego wzruszenia ramionami.

Pozostali nie mieli żadnych zastrzeżeń. Sahra powiedziała:

— Rozpoczynamy fazę pierwszą. — Skinęła na swego syna. Tobo kiwnął głową i wyślizgnął się z pokoju.

Przyczajony młodzieniec był chudy, obdarty i brudny. Nazywał się Nyueng Bao, co oznaczało, że po prostu musiał być przygar­bionym brudasem i złodziejem. Należało mieć się przed nim na baczności. Nikogo właściwie nie interesowało, co dokładnie robi, póki jego ręce nie skradały się w kierunku kołyszącej się u pasa sakiewki lub jakiegoś towaru na straganie sprzedawcy. Jak zwyk­le, ludzie nie widzieli tego, czego zobaczyć się nie spodziewali.

Póki chłopak trzymał dłonie schowane za plecami, nikt nie widział w nim zagrożenia. Tak nie sposób czegokolwiek ukraść. Nikt jednak nie zauważył małych bezbarwnych pęcherzy na ścianie, o którą się opierał.

Dzieci Gunni patrzyły. Chłopak wyglądał tak dziwnie w swym czarnym kimonie. Gunni są pokojowo nastawionym ludem i wy­chowują swe dzieci na bardzo grzeczne. Jednak dzieci Shadar ulepione są z dużo twardszej gliny. Są znacznie śmielsze. Ko­rzenie ich religii wyrastają przecież ze światopoglądu wojow­ników. Kilku młodzieńców Shadar postanowiło dać nauczkę złodziejowi.

Oczywiście, że był złodziejem! Przecież to Nyueng Bao. Wszyscy wiedzieli, że każdy Nyueng Bao to złodziej.

Starszy Shadar odpędził młodzieńców. Złodziejem zajmą się ci, do których obowiązków to należy.

W religii Shadar kryła się również odrobina biurokratycznej praworządności.

Nawet tak drobne zamieszanie przyciągnęło uwagę władz. Trzech wysokich, brodatych stróżów porządku Shadar w szarych ubraniach i białych turbanach przepychało się przez ciżbę. Bez­ustannie podejrzliwie oglądali się wokół, jakby nieświadomi, że cały czas otacza ich krąg pustej przestrzeni. Na ulicach Taglios zawsze panuje tłok, czy to dzień, czy noc, a jednak ludzie zawsze znajdą sposób, by usunąć się z drogi Szarym. Wszyscy Szarzy mają twarde spojrzenia, a podstawowe kryterium doboru do służby stanowi najwyraźniej brak cierpliwości i współczucia.

Tobo tymczasem zdążył już oddalić się z miejsca zamieszania, prześlizgując się zręcznie przez tłum niczym czarny wąż wśród bagiennych traw. Kiedy Szarzy przesłuchiwali zgromadzonych, dociekając przyczyn zamieszania, nikt już nie potrafił opisać go dokładnie, a wszyscy podawali rysopis zgodny z żywionymi przesądami. Złodziej Nyueng Bao. A ci stanowili w Taglios prawdziwą plagę. W owych czasach stolica mogła się poszczycić mnóstwem najrozmaitszych cudzoziemców. Jak imperium długie i szerokie, do miasta przybywał każdy próżniak, głupek i roz­rabiaka. W ciągu życia jednego pokolenia populacja potroiła się. Gdyby nie okrutna skuteczność Szarych, Taglios zamieniłoby się w chaotyczny, morderczy rynsztok, piekielną otchłań pełną nędzy i rozpaczy.

Pałac nie pozwalał jednak, by nieład zapuścił w nim korzenie. Znakomicie dawał sobie radę z wykrywaniem wszelkich moż­liwych tajemnic. Kariery kryminalistów zazwyczaj nie trwały długo. Podobnie jak żywoty tych wszystkich, którym zachciewało się spiskować przeciwko Radishy lub Protektorce. Zwłaszcza przeciwko tej ostatniej, która za nic miała pojęcie nietykalności cielesnej.

W minionych czasach intrygi i spiski stanowiły miazmatyczną plagę dotykającą żywota każdego Taglianina. Teraz się to skoń­czyło. Protektorce się to nie podobało. Większość Taglian zaś chciwie łaknęła aprobaty Protektorki. A nawet kapłani woleli unikać niebezpiecznego spojrzenia Duszołap.

W pewnym momencie czarne ubranie chłopca gdzieś zniknęło, a jego miejsce zajęła biodrowa przepaska na modłę Gunni, którą nosił pod spodem. Teraz nie różnił się już niczym od pozostałym dzieci, wyjąwszy lekko żółtawy odcień skóry. Był bezpieczny. Dorastał w Taglios. Mówił bez obcego akcentu, który mógłby go zdradzić.

4

Teraz należało czekać, przyczaić się w bezruchu, w bezczynności poprzedzającej zawsze każdą poważniejszą akcję. Wyszłam już z wprawy. Nie potrafiłam po prostu rozsiąść się wygodnie i albo sama zagrać w tonka, albo zwyczajnie patrzeć, jak Jednooki i Goblin próbują się nawzajem oszukiwać. Od ciągłego pisania miałam skurcze palców, tak że nie mogłam dalej pracować nad Kronikami.

— Tobo! — zawołałam. — Chcesz iść zobaczyć, co się dzieje?

Tobo miał czternaście lat. Był najmłodszy z nas. Dorastał w Czarnej Kompanii. Natura nie poskąpiła mu młodzieńczego entuzjazmu, niecierpliwości i wiary we własną nieśmiertelność oraz boską dyspensę od kary ostatecznej. Bawiły go zadania, które wykonywał dla Kompanii. Nie do końca chyba wierzył w istnienie swego ojca. Nigdy nie miał okazji go poznać. My z kolei próbowaliśmy nie dopuścić, by ktoś szczególnie go rozpieszczał. Tylko Goblin upierał się, by traktować go jak ukochanego syna. Próbował nawet uczyć chłopaka.

Tagliański w piśmie Goblin miał znacznie gorzej opanowany, niźli gotów byłby przyznać. Alfabet na co dzień używanej wulgaty liczył sto liter, następnych czterdzieści zarezerwowane było dla kapłanów piszących Stylem Wzniosłym, który stanowił nie­mal drugi, niewymowny i ceremonialny język. Dla potrzeb tych Kronik posługuję się mieszaniną obu stylów.

Kiedy tylko Tobo nauczył się czytać, „wujek" Goblin kazał mu czytać dla siebie, na głos.

— Mogę wziąć jeszcze kilka pączków, Śpioszka? Mama mówi, że im więcej ich będzie, tym skuteczniej zwrócą uwagę w Pałacu.

Byłam zaskoczona, że rozmawiał z nią dość długo, by tyle choć usłyszeć. Chłopcy w jego wieku potrafią bywać co najmniej niemili. On przez cały czas był jawnie niegrzeczny wobec matki. A byłoby jeszcze gorzej, gdyby nie jego „wujkowie", którzy nie tolerowali takiego zachowania. Naturalnie, w oczach Tobo był to po prostu kolejny przykład spisku dorosłych. Tak przynajmniej twierdził oficjalnie. Prywatnie można było go przekonać, by posłuchał głosu rozsądku. Przynajmniej od czasu do czasu. I oczy­wiście kiedy zwracał się do niego ktoś, kto nie był jego matką.

— Może kilka. Ale wkrótce zrobi się ciemno. A potem za­cznie się przedstawienie.

— Jak pójdziemy? Nie lubię, kiedy jesteś kurwą.

— Będziemy bezdomnymi sierotami. — Chociaż to przebra­nie również pociągało za sobą ryzyko. Mogliśmy wpaść w ręce werbowników, którzy wcielą nas do armii Mogaby. W tych czasach jego żołnierze nie są niczym więcej jak niewolnikami poddanymi okrutnej dyscyplinie. Wielu to drobni kryminaliści, którym zaproponowano wybór między surową karą a służbą. Pozostali to dzieci nędzy, nie mające dokąd pójść. Co zresztą stanowiło normę powszechnie obowiązującą w armiach zawodo­wych, które Murgen i jego dawni towarzysze widzieli na dalekiej północy, na długo przedtem, zanim przystałam do Kompanii.

— Dlaczego tak się martwisz przebraniami?

— Jeśli nigdy powtórnie nie ukażemy tej samej twarzy, nasi wrogowie nie będą mieli pojęcia, kogo właściwie szukają. Nigdy nie próbuj ich nie doceniać. Zwłaszcza Protektorki. Już nie raz udało jej się oszukać samą śmierć.

Tobo nie był skłonny uwierzyć ani w to, ani w niewiele więcej z naszej niezwykłej historii. Chociaż znacznie lżej niż większość ludzi przechodził właśnie okres, w którym wiedział wszystko, co wiedzieć warto, a nic, co powiedzieli starsi — zwłaszcza jeśli zawierało choćby najbledszy ślad morału — nie było warte słuchania. Nic na to nie mógł poradzić. Musiał po prostu z tego wyrosnąć.

Ja zaś miałam tyle lat, ile miałam, i nic nie mogłam poradzić na to, że mówiłam rzeczy, o których wiedziałam, iż na nic się nie przydadzą.

— Wszystko jest w Kronikach. Twój ojciec i Kapitan nie wymyślali bajeczek.

W to również nie chciał wierzyć. Nie upierałam się. Każdy z nas na własny sposób, we swoim czasie musi nauczyć się szacunku dla Kronik. Marny los, jaki przypadł teraz w udziale Kompanii, uniemożliwiał pełne uczestnictwo w tradycji. Tylko dwaj towarzysze ze Starej Gwardii wyszli cało z pułapki za­stawionej przez Duszołap na kamiennej równinie i z późniejszych Wojen Kiaulunańskich. Goblin i Jednooki — obaj są całkowicie niezdolni do przekazania mistyki Kompanii. Jednooki jest zbyt leniwy, natomiast Goblin ma zbyt duże trudności z wysławianiem się. Ja natomiast byłam właściwie dopiero uczennicą, kiedy Stara Gwardia weszła na równinę w ślad za Kapitanem ścigającym ideę Khatovaru. Którego zresztą nie znalazł. A przynajmniej nie znalazł takiego Khatovaru, jakiego szukał.

To zadziwiające. Niedługo będę weteranem z dwudziestoletnią służbą. Miałam ledwie czternaście lat, gdy Kubeł wziął mnie pod swoje skrzydła... Jednak nigdy nie byłam podobna do Tobo. W wieku czternastu lat od dawien dawna wiedziałam już, co to ból. W ciągu tych lat, które minęły od czasu, gdy Kubeł mnie uratował, w istocie stawałam się coraz młodsza...

— Co?

— Pytałem, dlaczego nagle zrobiłaś się taka wściekła?

— Przypominałam sobie, jak to było, kiedy miałam czternaś­cie lat.

— Dziewczynom jest tak łatwo... — Ugryzł się w język. Twarz mu pobladła. Wyraźnie rzucało się w oczy jego pomocne pochodzenie. Był aroganckim i zepsutym małym gnojkiem, ale miał dość rozu...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin