Akunin Boris - Koronacja.pdf

(1378 KB) Pobierz
BORIS AKUNIN
KORONACJA
czyli ostatni z Romanowów
(Przełożył: Zbigniew Landowski )
Świat Książki
2004
20 maja
Ten dziwaczny i nieprzyjemny mężczyzna zginął na moich oczach.
Wszystko stało się tak szybko... tak szybko.
Równocześnie z trzaskiem wystrzałów rzuciło go na linę.
Upuścił swój maleńki rewolwer, złapał się chybotliwej poręczy i zastygł w miejscu,
odchyliwszy do tyłu głowę. Błysnęła biała twarz, przekreślona pasemkiem wąsów, i zniknęła,
zasłonięta czarnym mnisim welonem.
- Eraście Piotrowiczu! - krzyknąłem, po raz pierwszy nazywając go po imieniu. A może
tylko chciałem krzyknąć?
Niepewny pomost chwiał się pod jego nogami. Głowa nagle opadła w przód, jakby od
silnego uderzenia, a ciało zaczęło napierać piersią na linę i po kolejnej sekundzie, przewracając
się niezgrabnie, już leciało w dół... w dół... w dół.
Drogocenna szkatułka wypadła mi z rąk, uderzyła o kamień i roztrzaskała się.
Oślepiającymi iskrami wystrzeliły różnobarwne bryłki diamentów, szafirów, szmaragdów, ale
nawet nie spojrzałem na te niezliczone skarby, które rozsypały się po trawie.
Z wąwozu dobiegł miękki, tępy odgłos uderzenia. Jęknąłem. Rozpędzona czarna kula
potoczyła się po stromym stoku i zatrzymała w swoim przerażającym pędzie dopiero na brzegu
potoku. Jedna ręka bezwładnie upadła w wodę, reszta ciała, twarzą do ziemi, legła na
otoczakach.
Nie lubiłem tego człowieka. Może nawet nienawidziłem. W każdym razie chciałem,
żeby na zawsze zniknął z naszego życia. Jednak nie życzyłem mu śmierci.
Jego rzemiosłem było ryzyko, cały czas igrał ze śmiercią, ale z jakiegoś powodu nigdy
nie pomyślałem, że może zginąć. Wydawał się nieśmiertelny.
Nie wiem, jak długo stałem tak, osłupiały, patrząc w dół. Pewnie niezbyt długo. Ale
czas jakby się rozpadł, a ja zanurzyłem się w jego pęknięciu, powracając do poprzedniego,
spokojnego życia, które skończyło się dokładnie dwa tygodnie temu.
Tak, wtedy też był poniedziałek. Szósty maja.
6 maja
Do dawnej stolicy państwa rosyjskiego przybyliśmy rankiem. W związku ze
zbliżającymi się uroczystościami koronacyjnymi Dworzec Nikołajewski był zatłoczony i nasz
pociąg przetoczono po linii przesyłowej na Brzeski, co, delikatnie mówiąc, nie było grzecznym
postępkiem ze strony władz miejskich. Można przypuścić, że w ten sposób wyrażono pewne
ochłodzenie stosunków między jego wysokością Gieorgijem Aleksandrowiczem a jego
wysokością Symeonem Aleksandrowiczem, moskiewskim generałem-gubernatorem. Niczym
innym nie mogę wyjaśnić półgodzinnego postoju na rozrządowej, a następnie przetoczenia
pociągu specjalnego z dworca głównego na podrzędny.
W dodatku na peronie przywitał nas nie sam Symeon Aleksandrowicz, jak tego wymaga
protokół, tradycja, więzy krwi i - w końcu - po prostu szacunek dla starszego brata, tylko
przewodniczący komitetu powitalnego - minister dworu cesarskiego, który zresztą natychmiast
odjechał na Nikołajewski, aby przywitać księcia Prus. Od kiedy to w Moskwie więcej szacunku
okazują następcy pruskiego tronu niż wujowi jego cesarskiej mości, generałowi-admirałowi
rosyjskiej floty i drugiemu (wedle starszeństwa) wielkiemu księciu domu panującego? Gieorgij
Aleksandrowicz nic po sobie nie pokazał, ale, sądzę, był wstrząśnięty nie mniej niż ja tak
jawnie okazanym afrontem.
Dobrze choć, że jej wysokość, wielka księżna Katarzyna Joannowna, została w
Petersburgu - jest przecież gorliwą zwolenniczką drobiazgowego przestrzegania subtelności
cesarskiego ceremoniału. Epidemia odry, która spadła na czterech synów: Aleksieja, Siergieja,
Dymitra i Konstantego Gieorgijewiczów, przeszkodziła jej wysokości, wzorowej kochającej
matce, wziąć udział w koronacji, największym wydarzeniu w życiu państwa i rodziny
cesarskiej. Mimo to złe języki twierdziły, że nieobecność jej wysokości na moskiewskich
uroczystościach można wyjaśnić nie tyle miłością macierzyńską, ile niechęcią do odgrywania
roli statystki w tryumfie młodej carycy. Przy okazji wspominano zeszłoroczną historię, kiedy
nowa cesarzowa zaproponowała damom z rodziny cesarskiej założenie towarzystwa
rękodzielniczego - żeby każda z wielkich księżnych mogła zrobić na drutach ciepłą czapeczkę
dla wychowanków Sierocińca Maryjskiego. Możliwe, że Katarzyna Joannowna rzeczywiście
niepotrzebnie aż tak surowo odniosła się do tego pomysłu. Niewykluczone także, że właśnie od
tej pory stosunki jej wysokości i jej cesarskiej mości stały się niezbyt przykładne. Jednak w
nieobecności mojej pani na uroczystościach koronacyjnych nie było żadnej ostentacji, za to
mogę ręczyć. Katarzyna Joannowna może odnosić się do jej cesarskiej mości lepiej czy gorzej,
ale w żadnym przypadku nie pozwoliłaby sobie zaniedbać obowiązków dynastycznych bez
szczególnie ważkiej przyczyny. Synowie jej wysokości rzeczywiście byli poważnie chorzy.
To, rzecz jasna, bardzo przygnębiające, ale, jak to się mawia, nie ma tego złego, co by
na dobre nie wyszło, albowiem razem z jej wysokością w stolicy pozostał cały wielkoksiążęcy
dwór, co znacznie uprościło moje niełatwe obowiązki. Damy dworu były bardzo zmartwione
tym, że nie zobaczą moskiewskich uroczystości i okazywały niezadowolenie (rozumie się, nie
przekraczając ram etykiety), lecz Katarzyna Joannowna nie zmieniła zdania: wedle
ceremoniału mały dwór powinien znajdować się tam, gdzie przebywa większość członków
wielkoksiążęcej rodziny, a większość Gieorgijewiczów, jak nieoficjalnie nazywa się naszą
gałąź rodziny cesarskiej, pozostała w Petersburgu.
Na koronację pojechały cztery osoby: sam Gieorgij Aleksandrowicz, jego starszy i
najmłodszy syn, a także jedyna córka, Ksenia Gieorgijewna.
Jak już wspomniałem, nieobecność dworu tylko mnie ucieszyła. Zarządzający dworem
książę Mietlicki i zarządzający kancelarią dworu tajny radca von Born jedynie by mi
przeszkadzali, wsadzając nos w sprawy, o których nie mają pojęcia. Dobry służący nie
potrzebuje nianiek i nadzorców, żeby podołać obowiązkom. A co do hofmajstrów i frejlin, to
nawet nie wiedziałbym, gdzie ich rozmieścić - tak marną rezydencję przydzielił komitet
koronacyjny Zielonemu Dworowi (tak nazywają nasz dom - wedle barwy trenu wielkiej
księżnej). Ale o rezydencji opowiem później.
Wyjazd z Petersburga minął szczęśliwie. Na pociąg składały się trzy wagony:
pierwszym jechała rodzina książęca, drugim służba, trzecim niezbędny sprzęt i bagaż, toteż
stale musiałem przechodzić z wagonu do wagonu.
Ledwo ruszyliśmy z dworca, jego wysokość Gieorgij Aleksandrowicz zasiadł popijać
koniak z jego wysokością Pawłem Gieorgijewiczem i kamerjunkrem Endlungiem. Kiedy
pozwolił sobie wypić jedenaście kieliszków, zmęczył się i udał na odpoczynek - aż do samej
Moskwy. Przed snem, już u siebie w „kajucie”, jak nazwał swój przedział, pokrótce
opowiedział mi o rejsie do Szwecji, który miał miejsce przed dwudziestu dwu laty i wywarł na
jego wysokości ogromne wrażenie. Problem w tym, że choć Gieorgij Aleksandrowicz ma rangę
generała-admirała, to w morze wychodził tylko jeden jedyny raz i zachował o tej podróży
wyłącznie nieprzyjemne wspomnienia. Dlatego często wzmiankuje francuskiego ministra
Colberta, który na statkach nie pływał wcale, mimo to uczynił ze swego kraju wielkie
mocarstwo morskie. Historię o rejsie do Szwecji słyszałem już wielokrotnie i zdążyłem
nauczyć się jej na pamięć. Najbardziej dramatycznym epizodem opisu był sztorm u brzegów
Gotlandii. Po słowach: „I wtedy kapitan jak nie krzyknie: «Wszyscy do pomp!»” - jego
wysokość zwykł wybałuszać oczy i z rozmachem uderzać pięścią w stół. I tym razem wszystko
odbyło się jak zazwyczaj, ale bez jakiegokolwiek uszczerbku dla obrusa czy nakryć, ponieważ
już zawczasu przedsięwziąłem stosowne środki, przytrzymując karafkę i kieliszki.
Kiedy jego wysokość się zmęczył i zaczął mówić niezbyt spójnie, dałem znak lokajowi,
aby pana rozebrał i ułożył spać, a sam udałem się w odwiedziny do Pawła Gieorgijewicza i
lejtnanta Endlunga. Ponieważ to ludzie młodzi, w pełni sił i zdrowia, znacznie mniej zmęczyli
się piciem koniaku. Można by nawet powiedzieć, że zupełnie się nie zmęczyli, gdyż trzeba było
stale na nich baczyć, zwłaszcza ze względu na obyczaje pana kamerjunkra.
Ach, ten Endlung! Może nie należałoby tego mówić, ale Katarzyna Joannowna
popełniła wielki błąd, kiedy uznała tego pana za opiekuna odpowiedniego dla swego starszego
syna. Lejtnant to cwana bestia: wzrok jasny i czysty, różowiutka fizjonomia, idealny
przedziałek na złocistej głowie, dziecięcy rumieniec na policzkach - prawdziwy cherubin.
Pełen szacunku dla dam dojrzałych, dyga nóżką, umie słuchać z twarzą wyrażającą najwyższe
zainteresowanie i o Joanie Kronsztadzkim, i o nosaciźnie u lowchena. Nic dziwnego, że
Katarzyna Joannowna wysoko oceniła Endlunga. Taki przyjemny i, co najważniejsze, poważny
młodzieniec - nie to, co urwisy elewi z Korpusu Morskiego albo nieroby z Oddziału Gwardii.
Też miała komu powierzyć opiekę nad Pawłem Gieorgijewiczem w pierwszym dłuższym
rejsie! Przyjrzałem się już temu ptaszkowi.
W pierwszym porcie, w Warnie, Endlung wystroił się jak paw - w biały garnitur,
purpurową kamizelkę, krawat w gwiazdki, najszerszą panamę - i skierował kroki do domu
publicznego, a jego wysokość, wtedy jeszcze zupełnego młodzika, zaciągnął ze sobą.
Próbowałem się wmieszać, na co lejtnant rzekł do mnie: „Obiecałem Katarzynie Joannownie,
że nie spuszczę oka z jego wysokości i tam gdzie ja, tam i on”. A ja do niego: „Nie, panie
lejtnancie, jego wysokość rzekła: tam gdzie on, tam i pan”. Endlung zaś: „To, Afanasiju
Stiepanyczu, kazuistyka. Najważniejsze - będziemy nierozłączni, jak Ajaksowie”. I
młodziutkiego miczmana ciągnął tak po wszystkich wertepach aż do samego Gibraltaru. Za to
w drodze z Gibraltaru do Kronsztadu obaj - i lejtnant, i miczman - zachowywali się spokojnie i
nawet na brzeg nie schodzili, tylko biegali po cztery razy na dzień do lekarza zastrzyki
przyjmować. Oto jaki znalazł się opiekun! Przez tego Endlunga jego wysokość mocno się
zmienił, nie można go poznać. Nawet samemu Gieorgijowi Aleksandrowiczowi czyniłem
aluzje, ale on tylko ręką machnął: to nic, mojemu Paulowi taka szkoła wyjdzie na korzyść, a
Endlung, wprawdzie hultaj, ale za to dobry kompan i szczera dusza, poważnego zła nie
Zgłoś jeśli naruszono regulamin