Lee Miranda - Niezapomniana kobieta.rtf

(251 KB) Pobierz

PROLOG

Rozpakowała świeżo zakupione rzeczy i rozłożyła je na hotelowym łóżku.

Superobcisła minisukienka w lamparci wzór, złociste sandałki na niesamowicie wysokich obcasach, mikrosko­pijne majteczki. Żadnej poza tym bielizny, żadnego biusto­. nosza, żadnych rajstop, nic więcej! Jeszcze tylko jaskrawa, krzykliwa wręcz pomadka do ust.

Kiedy się odszykuję, będę w tym wyglądać jak. o. Ech, dokładnie tak, jak chcę wyglądać dziś wieczorem i to wszy­stko. Przecież tylko ten jeden jedyny wieczór mam do dyspozycji, wyłącznie tę jedną jedyną noc! - pomyślała z goryczą.

Nie miała czasu zabawiać się w damę z eleganckiego towarzystwa. Wszystko, co mogła zrobić, to wziąć prysz­nic, wbić się we frywolne ciuszki, uszminkować usta, roz­puścić włosy i ruszyć w miasto! Tak jak postanowiła.

Przelękła się nagle tej swojej desperackiej decyzji. Zaczęła się gorączkowo zastanawiać: Co ja właściwie najlepszego robię? W co ja się właściwie pakuję? Czy przypadkiem nie w coś znacznie gorszego niż ...

- Nie! - stwierdziła dobitnie, odpowiadając samej so­bie pełnym głosem na sformułowane w myślach pytanie.

Doszła down\osku, że nie może być dla niej już nic gorszego niż jutrzejszy powrót do domu. Do dogorywają­cego męża. Do samotności. Dq rozpaczy ...

Doszła do wniosku, że w tej beznadziejnej sytuacji, w jakiej od dawna tkwi, ma tylko tę jedną jedyną szansę· Szansę do wykorzystania tylko dzisiaj, właśnie tu, w Syd­ney, właśnie teraz. Szansę, której w żadnym wypadku nie wolno jej zmarnować!

Zerknęła do gazety.

Środa nie jest typowym dniem imprez, ale może jednak znajdę jakiś anons. Może jest w Sydney takie miejsce, w którym powinno się dzisiaj zgromadzić choci'hżby paru facetów, gotowych bez oporów spędzić szaloną noc z blond aniołem w skórze lamparta? W miarę przystojnych facetów, oczywiście, pomyślała.

Zwróciła uwagę na informację o zaplanowanym właśnie na środowy wieczór otwarciu jakiejś wystawy fotograficz­nej. Zanotowała sobie adres galerii. Uznała, że szansa spot­kania w gronie fotografików, fotoreporterów, ludzi show­-biznesu i artystów kogoś takiego, kto jest jej akurat po­trzebny, powinna być większa niż gdziekolwiek indziej.

Westchnęła ciężko. Zsunęła z palca i schowała na sa­mym dnie podróżnej torby ślubną obrączkę. Tak samo nie­potrzebną jej tej nocy, jak wyznawane na co dzień zasady moralne. Jak poczucie przyzwoitości i poczucie wstydu.

Ja przecież nie mam już czasu na wstyd. Ja przecież nie mam już czasu na nic. Przecież taka niesamowita szansa, jak ta dzisiejsza, już się może w tym moim zmarnowanym życiu nigdy więcej nie powtórzyć! - pomyślała z goryczą.

 

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Grace St Clair spojrzała przenikliwie na syna i z powagą pokiwała głową.

- Nie ma rady, Luke, będziesz musiał się wybrać do dentysty - stwierdziła.

Luke St Clair przełknął dwie przeciwbólowe tabletki, popijając je wodą, po czym skrzywił się, zmarszczył brwi i energicznie zaprotestował:

- Po co ten pośpiech, mamo! Wybiorę się do dentysty po powrocie do Los Angeles. Na razie proszki z powodze­niem mi wystarczą. Ząb trochę poboli i przestanie.

Grace uśmiechnęła się pobłażliwie. Ech, ty mój bohaterze, masz trzydzieści dwa lata, w Ameryce z sukcesem fotografujesz największe holly­woodzkie gwiazdy filmowe, mężczyzna z ciebie, co się zowie. A dentysty ciągle się boisz, zupełnie tak samo jak wtedy, kiedy byłeś jeszcze małym szkrabem i trzymałeś się mamusinej spódnicy!

Po czym, nie siląc się na niepotrzebną dyplomację, ofuk­nęła dorosłego syna:

- Luke, nie bądźże dzieckiem! Przecież do Los Angeles wracasz dopiero za dwa tygodnie. A tymczasem jesteś w Sydney, w Australii ... i boli cię ząb. Nie powinieneś się ociągać w wizytą u lekarza. Przecież, na Boga, już chyba wyrosłeś ze strachu przed dentystycznym fotelem!

- No jasne, że wyrosłem, mamo! - obruszył się Luke.

- Już od dawna ani troszeczkę się nie boję tego nieszczęsnego dentystycznego mebla; Ale po prostu nie lubię na nim siadać. Jakoś za bardzo mi przypomina krzesło elektryczne - dodał gwoli wyjaśnienia.

- A wiesz ty co, Luke? - odezwała się Grace, nie rezygnując Z próby namówienia syna na natychmiastową wi­zytę u stomatologa. - Nasz doktor Evans sprawił sobie ostatnio zupełnie nowy fotel, niesamowicie wygodny, bez porównania wygodniejszy od tych tradycyjnych. I przyjął do pracy nową, młodziutką asystentkę.

Posępny dotąd Luke St Clair wyraźnie się ożywił, usły­szawszy tę ostatnią wiadomość.

- Serio? - spytał.

- No, przecież bym cię nie nabierała, synu! - zapewniła go uroczyście Grace. - Możesz mi wierzyć, to naprawdę komfortowy fotel. I naprawdę śliczna dziewczyna!

Luke ciężko westchnął i ponownie sposępniał. Stwier­dził filozoficznie:

- Ech, mamo, ten nasz przepiękny świat jest po prostu pełen pięknych dziewcząt. Tylko co z tego?

- Chcesz powiedzieć, że trudno znaleźć akurat tę jedną jedyną?

- No, może ...

- Ale przecież pisałeś mi o jakiejś Tracy, tam, w Ameryce. Miałam wrażenie, że ...

- To już nieaktualne, mamo! - wyjaśnił pośpiesz­nie Luke, nie pozwalając nawet pani St Clair dokończyć zdania. ~ Aktorska kariera okazała się dla mojej słod­kiej Tracy czymś bez porównania atrakcyjniejszym od małżeństwa. A zwłaszcza od macierzyństwa! Dom, dzieci... Tracy stwierdziła, że absolutnie nie jest czymś takim zainteresowana. No więc ja byłem zmuszony stwierdzić, że wobec tego absolutnie nie jestem zainte­resowany przedłużaniem naszej znajomości i tyle! Zerwa­liśmy.

- A może to i lepiej, Luke? - zaczęła się na głos zasta­nawiać starsza pani. - Po co właściwie miałbyś się żenić tak daleko, aż w Ameryce? Pomyśl, przecież tu u nas, w Australii, jest tyle wspaniałych kobiet!

- Zdarzają się, i owszem - mruknął z cicha Luke, po trosze do matki, a po trosze sam do siebie.

Po czym dodał już głośniej, z galanterią:

- Najlepszy dowód, moja droga paru St Clair, że z jedną z nich właśnie rozmawiam.

- Zamiast mydlić oczy komplementami własnej matce, Luke, lepiej od razu się przyznaj: czyżby jakaś powabna Australijka wpadła ci już w oko? - Grace usiłowała wydo­być od syna nieco więcej informacji.

Luke zirytował się.

- Mamo, nie bądźże taka wścibska! - syknął. - Spróbuj zrozumieć, że przyjechałem do domu na wakacje, a nie na przesłuchanie.

Grace zaczęła go mitygować:

- Synu, i po co te nerwy? Przecież nie wypytuję cię sercowe sprawy z plotkarskiej ciekawości, tylko ze szczerej matczynej troski o ciebie, o twoją przyszłość, o twoje szczęście. Bardzo bym chciała, żebyś był w życiu szczęśliwy, Luke. Żebyś został szczęśliwym mężem, szczę­śliwym ojcem. Jak Mark, jak Andy.

Luke St Clair nieco złagodniał na te słowa. Uśmiechnął się pojednawczo do matki.

- Zapewniam cię, mamo - powiedział - że wcale nie czuję się nieszczęśliwym człowiekiem. Nawet teraz, kiedy nie mam jeszcze ani żony, ani dzieci, jak moi dwaj starsi bracia. Wiedzie mi się przecież nie najgorzej.

- Doskonale o tym wiem, Luke - przerwała mu Grace.

- Jesteś świetnym fotografikiem, robisz w swoim zawodzie karierę, bez problemów zarabiasz w Ameryce na dostatnie życie, gwiazdy i gwiazdki filmowe, z Hollywood wprost się napraszają, żebyś im robił zdjęcia. Ale ...

- Ale co? - znów zniecierpliwił się Luke.

- Ale latka szybko lecą, mój synu, a z ciebie ciągle taki wędrowny ptaszek, co to posiedzi trochę tam, trochę tutaj, a nigdzie tak na dobre miejsca nie zagrzeje. I nigdzie się nie zabierze do zakładania gniazda.

- Czyżbyś chciała, żebym się już zagnieździł, mamo?

- No pewnie, Luke! Najwyższy czas.

- Tam czy tu?

- Też pytanie! Oczywiście, że wolałabym tutaj, gdybym tylko mogła wybierać.

- Mhm - zamyślił się Luke. - Ja przecież nawet . nie wiem, mamo, czy się nadaję na statecznego ojca ro­dziny.

- Nadajesz się, synu, jestem tego pewna! Co ąajmniej na dziewięćdziesiąt dziewięć procent.

- A skąd ta niemal stuprocentowa pewność, mamo, mógłbym wiedzieć? 

Grace St Clair spojrzała synowi prosto w oczy. Stwier­dziła z przekorianiem i powagą

- Moja pew.ność w tej 'kwestii, Luke, opiera się na trzech naprawdę mocnych przesłankach. Pierwszą z nich jest kobieca intuicja, drugą instynkt macierzyński, a trzecią i chyba najważniejszą, przykład twojego ojca. On przecież był... - Na wspomnienie ukochanego .męża, zmarłego prżed pięciu laty na zawał serca, głos pani St Clair załamał się ze wzruszenia. - On był po prostu wspaniały w roli głowy rodziny, jako mąż i jako ojciec!' A ty jesteś do niego bardzo podobny z charakteru. Z wyglądu zresztą też. Przy­stojny z ciebie chłopak, Luke. Teraz, po trzydziestce, może nawet jeszcze przystojniejszy niż przedtem, czy ja wiem? Dojrzalsży, bardziej interesujący ...

- Oj, mamo, teraz z kolei ty próbujesż mydlić mi oczy! - docinkiem za docinek zrewanżował się Luke. - Czy czasem nie za wiele tych komplementów pod moim adresem? - zapytał ze śmiechem .

- Mam nadzieję, że podziałają na ciebie dopingująco, mój synu! - odparowała rezolutnie Grace.

- A do czego niby mają mnie zdopingować?

- W pierwszym rzędzie do złożenia wizyty dentyście, Luke! - Grace St Clair konsekwentnie wróciła do wyjścio­wego punktu rozmowy. - Wyobrażasz sobie bezzębnego przystojniaka, powiedz mi szczerze?

- Szczerze mówiąc, nie bardzo - odparł.

- No więc?

Luke St Clair wybuchnął głośnym śmiechem i stwier­dził z rezygnacją:

- No więc umów mnie, mamo, czym prędzej, z tym swoim wspaniałym doktorem Evansem, Z jego cudownym fotelem dentystycznym i uroczą asystentką! Widzę, że na twój upór tak samo nie ma skutecznego lekarstwa; jak na ten mój nieszczęsny ból zęba.

 

 

W niespełna dwie godziny później Grace St Clair już wiozła syna swoim sfatygowanym, wiekowym samocho­dem do zaprzyjaźnionego stomatologa.

- Mamo, dlaczego ty właściwie nie chcesz się zgodzić, żebym ci kupił jakiś nowy wóz? - zapytał w pewnym mo­mencie Luke. - Albo i nowy dom, w jakimś przyjemniej­szym miejscu? To twoje Monterey jest tak blisko lotniska, startujące odrzutowce robią tu tyle hałasu ...

- Mam sentyment do Monterey, więc nie chcę się stąd wyprowadzać i tyle! - ucięła dyskusję Grą.ce. - Zamieszka­liśmy w tym miejscu z twoim ojcem zaraz po ślubie, Luke. Przeżyliśmy razem szczęśliwie prawie czterdzieści lat. Wy­chowaliśmy trzech wspaniałych synów. Ten stary dom jest pełen najpiękniejszy<;h wspomnień. Jak mogłabym go zamie­nić na jakiś inny? Samochód też mi najzupełniej odpowiada .. Wciąż jest sprawny, a ja nigdzie daleko nie jeżdżę. Wszyscy moi przyjaciele mieszkają w najbliższym sąsiedztwie. Na cmentarz, na grób twojego ojca, mam niecałe dwie mile.

Luke St Clair uśmiechnął się ciepło do matki.

- No wiem, wiem, przecież znam już tę twoją argumen­tację prawie na pamięć - powiedział. - Ale widzisz, marno, ja ciągle wracam do sprawy tego starego domu i starego samochodu, bo ... - Luke zawahał się, szukając odpowied­nich słów. - No, bo po prostu chciałbym coś dla ciebie zrobić!

- Ejże, synu?

- Naprawdę.

- W takim razie mam o wiele lepszy pomysł od kupna dla mnie domu lub samochodu! - stwierdziła z głębokim przekonaniem Grace.

- Serio? Co masz na myśli, mamo? Niesamowicie je­stem ciekaw!

- Naprawdę? Otóż, mój synu ... hm ... jak by ci to po­wiedzieć ... - Pani St Clair była najwyraźniej nieco zakło­potana.

Nie próbowała jednak uchylać się od udzielenia Lu­ke'owi odpowiedzi.

- Otóż, synu ... - kontynuowała z lekkim wahaniem, zaciskając z przejęcia dłonie na kierownicy trochę mocniej niż trzeba. - Najlepiej kup po prostu ten nOwy dom i ten samochód dla siebie! Zostaw już w spokoju Amerykę, za­mieszkaj na stałe w Australii, znajdź sobie tutaj kogoś na dobre i na złe. Mam na myśli oczywiście kobietę - zakoń­czyła, uśmiechając się filuternie.

Luke St Clair wzruszył ramionami.

- Mamo, stawiasz przede mną piekielnie trudne zadanie - powiedział.

- Czyżby? - zdziwiła się Grace. - Przecież zawsze sobie tak śmiało poczynałeś z dziewczętami, odkąd tylko przeszedłeś przez mutację i trądzik. I O ile dobrze pamię­tam, to zawsze miałeś nie małe powodzenie u płci pięknej. Myślisz, że mógłbyś mieć trudności ze znalezieniem na­rzęczonej?

- Może - mruknął Luke.

- Szczerze mówiąc, nie wierzę.

Luke St Clair nie zareagował na to ostatnie stwierdzenie matki. Nie wypowiedział bodaj jednego słowa. Zamilkł, zamyślił się.

Kobieta ...

Podczas swojego poprzedniego pobytu w Sydney, pół­tora roku temu, Luke spotkał pewną kobietę. Spędził z nią nawet noc. Jedną noc, jedną upojną, szaloną noc!

Kiedy jednak obudził się rankiem, tej kobiety już przy nim nie było. Zniknęła bez śladu, nie pozostawiwszy na odchodnym żadnej wiadomości. Nie zdradziwszy nawet swojego imienia.              

Luke St Clair nie zdołał jej odnaleźć, chociaż' uparcie i wytrwale szukał. Nie zdołał też o niej zapomnieć, chociaż usilnie się o tó starał przez długich osiemnaście miesięcy. Wciąż miał jej obraz przed oczyma. Wciąż o niej śnił. Wciąż obsesyjnie o niej myślał. .

Czyżby jako o swojej przyszłej żonie i przyszłej matce swoich dzieci? Ech, co to, to raczej nie! Owa niezwykła, niesamowita kobieta z całą pewnością nie była akurat tą Australijką, którą Grace St Clair mogłaby sobie wymarzyć jako synową. Ona przecież ...

- Synu, coś tak ni stąd, ni zowąd zaniemówił? - Pytanie matki wyrwało Luke'a z zamyślenia. - Obraziłeś się na mnie o te swaty? A może ząb cię mocniej rozbolał?

- Ząb jest w porządku, mamo - odpowiedział. - Pro­szki zrobiły już swoje, doktor Evans niedługo dokończy dzieła. A co do swatów... hm... - Luke skrzywił się i wzruszył ramionami. - Tak szczerze mówiąc, ... to mogła­byś je sobie darować. Przecież już jesteś teściową dwu wspaniałych, wzorowych cór Australii i szczęśliwą babcią

pięciorga cudownych wnucząt, dwu dziewczynek i trzech chłopaków, o ile dobrze pamiętam. Jeszcze ci mało?

- Dobrego, mój synu, nigdy nie jest za wiele - stwier­dziła sentencjonalnie Grace. - A starokawalerstwo to na­prawdę żaden interes, możesz mi wierzyć. Tak samo, jak życie poza rodzinnym krajem, na obczyźnie - dodała nie bez wZIUszenia.

Luke St Clair nie podjął dyskusji z matką. Chcąc unik­nąć jej tyleż wymownych, co konfundujących spojrzeń, rzucanych raz po raz z ukosa, zza kierownicy, w jego stro­nę, odwrócił głowę w bok i zaczął w milczeniu kontem­plować pejzaż.

Pejzaż znajomy od dzieciństwa, lecz nieodmiennie wy­wołujący wielkie wrażenie: błękitne wody zatoki Botany Bay, ponad nimi bezmiar błękitnego nieba. A wszystko to rozświetlone takim wspaniałym słońcem, jakiego poza Au­stralią nie ma chyba nigdzie na świecie!

Niesamowite jest to tutejsze światło! - pomyślał Luke, rozważając rzecz w profesjonalnych kategoriach. - Wbrew pozorom, wcale nie ułatwia pracy komuś, kto chciałby w środku dnia fotografować australijski krajobraz. Trzeba mieć odpowiedni sprzęt, specjalne filtry i sporo doświad­czenia, żeby sobie z tym jakoś poradzić. Albo trzeba czekać z robieniem zdjęć do wczesnego wieczora. No, ale zachód słońca i zmierzch to przecież już zupełnie inny efekt na klliszy niż pełnia dnia.

Luke St Clair fotografował z zapałem już od chłopię­cych lat, robienie zdjęć było w zasadzie od zawsze jego największą' życiową pasją. I z czasem stało się zawodem, w którym osiągnął godne uwagi.sukcesy.

Przybysz z Australii zrobił karierę w Stanach Zjedno­czonych jako wzięty portrecista hollywoodzkich gwiazd. Nie oszczędzając się w pracy, dość szybko zdołał odłożyć okrągłą sumkę, którą ryzykownie, ale szczęśliwie, zain­westował w produkcję pewnego filmu. Film okazał się światowym przebbjem, więc inwestycja przyniosła znacz­ny zysk, a Luke St Clair stał się w ciągu kilku zaledwie lat człowiekiem w pełnym tego słowa znaczeniu zamożnym.

Mógł teraz robić wyłąc.znie to, czym był naprawdę zain­teresowany, selekcjonując propozycje i nie przyjmując tych, które nie satysfakcjonowałyby go z artystycznego punktu widzenia. Mógł działać niezależnie, doskonalić'się w I.)kochanej profesji, swobodnie eksperymentować.

Jeśli eksperymenty, to dlaczegóż by nie w Sydney, z au­stnllijskim słońcem? - zaczął się nagle zastanawiać, popa­trując na migotliwie roziskrzony błękit zatoki Botany Bay. Może matka ma rację, może już czas na rozstanie z Los Angeles, Hollywood i Ameryką, na powrót do kraju? Oczywiście nie po to, żeby się zaraz żenić! Ale na przykład po to, żeby wreszcie zająć się w dziedziniy fotografii czymś innym niż portret, czymś nowym i w pewnym sensie trudniejszym? A przy okazji, żeby znowu spróbować, znowu  poszukać....

- Luke, wysadzę cię teraz i pojadę jeszcze zrobić małe zakupy, dobrze? -odezwała się Grace St Clair, przerywa­jąc synowi rozmyślania. - Spotkamy się później w tej kawiarence na rogu.

Luke kiwnął głową na znak zgody. Pani St Clair przy­hamowała z fantazją i zatrzymała wóz przed domem sto­matologa.

- Gabinet jest na piętrze, pamiętasz? - rzuciła. - Dru'gie drzwi na lewo.

Luke ponownie kiwnął głową, po czym mruknął:

- Pamiętam aż za dobrze, mamo. Moje koszmarne wspomnienia z dzieciństwa związane są z tym miejscem.

- No, no, no, synu, nie roztkliwiaj się aż tak nad sobą! - przywołała go do porządku Grace. - Przecież to tylko najzwyklejszy na świecie gabinet dentystyczny, a nie żadna sala tortur!

- Załóżmy. - Sceptycznie nastawiony Luke naj­wyraźniej nie był skłonny przyznać matce racji. - To w ka­wiarence, tak? ~ upewnił się w kwestii miejsca, w którym mieli się spotkać, kiedy będzie już szczęśliwie po wszy stkim.

- Tak, w kawiarence, tej na rogu - potwierdziła Grace.

Po czym dodała:

- Głowa do góry, bohaterze! Ząb chwilę poboli, ale do wesela na pewno przestanie.

Luke wzruszył ramionami i wysiadł. Grace odjechała, a on, z duszą na ramieniu, ale tei z solidnym postanowie­niem, że nie stchórzy w ostatniej chwili, skierował się prosto do gabinetu doktora Evansa.              

Recepcjonistka stomatologa, młoda, atrakcyjna brunet­ka o smagłej buzi i nietypowo błękitnych oczach, powitała go zachęcającym uśmiechem.

- W czym mogłabym panu pomóc? - zapytała.

- Jestem telefonicznie umówiony z doktorem Evansem na dziesiątą trzydzieści, moje nazwisko St Clair - wyjaśnił Luke.

Recepcjonistka musnęła smukłą, przyozdobioną dwoma czy nawet trzema pierścionkami dłonią kilka kolejnych klawiszy komputera, zerknęła kątem oka na ekran;

- Bardzo proszę, panie St Clair - powiedziała. - Ze­chce pan momencik zaczekać? - zadała Luke'owi retory­czne pytanie i nie czekając na odpowiedź, poinformowała go konfidencjonalnym półszeptem: - W tej chwili w gabi­necie jest jeszcze poprzedni pacjent, pan doktor właśnie sygnalizował, że zabieg się troszeczkę przedłuży. Proszę się tymczasem rozgościć w poczekalni, panie St Clair. A może miałby pan ochotę na kawkę lub herbatkę?

Luke wzruszył ramionami.

- Dziękuję pani, ale zdecydowanie nie! - odpowie­dział, lekko zniecierpliwiony gadulstwem kruczowłosej i niebieskookiej piękności.

Po czym dodał już w myślach: W tej chwili, młoda damo, nie miałbym ochoty nawet na twoje wdzięki, gdybyś mi je zaproponowała! Co najwyżej na szklaneczkę whisky dla kurażu, na nic więcej.

Przysiadł w poczekalni na jednym z kilku skórzanych klubowych foteli, rozstawionych wokół niewielkiego sto­liczka, na którym piętrzyła się spora stertka barwnych, głównie kobiecych, magazynów. Dla zabicia czasu zaczął przeglądać pierwszy z brzegu.

ZREZYGNOWAŁA Z KARIERY MODELKI, ŻEBY POŚLUBIĆ WYBITNEGO NAUKOWCA! - głosił wiel­kimi literami tytuł jednego z fotoreportaży.

Nie mając nic lepszego do roboty, Luke przeczytał kil­kuzdaniową notatkę, z której dowiedział się, że panna Ra che! Manning, wzięta dwudziestodwuletnia modelka, po­ślubiła w minioną sobotę w katedrze St Mary's w Sydney wybitnego naukowca, specjalistę w dziedzinie genetyki, Patricka Cleary'ego.

Przeczytawszy notatkę, Luke zerknął na umieszczone poniżej barwne zdjęcie państwa młodych, zrobione, jak głosił podpis, przez niejakiego Raya Hollanda.

Zerknął i poczuł, że z wrażenia krew gwałtownie uderza mu do głowy. Uśmiechającą się uroczo z fotografii panną młodą była właśnie o n a! Tajemnicza nieznajoma, za sprawą której od osiemnastu miesięcy nie zaznał bodaj chwili spokoju. Kobieta, której obraz prześladował go nocą w snach, a za dnia we wspomnieniach. Kobieta, której naj­pierw bezskutecznie szukał i o której później bezskutecz-

nie starał się zapomnieć.               .

Panna Rachel Manning, modelka, w tej chwili już pani Cl...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin