Galsworthy John - Nowoczesna komedia 1 - Biała małpa.doc

(1344 KB) Pobierz

HOMBDtM

Hiała małpa

Książka i Wiedza

Tytuł oryginału

THE MODERN COMEDY The White Monkey

Przełożyła Zofia Lasocka

Tekst oparto na wydaniu

Państwowego Instytutu Wydawniczego

z roku 1972

Opracowanie graficzne Bożena Kowalewska

Redaktor techniczny Zygmunt Borowski

Korektorzy: Ewa Długosz-Jurkowska, Agnieszka Szajkowska

ISBN 83-05-11661-1 (dla tomu I ISBN 83-05-12109-7)

Przedmowa

W tytule, który nosi druga część kronik rodu Forsyte'ów, nazwana Nowoczesną komedią, słowo „komedia" zostało, być może, użyte w równie szerokim znaczeniu, w jakim słowo „saga" zostało użyte w odniesieniu do części pierwszej. A jednak czy można nakreślić inny niż komediowy obraz lat tak trudnych jak te, w których żyliśmy od czasu wojny, czy można się w nich doszukać innej niż komediowa wymowy? Wiek, który sam nie wie, czego chce, a zarazem z największym wysiłkiem usiłuje owo „coś" zdobyć, musi wywoływać choćby smutny uśmiech.

Oddać kształt i barwę jakiejś epoki to zadanie przekraczające możliwości każdego powieściopisarza, a w bardzo znacznym stopniu przekraczające możliwości niżej podpisanego. Lecz kiedy pisał on tę trylogię, u podłoża jego zamierzeń leżało niewątpliwie pragnienie, by spróbować choć w części wyrazić ducha tej epoki. Nasza Współczesność — niczym przysłowiowy kurak Irlandczyka — leci tak szybko, że nie sposób ująć jej jako całości: można ją co najwyżej chwytać na migawkę, kiedy pędzi naprzód, ku swej przyszłości, nie wiedząc jednak, gdzie i kiedy ta przyszłość się wypełni i jaka będzie.

Anglia roku 1886, roku, w którym rozpoczyna się Saga rodu Forsy-te'ów, także nie widziała przed sobą przyszłości, spodziewała się bowiem, że jej teraźniejszość trwać będzie wiecznie, i jechała na swym bicyklu jakby we śnie, lękając się tylko dwóch upiorów: pana Gladstone'a i irlandzkich członków Izby Gmin.

Anglia roku 1926, roku, w którym kończy się Nowoczesna komedia (stojąca jedną nogą w powietrzu, a drugą w żyjącym Morrisem Oksfordzie), kręci się w kółko jak kot za swoim ogonem, mrucząc do siebie: „Gdybyż to wiedzieć, w którym miejscu się zatrzymać!"

Ponieważ wszystko jest teraz względne, nie można już pokładać pełnego zaufania ani w Bogu, ani w Wolności Handlu, w małżeństwie czy konsolach, ani w węglu, ani w swej kaście.

Wobec powszechnego przeludnienia nie ma dziś miejsca, gdzie czło-

wiek mógłby zatrzymać się na dłużej: wyludniona jest tylko wieś, lecz pobyt na niej uważa się za zbyt nudny i stanowczo za mało zyskowny. Wszyscy przeżyli trwające cztery lata trzęsienie ziemi, toteż wszyscy odwykli od spokoju. A jednak charakter Anglików zmienił się bardzo nieznacznie, jeżeli w ogóle się zmienił. Dowodem strajk powszechny z roku 1926, którym rozpoczyna się ostatnia część tej trylogii. Jesteśmy nadal narodem nie znoszącym przymusu, nieufnym wobec krańcowości, znajdującym ratunek w specyficznym humorze, narodem dobrodusznym, nie lubiącym wtrącać się w cudze sprawy, nieopatrznym i skłonnym do marnotrawstwa, lecz obdarzonym szczególną zdolnością odradzania się. Jeżeli nie wierzymy niemal w nic, to jednak wierzymy wciąż w siebie samych. Ta niezwykła charakterystyka Anglików ostaje się przy głębszym zastanowieniu. Czemu na przykład porywamy się ustawicznie na zadania przerastające nasze siły? Po prostu dlatego, że nie posiadamy kompleksu niższości i nic nas nie obchodzi, co inni o nas myślą. Na pozór nie ma na świecie narodu, któremu by bardziej zbywało na pewności siebie; w głębi duszy żaden naród nie ma jej więcej. Nawiasem mówiąc, warto może przypomnieć tym, którzy skłonni są na użytek publiczny głosić gromko sławę Anglii, że dęcie w trąby na własną cześć świadczy o sprytnie zamaskowanych zaczątkach kompleksu niższości. Tylko ci, co mają dość sił na to, by milczeć o sobie, mają też dość sił na to, by wierzyć w siebie. Epoka, którą przeżywamy, utrudnia właściwą ocenę charakteru narodowego Anglików i sytuacji Anglii. Nie ma chyba kraju, gdzie tak mało prawdopodobna byłaby prawdziwa degeneracja natury ludzkiej jak na tej wyspie, bo nie mą drugiego kraju

0 tak zmiennym, łagodzącym charakter ludzki, wyrabiającym tężyznę

1 z gruntu zdrowym klimacie. Pod kątem tej uwagi należy patrzeć na cały dalszy ciąg tej przedmowy.

Do obecnej epoki nie przetrwało nic z wczesnego wiktorianizmu. Przez wczesny wiktorianizm rozumiem to, co reprezentowali starzy Forsyte'owie i co już w roku 1886 przeżywało swój okres schyłkowy. Przetrwał, a nawet zachował swą moc tylko wiktorianizm Soamesa i jego generacji; był on siebie bardziej świadomy, nie na tyle jednak, by siebie unicestwić lub o sobie zapomnieć. Otóż właśnie na tle owej mniej lub bardziej określonej grupy ludzi możemy lepiej ujrzeć barwę i kształt dzisiejszego pokolenia, które wszystko stawia pod znakiem zapytania. Starzy Forsyte'owie — stary Jolyon, Swithin, James, Roger, Mikołaj, Tymoteusz — żyli długie lata nie zapytawszy nigdy, czy życie w ogóle jest coś warte. Wydawało się im ono ciekawe, pochłaniało ich co dzień na nowo, a jeśli nawet w głębi duszy nie bardzo wierzyli w życie przyszłe, to przedmiotem ich najgłębszej wiary była własna, coraz lepsza pozycja społeczna oraz gromadzenie dostatków dla swoich dzieci.

Po nich przyszli Soames, młody Jolyon oraz ich współcześni, u których pod wpływem darwinizmu i wyższych uczelni zakiełkowały określone wątpliwości co do przyszłego  życia i rozbudziła się  na tyle silna

skłonność do introspekcji, że zaczęli się zastanawiać, czy istotnie idą naprzód; zachowali jednak poczucie własności i pragnienie, by odrodzić się w potomstwie i zabezpieczyć mu przyszłość. Pokolenie, które weszło na widownię w chwili, gdy królowa Wiktoria z niej schodziła, na skutek nowych wyobrażeń o wychowaniu dzieci, nowych środków lokomocji oraz dzięki wielkiej wojnie doszło do przekonania, że wszystko należy przewartościować. Skoro zaś przed własnością przyszłość jest zamknięta, a życie nie ma jej w ogóle przed sobą — pokolenie to postanowiło żyć chwilą bieżącą, nie kłopocząc się o los potomstwa, które może się przypadkiem zrodzić. Nie dlatego, by to dzisiejsze pokolenie mniej kochało swoje dzieci niż poprzednie pokolenia, ale dlatego, że zabezpieczać przyszłość kosztem teraźniejszości, zwłaszcza teraz, kiedy nie ma absolutnie nic pewnego, nie wydaje się mu warte zachodu.

I to właśnie stanowi zasadniczą różnicę pomiędzy dzisiejszą generacją a tymi, które ją poprzedziły. Ludzie nie będą się ubezpieczać przeciw czemuś, czego nie mogą przewidzieć. Wszystko to naturalnie odnosi się tylko do tej, powiedzmy, dziesiątej części ludności, której oczy patrzą powyżej linii granicznej zakreślonej przez posiadanie; poniżej tej linii nie ma Forsyte'ów, a zatem nie ma potrzeby, by sięgała tam niniejsza przedmowa. Jakiż zresztą przeciętny Anglik, mający mniej niż trzysta funtów rocznego dochodu, myślał kiedykolwiek o przyszłości nawet we wczesnowiktoriańskiej epoce?

Nowoczesna komedia rozgrywa się zatem na tle owej mniej lub bardziej określonej grupy, którą tworzą Soames, drugi teść młodych Montów —-lekkomyślny dziewiąty baronet sir Lawrence Mont — oraz takie nowowiktoriańskie przydatki, jak faryzejski pan Danby, Elder-son, Blythe, sir James Foskisson, Wilfred Bentworth i Hilary Char-welł.

Sumując ich idiosynkrazje, zalety i postawę wewnętrzną otrzymujemy dość rozległy i jednolity obraz przeszłości, na którym rysują się kontury teraźniejszości: Fleur i Michał, Wilfryd Desert, Aubrey Greene, Marjorie Ferrar, Nora Curfew, Jon, Rafaelita i inne mniejszej wagi postaci. Różnorodność typów i tendencji współczesności — nawet powyżej owej granicznej linii, jaką zakreśla posiadanie — nie pomieściłaby się w ramach dwudziestu nawet powieści, tak że ta oto Nowoczesna komedia musi być z konieczności nieco prymitywną a krytyczną oceną obecnego pokolenia, lecz może nie wymierzonym przeciw niemu paszkwilem. Symbolizm jest nudny, łudźmy się więc nadzieją, że pewne podobieństwo pomiędzy historią Fleur a dziejami jej pokolenia, które, ograbione ze spokojnego szczęścia, nie ustaje w pogoni za nim — zdoła ujść uwagi. W tej chwili trzeba stwierdzić przynajmniej jedno: młodzież, żyjąca w wiecznej niepewności, chwieje się i kręci w kółko. Do czego jeszcze dojdzie? Czy uda się osiągnąć zadowolenie? Jak to wszystko się ułoży? Czy w ogóle wszystko znów się kiedy ułoży? Kto wie? Czy nadejdą nowe wojny i nowe wynalazki,  depcząc po piętach dawnym,  nie

przetrawionym jeszcze i nie opanowanym? Czy też z wyroku losu nastąpi znów chwila wytchnienia podobna do owej ery wiktoriańskiej, podczas której przewartościowane życie zastygnie w nowe kształty, a przed własnością i nieodłącznymi od niej określonymi wierzeniami otworzy się nowy okres pomyślności?

Niezależnie jednak od tego, w jakiej mierze Nowoczesną komedię można uważać za odbicie ducha epoki, jest ona przede wszystkim opowieścią o życiu, które toczyło się począwszy od pewnego dnia roku 1881, w którym Soames i Irena spotkali się w salonie w Bournemouth, opowieścią, która może się zakończyć dopiero wtedy, gdy oś jej zostanie złamana i Soames, w czterdzieści pięć lat później, przeniesie się do wieczności.

Kronikarz, zasypywany (jak to się często zdarza) pytaniami dotyczącymi Soamesa, nie potrafi dokładnie powiedzieć, co ta postać reprezentuje. W każdym razie, z którejkolwiek strony patrzeć by na niego — był on uczciwy. Żył i działał, los jego się dopełnił, a teraz śpi snem wiecznym. Twórcy zaś jego należy wybaczyć, że śmierć Soamesa uważa za właściwą; choć bowiem daleko odeszliśmy od greckiej kultury i filozofii, wciąż prawdziwe pozostaje dawne greckie przysłowie: „Człowieka gubi w końcu to właśnie, co najbardziej ukochał".

John Galsworthy

przetrawionym jeszcze i nie opanowanym? Czy też z wyroku losu nastąpi znów chwila wytchnienia podobna do owej ery wiktoriańskiej, podczas której przewartościowane życie zastygnie w nowe kształty, a przed własnością i nieodłącznymi od niej określonymi wierzeniami otworzy się nowy okres pomyślności?

Niezależnie jednak od tego, w jakiej mierze Nowoczesną komedię można uważać za odbicie ducha epoki, jest ona przede wszystkim opowieścią o życiu, które toczyło się począwszy od pewnego dnia roku 1881, w którym Soames i Irena spotkali się w salonie w Bournemouth, opowieścią, która może się zakończyć dopiero wtedy, gdy oś jej zostanie złamana i Soames, w czterdzieści pięć lat później, przeniesie się do wieczności.

Kronikarz, zasypywany (jak to się często zdarza) pytaniami dotyczącymi Soamesa, nie potrafi dokładnie powiedzieć, co ta postać reprezentuje. W każdym razie, z którejkolwiek strony patrzeć by na niego — był on uczciwy. Żył i działał, los jego się dopełnił, a teraz śpi snem wiecznym. Twórcy zaś jego należy wybaczyć, że śmierć Soamesa uważa za właściwą; choć bowiem daleko odeszliśmy od greckiej kultury i filozofii, wciąż prawdziwe pozostaje dawne greckie przysłowie: „Człowieka gubi w końcu to właśnie, co najbardziej ukochał".

John Galsworthy

KSIĘGA              I

'Biała małpa             

             

Nie ma odwrotu, nie ma odwrotu; Zwyciężyć muszą lub zginąć Ci, co nie mają odwrotu. John Gay             

Część pierwsza

/. Spacer

Owego pamiętnego popołudnia w połowie października 1922 roku sir Lawrence Mont, dziewiąty baronet, zszedłszy ze schodów klubu „Sno-oks", nazwanego tak w latach osiemdziesiątych ubiegłego stulecia przez Jerzego Forsyte'a, zwrócił swój cienki nos ku wschodowi i puścił w szybki ruch swoje chude nogi. Polityk z urodzenia raczej niż z usposobienia, zastanawiał się z bezinteresownością nie pozbawioną humoru nad przewrotem, który oddał znowu władzę w ręce jego partii. Mijając klub ,,Remove" pomyślał: „Tam się dopiero pocą! Skończyły się wyszukane potrawy. Raz dla odmiany jarząbek bez garnituru!"

Wielcy tego świata opuścili „Snooks", zanim on tam wstąpił, nie należał bowiem do „tej bandy groszorobów, która się teraz znalazła u żłobu", o nie! Indywidua, które odwróciły się od rolnictwa, gdy tylko wojna się skończyła. Tfu! Przez godzinę jednak przysłuchiwał się dyskusji i jego ruchliwy, dociekliwy umysł, tkwiący w pojęciach przeszłości, a sceptyczny wobec teraźniejszości i wszelkich politycznych przyrzeczeń i zobowiązań, bawił się tym pomieszaniem patriotyzmu z osobistymi względami, które było posiewem owego doniosłego w skutkach zebrania. Jak większość właścicieli ziemskich, nie dowierzał doktrynom. Jeżeli miał jakieś credo polityczne, to cło na pszenicę; o ile mógł sądzić, był na razie osamotniony w swych poglądach, toteż nie starał się o fotel w parlamencie; innymi słowy, jego politycznym zasadom nie groziło unicestwienie przez wyborców, którzy musieli płacić za chleb. Zasady - rozmyślał — to przecież cm fond1 tylko kieszeń, i niechby, do licha, ludzie nie udawali, że jest inaczej! Naturalnie, kieszeń w najgłębszym znaczeniu tego słowa, interes własny jako członka pewnej określonej społeczności. Lecz jak, do diabła, mogła owa określona społeczność — naród angielski — egzystować, kiedy coraz

w gruncie rzeczy

11

mniej ziemi było w uprawie, a dokom i okrętom groziło zniszczenie ze strony samolotów? Całą godzinę czekał w klubie, czy kto nie poruszy sprawy rolnictwa. Nikt! To nie należało do realnej polityki. Bierz ich licho! Niech sobie wycierają spodnie na poselskich krzesłach lub w walce o nie. Żadnej proporcji między tą gorliwością w siedzeniu a troską

0  przyszłe pokolenia! Naprawdę żadnej! Gdy tak wspominał przyszłe pokolenia, przemknęło mu nagle przez myśl, że jak dotąd nie widać, aby u jego synowej zanosiło się na coś w tym względzie. Już dwa lata! Czas, by pomyśleli o dzieciach. Niebezpiecznie przyzwyczajać się do braku potomstwa, gdy od niego zależy majątek i tytuł. Tu uśmiech ściągnął mu usta i krzaczaste brwi. Śliczne młode stworzenie, ogromnie pociągająca,

1 wie o tym aż nazbyt dobrze! Cóż za znajomości zdążyła porobić! Lwy, tygrysy, małpy i koty — jej dom stawał się czymś w rodzaju menażerii większych i mniejszych znakomitości. Było w tym coś fantastycznego! Stojąc naprzeciw brytyjskiego lwa na Trafalgar Sąuare sir Lawrence pomyślał: „Niebawem i te także ściągnie do swego domu! Ma manię kolekcjonowania.  Michał musi się mieć na baczności — w domu zbieracza znajdzie się zawsze lamus na stare rupiecie, a mężowie mogą się tam łatwo dostać. To mi przypomina, że obiecałem jej chińskiego posła. Hm... Musi zaczekać aż do powszechnych wyborów."

Na końcu Whitehall pod szarym niebem zamajaczyły na chwilę we wschodniej stronie wieże Westminsteru. „Coś fantastycznego i w tym także — pomyślał. — Michał i jego koniki! Cóż, taka moda. Socjalistyczne zasady i bogata żona! Poświęcenie i bezpieczeństwo! Spokój i pomyślność! Cudowne leki — dziesięć za pensa!"

Minąwszy na Charing Cross rozwrzeszczanych sprzedawców gazet, których kryzys polityczny przyprawił o szaleństwo, zawrócił na lewo do firmy wydawniczej Danby i Winter, gdzie jego syn był młodszym wspólnikiem. Temat nowej książki zaczął właśnie zaprzątać jego umysł, który wydał już z siebie Życie Montrose'a, W dalekim Kitaju — dzieło

0 podróżach na Wschód oraz fantastyczną rozmowę pomiędzy duchami Gladstone'a i Disraelego zatytułowaną Duet. Z każdym krokiem dalej na wschód od klubu „Snooks" prosta, chuda postać sir Lawrence'a w palcie z karakułowym kołnierzem, jego chuda twarz z siwymi wąsami i oprawnym w szylkret monoklem pod ciemnymi, ruchliwymi brwiami sprawiała osobliwsze wrażenie. W końcu w brudnej bocznej uliczce, gdzie wozy wlokły się jak senne muchy, a ludzie szli z książkami pod pachą, jakby chcieli uchodzić za wykształconych, stała się niemal fenomenem.

W pobliżu wejścia do firmy spotkał dwóch młodych ludzi. Jeden z nich to najwyraźniej jego'syn; od czasu swego małżeństwa był lepiej ubrany

1  — Bogu dzięki — palił cygara zamiast tych wiecznych papierosów; drugi... aha! to młody poeta, protegowany Michała i jego drużba, z nosem do góry i w aksamitnym kapeluszu na gładko uczesanej głowie. Sir Lawrence zawołał:

— Hej, Michale!

12

—  Halo, Bart!1 Znasz mego rodzica, Wilfrydzie? Wilfryd Desert, autor Drobnej monety, mówię ci, Bart, poeta całą gębą. Musisz go przeczytać. Idziemy do domu. Chodź z nami.

Sir Lawrence poszedł z nimi.

—  Jak tam było w klubie?

—  Le roi est mort2. Teraz laburzyści mogą rozpocząć swoje kłamstwa. Wybory w przyszłym miesiącu.

—  Bart, Wilfrydzie, był wychowany w czasach, które nie znały Demosa3.

—  Czy pan widzi coś realnego w obecnej polityce, panie Desert?

—  A czy pan widzi coś realnego w czymkolwiek obecnie?

—  W podatku dochodowym, dajmy na to. Michał uśmiechnął się sarkastycznie.

—  Powyżej knighta* nie ma już takiej rzeczy jak prosta wiara — rzekł.

—  Przypuśćmy, Michale, że twoi przyjaciele dojdą do władzy — pod pewnym względem nie byłoby to złe, boby może dojrzeli, czego zdołają dokonać, hę? Czy potrafią wysubtelnić nasze narodowe gusta? Znieść kina? Nauczyć Anglików gotować? Zapobiec groźbie wojny ze strony innych państw? Zmusić nas do samowystarczalności w zakresie środków żywnościowych? Wstrzymać rozrost życia miejskiego? Czy powieszą wytwórców gazów trujących? Czy zapobiegną nalotom lotniczym podczas wojny? Czy mogą w jakikolwiek sposób osłabić instynkt posiadania? Uczynić w ogóle coś więcej, niż zmienić nieco zakres praw własności? Partyjna polityka zawsze będzie powierzchowna. Rządzą nami wynalazcy i natura ludzka. To błędne koło.

—  Najzupełniej się z panem zgadzam. Michał wywijał cygarem.

—  Jesteście dwaj obrzydliwi starzy pesymiści!

Uchylając kapeluszy przeszli koło Grobu Nieznanego Żołnierza.

—  Rzecz dziwnie symptomatyczna — powiedział sir Lawrence. — Pomnik obawy przed wszelką pompą... Bardzo charakterystyczne. A obawa przed pompą...

—  Dalej, Bart! — zachęcał Michał.

—  Wszystko, co piękne, potężne, ozdobne — zaginęło. Zupełny zanik szerokich poglądów, projektów na wielką skalę, wielkich zasad, wielkiej religii lub wielkiej sztuki, estetyzowanie w klikach i zamkniętych kółkach, mali ludzie w małych kapeluszach.

—  Jakże tęskni twe serce za Byronem, Wilberforce'em i pomnikiem Nelsona.5 Biedny stary Bart! Co myślisz o tym, Wilfrydzie?

1  Bart     skrót od tytułu: baronet.

2  Le roi est mort, vive le roi     król umarł, niech żyje król. Zwrot przysłowiowy używany w wypadkach, gdy władza z jednych rąk przechodzi w drugie.

:! Ludu

' Knight    przyznawana za osobiste zasługi godność, nieco niższa od godności baroneta.

" Wilberforce  William (1759    1833)       polityk namiętnie walczący o zniesienie

13

—  Tak, co pan o tym myśli? Ciemna twarz Deserta skurczyła się.

—  To jest wiek paradoksów — odrzekł. — Wszyscy dobijamy się wolności, a jedyne instytucje zyskujące na sile to socjalizm i Kościół rzymskokatolicki. Świadomi jesteśmy wielkiej wagi sztuki, a jedyna jej gałąź, jaka się rozwija, to film. Łakniemy pokoju, a jedyne, co czynimy w tym kierunku, to udoskonalanie gazów trujących.

Sir Lawrence spojrzał spod oka na młodzieńca mówiącego z taką goryczą.

—  A co tam słychać w wydawnictwie, Michale?

—  Dobrze. Drobna moneta jest rozchwytywana i duży ruch w Duecie. A co byś powiedział na nową obwolutę: „Duet, przez sir Lawrence'a Monta, Barta. Najbardziej dystyngowana rozmowa, jaką kiedykolwiek prowadzili umarli". To powinno trafić do przekonania spirytystom. Wilfryd proponuje: „Gladstone i Disraeli przed mikrofonem — nadane z piekła". Co ci się bardziej podoba?

Tymczasem doszli do policjanta, który trzymał rękę podniesioną przed nosem konia zaprzężonego do wozu ciężarowego, tak że wszystko stanęło w miejscu. Motory aut pracowały jałowo, szoferzy utkwili wzrok w zamkniętej przed nimi przestrzeni, dziewczyna na rowerze rozglądała się bezczynnie dokoła, uczepiwszy się tyłu wozu, na którym siedział bokiem jakiś młodzik z wyciągniętymi w jej kierunku nogami. Sir Lawrence spojrzał znów na młodego Deserta. Szczupła, blada, o śniadej cerze twarz, przystojna, lecz z pewnym grymasem, który psuł jej harmonię; nic outre1 w ubraniu i manierach, a wiele towarzyskiej swobody; mniej żywy niż ten urwis, jego syn, ale również nie wiedzący, ku czemu zdąża i bardziej jeszcze sceptyczny; zapewne jednak zdolny odczuwać bardzo głęboko. Policjant opuścił rękę.

—  Był pan na wojnie? — zwrócił się sir Lawrence do Deserta.

—  O, tak.

—  W lotnictwie?

—  I w piechocie. Trochę tu, trochę tam.

—  Ciężkie dla poety.

—  Wcale nie. Poezja jest możliwa tylko wtenczas, kiedy grozi nam w każdej chwili wylecenie w powietrze albo kiedy się mieszka w Put-ney2.

Brwi sir Lawrence'a uniosły się. — Myśli pan?

—  Tennyson, Browning, Wordsworth, Swinburne, ci mogli tworzyć; ils vivaient, mais si peti.!

—  A czy nie ma jeszcze trzeciej okoliczności sprzyjającej?

niewolnictwa. Mowa o pomniku Nelsona na Trafalgar Sąuare, który przedstawia jego postać na szczycie potężnej kilkudziesięciometrowej kolumny.

1  przesadnego

- Putney      przedmieście Londynu zamieszkane przez najuboższą ludność.

1 żyli, ale tak mało

14

- A tą byłoby...?

— Jak mam to wyrazić... Pewne podniecenie umysłowe związane z kobietami.

Twarz Deserta drgnęła i pociemniała. Michał włożył klucz w zamek swoich frontowych drzwi.

//. W domu

Dom na South Sąuare w Westminsterze, do którego młodzi Montowie sprowadzili się przed dwoma laty po miodowym miesiącu spędzonym w Hiszpanii, mógł słusznie zwać się „emancypowanym". Budował go bowiem architekt, którego ideałem był dom nowoczesny najzupełniej staroświecki i dom staroświecki najzupełniej nowoczesny. Dlatego też nie nosił na sobie śladów żadnego znanego stylu czy tradycji i był pozbawiony architektonicznych przesądów; lecz jego mury wchłonęły w siebie sadze wielkomiejskie z tak zdumiewającą szybkością, że nabrały już szacownej patyny kościoła św. Pawła. Okna i drzwi miały łagodnie zaokrąglone łuki. Wysoki, spadzisty dach o subtelnych brudno-różowych tonach był niemal w duńskim stylu, a dwa „milutkie okienka", które z niego spoglądały, nasuwały przypuszczenie, że mieszka tam służba bardzo wysokiego wzrostu. Po obu stronach drzwi frontowych szerokich i ozdobionych laurowymi drzewkami w czarno-złotych donicach — znajdowały się pokoje. Dom był obszerny, a szerokie, proste, pozbawione ozdób schody wznosiły się w samym końcu hallu, który mógł pomieścić pokaźną liczbę kapeluszy, okryć i biletów wizytowych. Miał aż cztery łazienki, lecz ani jednej piwnicy. Do tego kupna przyczynił się instynkt Forsyte'ów, niezawodny, jeśli chodziło o domy. Soames nabył go dla córki w owym psychologicznym momencie, gdy bańka inflacji prysła i z balonu handlu światowego zaczęło uchodzić powietrze. Dom nie posiadał wewnętrznej dekoracji, lecz Fleur natychmiast nawiązała kontakt z architektem — Soames nie zdołał nigdy przezwyciężyć całkowicie swej niechęci do tego zawodu — po czym zdecydowała się utrzymać dom w trzech tylko stylach: chińskim, hiszpańskim i własnym. Pokój na lewo od drzwi frontowych, który zajmował całą szerokość domu, utrzymany był w stylu chińskim i miał boazerie z kości słoniowej, miedzianą posadzkę, centralne ogrzewanie i kryształowe żyrandole. Wisiały w nim cztery obrazy, wszystkie chińskie —jedyna szkoła, którą jej ojciec dotąd się nie zajmował. Po obu stronach szerokiego, otwartego kominka stały dwa chińskie psy na dwóch chińskich kaflowych podstawach. Obicia były przeważnie zielonkawego koloru. Znajdowały się tam dwie przepiękne, czarne chińskie skrzynie, nabyte u Jobsona za pieniądze Soamesa — kupno wcale nie okazyjne. Nie było natomiast fortepianu, po części dlatego, że ten instrument jest tak wyłącznie zachodni, po

15

części dlatego, że zająłby zbyt wiele miejsca. Fleur zależało na przestrzeni, kolekcjonowała bowiem raczej ludzi niż meble i bibeloty. Światło, padające z okien po obu stronach, nie było, niestety, chińskie. Fleur stawała czasem na środku tego pokoju myśląc, jak by najlepiej „rozłożyć" gości, jak uczynić ten pokój bardziej chińskim nie pozbawiając go jednocześnie komfortu, jak robić wrażenie, że zna się na literaturze i polityce, jak przyjmować wszystkie podarki ojca nie dając mu poznać, że nie ma zupełnie wyczucia futuryzmu, jak zatrzymać przy sobie nową gwiazdę literacką, Sibleya Swana, a jednocześnie zdobyć starą w osobie Gurdona Minho, jaki jest właściwie styl jej sukien, że Wilfryd Desert jest nią zbyt zajęty, czemu Michał ma takie zabawne uszy, a czasem stała nie myśląc w ogóle o niczym, odczuwając tylko cichą tęsknotę.

Trzej mężczyźni zastali ją przy stoliku z czerwonej laki, gdy kończyła wyborną herbatę. Kazała zawsze podawać ją sobie dość wcześnie, chcąc spokojnie, w zupełnej samotności „wsunąć" coś dobrego, a ponieważ nie miała jeszcze skończonych dwudziestu jeden lat, była to jej godzina wspomnień o młodości. Obok Fleur stał na tylnych nóżkach Ting--a-ling opierając przednie, brązowozłote łapki na chińskim stołeczku i podnosząc czarno-złoty, spłaszczony pyszczek ku górze, kontemplował owoce swej filozofii.

—  Już masz dosyć, Ting! Dosyć, piesku! Basta.

Pyszczek Ting-a-linga miał taki wyraz, jakby odpowiadał: „No to skończ i ty także, nie skazuj mnie na katusze!"

Miał teraz rok i trzy miesiące, a Michał kupił go przed jedenastu miesiącami z okna wystawowego na Bond Street i ofiarował Fleur na jej dwudzieste urodziny.                                 v

Dwa lata małżeństwa nie przedłużyły krótkich, ciemnokasztanowa-tych włosów Fleur, lecz nadały jej ruchliwym ustom wyraz bardziej stanowczy, nieco więcej wabika jej orzechowym, przysłoniętym ciemnymi rzęsami i białymi powiekami oczom, jej ruchom nieco więcej spokoju i płynności, zaokrągliły trochę piersi i biodra, wyszczuplając talię i łydki, stonowały cokolwiek rumieńce na mniej pełnych policzkach i ujęły nieco słodyczy głosowi, który brzmiał teraz bardziej przymilnie.

Podniosła się zza zastawy herbacianej, wyciągając bez słowa białe, krągłe ramię. Unikała powitalnych i pożegnalnych formułek. Musiałaby używać ich zbyt często, a temu samemu celowi lepiej służyły: spojrzenie, uścisk dłoni lub lekkie pochylenie głowy.

Z okrągłym gestem zaciśniętej dłoni rzekła:

—  Siadajcie. Może śmietanki, sir? Oto cukier, Wilfrydzie. Ting-a--ling już i tak dostał za dużo, nie paście go więcej! Częstuj, Michale. Słyszałam wszystko o zebraniu w „Snooks". Nie będziesz przecież agitował za laburzystami, Michale? Wszelka agitacja to w ogóle nonsens. Gdyby mnie chciał ktoś przeciągnąć na swoją stronę, głosowałabym natychmiast na przeciwną partię.

—  Tak, kochanie, ale ty nie jesteś przeciętnym wyborcą.

16      .

Fleur spojrzała na niego. Bardzo mile powiedziane. Uświadomiła sobie jednocześnie, że Wilfryd zagryza wargi, że sir Lawrence to zauważył, że zanadto widać jej nogi obciągnięte jedwabnymi pończochami, że ma przed sobą kremowo-czarne filiżanki, i doprowadziła wszystko do porządku. Jedno drgnienie jej białych powiek i Wilfryd przestał gryźć usta, jeden ruch jej obciągniętych jedwabiem nóg — i sir Lawrence przestał na niego patrzeć. Podając herbatę spytała:

—  Pewno nie jestem dosyć nowoczesna?

Desert, mieszając błyszczącą łyżeczką w swej srokatej filiżance, rzekł nie podnosząc oczu:

—  Jesteś o tyleż bardziej nowoczesna niż moderniści, o ile jesteś od nich bardziej staroświecka.

—  Strzeż się poezji! — powiedział Michał.

Gdy jednak wyszedł z ojcem, aby mu pokazać najnowsze karykatury Aubreya Greene'a, Fleur rzekła:

—  Wytłumacz mi łaskawie, co chciałeś przez to powiedzieć, Wilfry-dzie?

Głos Deserta zdawał się drżeć z powściąganego wzruszenia.

—  Czy nie wszystko jedno? Nie chcę tracić na to czasu.

—  Ale ja chcę wiedzieć. To brzmiało jak szyderstwo.

—  Szyderstwo? Ode mnie? Fleur!

No to powiedz mi.

—  Miałem na myśli, że posiadasz całą ich niespokojną ruchliwość i trzeźwą zaborczość, lecz posiadasz również to, czego im brak, Fleur: zdolność zawracania ludziom w głowach. Mnie zawróciłaś. Wiesz o tym dobrze.

—  Jak by się to podobało Michałowi: ty, jego drużba! Desert podszedł szybko do okna.

Fleur wzięła Ting-a-linga na kolana. Słyszała podobne słowa już przedtem, ale Wilfryd traktował to poważnie. Bardzo miło pomyśleć, że posiada jego serce, naturalnie, tylko gdzie mogłaby je tak ukryć, aby prócz niej nikt tego nie spostrzegł? Był nieobliczalny, postępował tak dziwnie! Trochę się bała — nie jego samego, ale tej jego właściwości. Wrócił do kominka i powiedział:

—  Brzydko, prawda? Zrzuć tego przeklętego psa, Fleur, nie mogę dojrzeć twojej twarzy. Gdybyś naprawdę kochała Michała, nie mówiłbym tak, przysięgam. Ale ty go nie kochasz, wiem o tym.

Fleur odrzekła chłodno:

—  To wiesz niewiele. Kocham Michała.

Desert zaśmiał się właściwym sobie, urywanym śmiechem.

—  O tak, ale w sposób, jaki się nie liczy. Fleur podniosła oczy.

—  Dostatecznie się liczy, abym się czuła bezpieczna.

—  Kwiat, którego nie mogę zerwać. Fleur skinęła głową.

17

- Na pewno, Fleur? Zupełnie, tak zupełnie na pewno? Fleur wpatrzyła się w niego; spojrzenie jej złagodniało trochę, niezwykle białe powieki opadły. Potakująco kiwnęła głową. Desert rzekł powoli:

—  Z chwilą kiedy w to uwierzę, jadę na Wschód.

—  Na Wschód?

—  Nie tak oklepane, jak jechać na Zachód, ale całkiem to samo. Nie wraca się stamtąd.

Fleur myślała: „Wschód? Tak bym pragnęła go poznać. Szkoda, że to się także nie da zrobić. Wielka szkoda!"

Mnie nie zatrzymasz w swojej menażerii, moja droga. Nie będę się tu wałęsał i żywił okruchami... Wiesz, co czuję; musi dojść do jakiegoś wybuchu.

—  To przecież nie moja wina.

—  Jednakże zdobywałaś mnie do twoich zbiorów jak każdego, kto się do ciebie zbliży.

—  Nie rozumiem.

Desert nachylił się, porwał jej rękę i przycisnął do ust.

—  Nie gniewaj się na mnie, jestem zbyt nieszczęśliwy. Fleur pozostawiła rękę przy jego gorących ustach.

—  Przykro mi, Wilfrydzie.

—  Dobrze, moja droga. Idę.

—  Ale przyjdziesz jutro na obiad? Desert odpowiedział gwałtownie:

—  Jutro? Litościwy Boże! Nie! Za kogo mnie masz? Odrzucił jej rękę.

—  Bardzo nie lubię gwałtowności, Wilfrydzie.

-   No więc bądź zdrowa. Lepiej, żebym poszedł.

Słowa: „I lepiej, żebyś już nie wracał" — drgały na jej wargach, ale nie zostały wypowiedziane. Gdyby zabrakło Wilfryda, życie jej straciłoby coś ze swego ciepła. Skinęła ręką. Odszedł. Słyszała, jak drzwi się zamykają. Biedny Wilfryd! Miło jest wiedzieć o tym płomieniu, przy którym można sobie ogrzać dłonie! Miło — lecz trochę niebezpiecznie! I nagle, puściwszy Ting-a-linga, wstała i zaczęła chodzić po pokoju. Jutro! Druga rocznica jej ślubu! Czuła jeszcze ból na myśl, że ten dzień nie był tym, czym być powinien. Mało było jednak czasu do rozmyślań, a ona go jeszcze skracała. Co przyjdzie z rozmyślań? Udziałem jej było życie pełne ludzi, pełne rzeczy do zbierania i do posiadania, rzeczy upragnionych — życie pozbawione tylko jednego, a to... No, jeżeli nawet ludzie to posiadali, to nigdy na długo! Pod jej powiekami zebrały się dwie łzy i obeschły, nim zdążyły spłynąć. Sentymentalizm! Nie! Najgorsza rzecz w świecie — przestępstwo nie do darowania! Jak posadzi jutro gości? I kogo zaprosi zamiast Wilfryda, jeżeli Wilfryd naprawdę nie przyjdzie — niemądry chłopak! Czy ten dzień, czy ta noc — cóż za różnica? Kto powinien siedzieć po jej prawej ręce, kto po lewej? Kto jest

18

sławniejszy: Aubrey Greene czy Sibley Swan? Czy obydwaj są równie znani jak Walter Nazing i Karol Upshire? Obiad na dwanaście osób, sami literaci i artyści, z wyjątkiem Michała i Alison Charwell. A gdyby Alison mogła jej sprowadzić Gurdona Minho... Jeden tylko pisarz starej szkoły, jeden kieliszek starego wina, aby złagodzić musujące jak szampan podniecenie. Nie wydawał swoich dzieł u Danby'ego i Wintera, ale Alison wodzi go na pasku. Podeszła szybko do jednej ze starych chińskich skrzyń i otworzyła ją. Wewnątrz był telefon.

— Czy mogę prosić lady Alison? Mówi Fleur Mont... Tak... To ty, Alison?... Tu Fleur. Wilfryd robi mi jutro zawód. Czy mogłabyś przyprowadzić Gurdona Minho? Nie znam go oczywiście, ale dla niego ten obiad może być interesujący. Spróbujesz?... To doskonale. Prawda, że zebranie w „Snooks" było podniecające? Bart mówi, że po tym rozłamie będą się teraz wzajemnie gryźli... Ale wracając do Gurdona Minho, czy mogłabyś dać mi znać dziś wieczorem? Dziękuję, strasznie dziękuję!... Do widzenia!

Jeżeli nie uda się z Gurdonem Minho, to kogo? W myśli przebiegła nazwiska ze swojej książeczki adresowej. O tak spóźnionej porze musiałby to być ktoś, kto nie dba o ceremonie, lecz prócz Alison nikt z krewnych Michała nie byłby zabezpieczony przed ciętymi dowcipami Sibleya Swana i Nesty Gorse. Forsyte'owie zaś nie wchodzili wcale w rachubę; mieli wprawdzie właściwy sobie zgryźliwy humor (niektórzy z nich), lecz nie byli nowocześni, prawdziwie nowocześni. Zresztą widywała ich tak rzadko, jak tylko mogła — byli zacofani, należeli do minionej, dramatycznej epoki, nie pojmowali życia bez początku i końca. Nie! Jeżeli Gurdon Minho zostawi ją na lodzie, trzeba będzie zaprosić jakiegoś muzyka, którego kompozycje są hieroglificzne z odrobiną maestrii chirurga, albo jeszcze lepiej — psychoanalityka. Przewracała kartki, aż doszła do obu tych kategorii. Hugo Solstis? Tak, ewentualnie, ale gdyby przyszło mu do głowy zagrać którąś ze swych najnowszych kompozycji? Do tego nadawałby się tylko fortepian Michała i trzeba by przejść do jego gabinetu. Lepiej Gerald Hanks — co prawda on i Nesta Gorse zagłębią się w dyskusję o snach, ale nawet w tym wypadku nie będzie to stratą dla towarzystwa. Tak, jeżeli Gurdon Minho nie dopisze, to Gerald Hanks; będzie na pewno wolny — posadzi go między Alison iNestą. Zamknęła książeczkę adresową, podeszła do zielonkawej kanapki i siadła patrząc na Ting-a-linga. Piesek również utkwił w niej swoje wypukłe, krągłe oczy, błyszczące, czarne, prastare. Fleur myślała: „Nie chcę tracić Wilfryda". W tłumie, który przypływał i odpływał, u niej i u innych, wszędzie, nie było nikogo, na kim by jej zależało. Utrzymywać z nimi stosunki, brać udział we wszystkim — naturalnie! To strasznie zabawne, strasznie potrzebne! Tylko... tylko... co tylko?

Głosy! Michał i Bart wracają. Bart zauważył coś w Wilfrydzie. Był dziwnie spostrzegawczym starym Bartem. Nie czuła się nigdy zupełnie pewna w jego obecności      pełen życia i ruchliwy, miał w sobie jednak

19

coś niewzruszonego, arystokratycznego — trochę jak Ting-a-ling — coś krytycznego, co jej zawsze mówiło, że jest zmienna i świeżej daty. Był jakby na kotwicy, mógł się poruszać tylko na długość swojej staroświeckiej liny, ale potrafił niespodziewanie wypro...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin