019. Barclay Suzanne - Szczypta mirry.pdf

(456 KB) Pobierz
39696351 UNPDF
Suzanne Barclay
Szczypta mirry
Z cyklu Wigilijne Dary
39696351.001.png 39696351.002.png
Dla Kena, który jest najlepszym
prezentem gwiazdkowym,
jaki otrzymałam
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Londyn, 19 grudnia 1387 roku
Bezksiężycowa noc sprzyjała złodziejskim zamiarom.
Niebo było czarne jak smoła, ulice prawie opustoszałe. Hulał
po nich lodowaty wiatr, który przeraźliwie świstał między do­
mami. W taką pogodę ludzie woleli nie chodzić po mieście. Na­
wet uliczka Cosen w dzielnicy Steelyard, zazwyczaj ruchliwa
z powodu bliskości doków, wyglądała na wymarłą.
Co bardzo ułatwiło Rosemary realizację zadania.
Oczywiście wcale nie chodziło o kradzież. Towary należały
do Rosemary. Zamówiła je i już zapłaciła połowę należności.
Teraz po prostu chciała je odzyskać.
Otuliła się szczelniej peleryną i wbiła wzrok w magazyn po
drugiej stronie ulicy. Obserwowała go z ukrycia od prawie
dwóch godzin. Nie musiałaby bawić się w złodzieja, gdyby tam­
ten głupiec wysłuchał jej wyjaśnień. Ale pan Jasper Pettibone,
portowy zarządca pracujący dla wielmożnego lorda Williama
Sommerville'a potraktował ją jak jakiegoś śmiecia.
Nagle uchyliło się jedno ze skrzydeł podwójnych drzwi ma­
gazynu. Wiatr natychmiast wściekle je szarpnął i otworzył na
oścież. Obite metalową taśmą drewno uderzyło o kamienną
ścianę, a ulicę zalało blade światło. Rosemary błyskawicznie
cofnęła się w cień.
W drzwiach pojawił się wysoki, tęgi mężczyzna. Miał na so-
bie gładką, szarą tunikę i workowate rajtuzy. Rosemary od razu
go rozpoznała. Krzepki John - bo taki nosił przydomek - był
jednym ze strażników, który patrzył na nią groźnie, gdy pan Ja­
sper pozbawił ją jedynej szansy uratowania rodziny. Gdy John
zmagał się z drzwiami, z magazynu wyszło jeszcze dwóch męż­
czyzn - drugi strażnik i niższy, siwowłosy osobnik.
Jasper Pettibone, pozbawiony serca łajdak, który dziś rano
kazał jej po prostu odejść.
- Odejdź, kłótliwa niewiasto - warknął. - Nie posiadasz
kwitu, więc nie dostaniesz towarów.
- Przecież już mówiłam, panie, że zapłaciłam George'owi
Treacle'owi połowę...
- George nie żyje.
- Wiem. - Serce ścisnęło się jej boleśnie na myśl o śmierci
dobrego przyjaciela. - Ale on na pewno powiedział lordowi
Williamowi, że uregulowałam rachunek.
- Nie powiedział. A złodzieje, którzy go zabili, ukradli jego
księgi handlowe, więc nie ma dowodów. Sir Sommerville nie
pozwolił wydawać towarów George'a klientowi, który nie oka­
że kwitu.
- Wobec tego chcę rozmawiać z panem Sommerviłle'em.
- Szybciej trafisz do lochu za nękanie jaśnie wielmożnego
pana.
Nie pozostało jej nic innego, jak odejść. Ale nie zrezygno­
wała z odzyskania sproszkowanego pierściennika i swojej cen­
nej mirry. Przymrużonymi oczami obserwowała wejście do ma­
gazynu. Strażnicy starannie zamknęli drzwi i trzej mężczyźni
szybko się oddalili. Rosemary słyszała odgłos ich cichnących
kroków, ale jeszcze nie ruszyła się z miejsca. Wolała zachować
maksymalną ostrożność. Przez chwilę patrzyła na huśtany przez
wiatr szyld. Miał kształt rycerskiej tarczy. Na górnej połowie
znajdował się wizerunek trzech żaglowców, a na dolnej - herb
rodu Sommerville'ów. Magazyn, jego zawartość oraz trzy statki
należały do lorda Williama Sommerville'a. Rosemary była pew­
na, że jest on nadętym, aroganckim staruchem z potrójnym pod­
bródkiem i złośliwymi oczkami.
Na myśl o nim jeszcze bardziej utwierdziła się w przekona­
niu, że ma prawo zrobić to, co zaplanowała. Znów obrzuciła
budynek uważnym spojrzeniem. Czy w środku został jakiś
strażnik? Jej ręka odruchowo spoczęła na umocowanym do pasa
nożu. Wiedziała, jak się nim posługiwać. Jej ojciec dopilnował,
aby się tego nauczyła. Doskonale się orientował, jakie niebez­
pieczne bywają ulice, i chciał, aby jego córeczka potrafiła się
bronić.
Rosemary westchnęła. Nie była pewna, czy mogłaby użyć
noża. Może Bóg sprawi, że nie będzie musiała. Oraz że zdoła
odebrać to, co do niej należało, ponieważ los jej małej rodziny
zależał od mirry.
Kierowana desperacją, Rosemary odrzuciła swoje obawy
i czarną pelerynę, która hamowałaby ruchy podczas wspinaczki
po rynnie na tyłach magazynu. Przemknęła chyżo przez uliczkę,
przytrzymując czepek osłaniający upięty na czubku głowy war­
kocz. Zimny wiatr natychmiast przeniknął przez grubą wełnianą
tunikę i rajtuzy pożyczone od Malcolma, terminatora wuja.
Przeraźliwy chłód także przypomniał o wysokości stawki.
Fiasko oznaczało utratę składu aptecznego i mieszkania. Gdyby
wyrzucono ich na bruk, Rosemary i Malcolm może jakoś prze­
żyliby zimę, ale stary i schorowany wuj Percy nie miałby żad­
nych szans.
Rosemary skręciła za róg budynku i w tej samej chwili zza
beczki na deszczówkę z piskiem wyskoczył czarny kot. Rose­
mary zamarła. Przylgnęła plecami do muru i szybko się rozej­
rzała. Miejsce wydawało się zadziwiająco czyste. A co ważniej­
sze - nie patrolowali go strażnicy.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin